sierpień 1976 r.
Zapach niedawnego deszczu jeszcze nie zdążył
całkowicie się ulotnić, pozostając doskonale wyczuwalnym.
W powietrzu. Na liściach drzew.
Na kamieniach, leżących przy utwardzonej
drodze. W złotych włosach, zlepionych w strąki.
Benjamin
przystanął i spojrzał w rozpogodzone nagle niebo. To lato obfitowało w
różnorakie anomalie pogodowe, przyzwyczajając mieszkańców Aberfeldy do
zmiennych jak kameleon warunków klimatycznych. Dawno już przestał dziwić widok
kobiet, ubranych w letnie koszulki w parze z gumowcami oraz polarów, kolidujących
z osłaniającymi przed słońcem czapkami u mężczyzn. Chmury zniknęły z
firmamentu, zostawiając za sobą jedynie wspomnienia w postaci błota na polnej
dróżce, którą chłopak przemierzał wspólnie ze swoją towarzyszką.
Zapach deszczu mieszał się.
Z wonią kwiatów, które nawodnione – nagle
odżyły.
Z żywicą, bezczelnie oblepiającą swoją lepką
konsystencją drzewa. Z sosnowymi gałązkami. Z koszoną trawą. Z orientalnymi
perfumami osoby idącej obok niego.
- Wspaniale.
Abigail
odezwała się nagle, przerywając swoim głosem panującą ciszę. Słowo nie mogło
odbić się echem na płaskiej przestrzeni, jaką przemierzali, ale zabrzmiało
bardzo donośnie w uszach chłopaka.
- Co masz na
myśli? To, że przestało padać, zanim do końca nas zalało czy raczej to, że
jesteś tu ze mną, kiedy moja koszulka tak mocno przylega do ciała? – zapytał
Benjamin, puszczając do dziewczyny oko.
Jej śmiech
poniósł się po polach, zasiewając w chłopaku niespodziewane ziarno uniesienia.
- Ben. –
Zarumieniła się lekko, prawie niedostrzegalnie.
- Słucham. –
Jego odpowiedź była automatyczna. Kontemplowanie niezwykłości otaczającego ich
świata ponownie całkowicie pochłonęło chłopaka.
Zapach był tylko jednym z wielu aspektów, jakie działały na świadomość
oraz jej głębsze wymiary. Nie był jedyny, poza nim był jeszcze dźwięk.
Obraz. Smak. Dotyk.
Śmiech. Łany zbóż. Świeżo zerwane owoce. Splatające się dłonie.
Trwali w
milczeniu, ciesząc się swoją obecnością i słońcem, które ponownie zaczęło
chować się za chmurami. Nie zdążyli jeszcze wyschnąć po poprzednim
oberwaniu chmury, ale wizja kolejnej
ulewy nie była już tak przerażająca jak wcześniej. Nie jesteś z cukru, nie roztopisz się.
Cudownie.
- Ben.
Ton głosu
dziewczyny zmusił go do oderwania się od kontemplacji środowiska, nie tak znów
porywającego zajęcia. Abigail pobladła, piegi na policzkach oraz nosie wyraźnie
odcinały się od jej skóry. Wpatrywała się w jakiś punkt za chłopakiem, którego
on ze swojej perspektywy nie mógł dostrzec. Zanim zdążył się odwrócić, poczuł w
okolicach łopatek bolesne draśnięcie końcem jakiegoś metalowego przedmiotu.
Abigail krzyknęła.
- Dobrze cię
znowu widzieć, przyjacielu – usłyszał dobrze sobie znajomy głos Richarda
Leibovitz’a. – Co robisz tutaj w tak nietrafionym towarzystwie? – Nie ulegało
wątpliwości, że mówił o towarzyszącej Benjaminowi Abigail.
Odwrócił się
twarzą do mężczyzny, zasłaniając dziewczynę własnym ciałem. Richard
właśnie chował coś do tylnej kieszeni spodni. Ben znał go, – a jakże – ale nigdy
nie darzył zbytnią sympatią, a jego pojawienie się nie mogło wróżyć niczego
dobrego. Leibovitz zajmował się rekrutacją potencjalnych kandydatów do szeregów
śmierciożerców - o co on zabiegał przez cały poprzedni rok w Hogwarcie - a przynajmniej tak się tytułował. Georgijew nie widział powodu, dla którego
mężczyzna miałby kłamać.
Richard
Leibovitz uśmiechał się, mierząc w Bena różdżką.
Przez chwilę
stali w milczeniu, które Ślizgon bał się przerwać. Richard zastygł w
jednej pozie, nie ruszając się z miejsca ani o milimetr, więc chłopak nie
zdążył odpowiednio zareagować, kiedy ten niemal zwierzęcym gestem, z przejawem
głęboko skrywanej zachłanności, zagarnął do siebie dziewczynę i wycelował trzymanym przedmiotem w jej gardło, mocno przy tym trzymając ją za ramię, by
nie uciekła.
- Ben, o co
tutaj chodzi? – zapytała cicho, blednąc jeszcze bardziej, o ile to było w ogóle
możliwe.
- Puść ją. – Ślizon prawie zapłakał.
Jego głos brzmiał żałośnie. Nieco się opanował i wyciągnął różdżkę, celując w
oprawcę, na co Abigail wytrzeszczyła oczy.
Leibovitz był
młodym, wysokim mężczyzną, którego nogi stanowiły okrutny żart matki natury –
każdy powyginana pod innym kątem, o różnej długości. Mimo to sprawiał wrażenie,
jakby przebiegnięcie pięciu kilometrów bez przerwy nie stanowiło dla niego
problemu.
- Niestety,
Benjaminie Georgijew, nie da się połączyć roli obrońcy mugoli i śmierciożercy –
odezwał się Richard, nadal z wyrazem pełnego rozbawienia na twarzy. – Musisz
wybrać. Czarny Pan żąda dowodu.
Abigail wpatrywała się w Benjamina zdziwionym wzrokiem -
nie wystraszonym, nie pełnym wyrzutów. Jakby zupełnie nie przerażała jej
różdżka Leibovitza wycelowana w jej kierunku. Bo też czego miała się bać? Nie
wiedziała, jakimi umiejętnościami dysponuje mężczyzna. Dla niej był to tylko
wariat z kawałkiem drewna w dłoni. Nigdy nie dowiedziała się, że magia to nie
tylko stare podania, ale też… Prawda.
- Wybieraj,
mój przyjacielu – powtórzył Richard.
Różdżka w ręku
Benjamina jakby samowolnie przestała celować w śmierciożercę, a zaczęła w coraz
bardziej zdziwioną Abigail.
- Czarny Pan
nie toleruje wśród swoich popleczników jakichkolwiek koneksji z mugolami.
Zabijając ją, masz szansę zrehabilitować się w moich oczach. W jego oczach. –
Mówił o dziewczynie jak o niepotrzebnej rzeczy. Traktował ją jakby nie
posiadała imienia.
Różdżka
drgnęła w dłoni chłopaka, ale on sam nie wykonał żadnego ruchu.
A potem to się
stało, zanim Ben zdążył wyjawić Abigail prawdę o sobie, a Richard odwołał się
do bardziej radykalnych środków. Zaklęcia niewerbalne nie stanowiły dla
chłopaka trudności, więc zaskoczył swojego rozmówcę wybuchem zielonego światła. A Richard o mało nie stanął pomiędzy tym rozbłyskiem a jego adresatką – Abigail.
Zanim się
obejrzał, ciało które jeszcze przed chwilą było jego przyjaciółką, leżało
bezwładnie na ziemi. Richard puścił dziewczynę, z obrzydzeniem wycierając ręce
o spodnie. Jakby obawiał się zakażenia.
- No, no,
Benjaminie Georgjew… - zaczął cicho.
Ten nie
odezwał się ani słowem. Jeszcze przed chwilą…
To nie mogła być prawda.
Nie. Nie. Nie. NIE.
Nie zdawał
sobie sprawy, że mówi te słowa na głos, mamrocząc je jak zaklęcie, które
mogłoby przywrócić zmarłym życie. Z niedowierzaniem wpatrywał się w Abigail.
Nawet nie zauważył, kiedy upadł na kolana, podczołgując się do przyjaciółki.
Richard
obserwował. Jeszcze przed chwilą widział w młodym chłopaku dobry materiał na śmierciożercę, to
znaczy bezwzględnego mordercę – teraz dostrzegał w nim tylko mordercę. On
był jej prowodyrem, jednak ten fakt nie robił na mężczyźnie szczególnego
wrażenia.
Ben się nie
nadawał, ale Richard go polubił. Nie chciał jego zguby.
- Dobrze ci
radzę, przyjacielu, zastanów się dwa razy, zanim znów poprosisz Czarnego Pana o
miejsce u jego boku. – powiedział spokojnym tonem, który nijak pasował do
emocji, kumulujących się w chłopaku, a niemających ujścia. – Jesteś jeszcze
chyba… za młody.
Za młody.
Richard zniknął,
zostawiając Bena samego. Ten jeszcze długo klęczał na rozwodnionej ziemi,
wpatrując się w zwłoki dziewczyny, która nie wahała się nazywać go
przyjacielem.
Co on najlepszego zrobił?
[Może powinnam dać jakieś ograniczenie wiekowe, ale pewnie wtedy sama bym była za młoda na własne opowiadanie, także jedyne ostrzeżenie to to, przed moją melodramatycznością. Tak, wszystkie wersy są zalinkowane osobno do tej samej piosenki.
Mai Kleszcz – za jej cudownie inspirujące piosenki i
Karolinie – za to, że wytrwała ze mną i Beniem już tyle czasu, mimo tego, że woli Drusia. Gwoli ścisłości
– Abigail zrobiłam mugolką (mea culpa), a reszta wyjaśnień (m.in. dlaczego go
nie zamknęli za używanie zaklęć poza szkołą) w kolejnej notce. O ile
kiedykolwiek powstanie.
Betowała moja Dżo (to znaczy, że jak gdzieś będą nieskasowane czerwone przecinki, to jej wina)!]