Teraz dajemy Ci szanse byś mógł stworzyć swoją własną historię na tle tej, opowiedzianej po krótce przez J.K Rowling. Możliwości jest wiele, a ogranicza Cię jedynie Twoja wyobraźnia. Możesz poprowadzić losy postaci kanonicznych, lub stworzyć swojego własnego czarodzieja. Wszystko może się wydarzyć.
Zapraszamy do Hogwartu w roku 1976
[ Uwielbiam udowadniać, że wróżbiarstwo jest świetne <3 Chociaż w przypadku Melissy to nie wiadomo, bo ona nie ma wyboru i wizje przychodzą same z siebie czy tego chce, czy nie.] Melissa
[W skrócie — szmalcownik przyprowadza schwytanego w lesie Iana do domu Aurory sądząc, że jej rodzice są śmierciożercami (tylko dlatego, że to czystej krwi czarodzieje) i należycie się z nim rozprawią, ale później we dwójkę ogłuszają tego typa i nie wiedzą, co z nim zrobić. Zostawiają go na sekundę samego, wypijają herbatkę, podczas tej czynności decydują przetransportować faceta do domu Blake'ów, ale na drodze nagle otaczają ich śmierciożercy, wezwani przed szmalcownika, który zdążył się wybudzić i wezwać kumpli. Ian i Aurora zostają porwani i przetrzymywani w piwnicy domu jednego z nich, później żona tego śmierciożercy lituje się nad nimi, bo to "tylko dzieci", ale przy drzwiach zjawia się jej mąż, drętwotuje ją i chce zabić Ślizgonów, ale Ian pierwszy rzuca w niego Avadą. Uff, aż mi zabrakło tchu. :D Aurora nie miałaby nic przeciwko tej znajomości, może na początku trochę by kręciła nosem, że to Gryfonka, ale szybko by jej przeszło. I dziękuję za miłe słowo. ^^]
[Szczerze mówiąc obie opcje by mi pasowały :) Zarówno Chan jak i Lenard są świetnymi postaciami i dobrze by mi się z nimi pisało. To zależy od Ciebie z kim chcesz prowadzić nasz wątek :]
Czas, w którym machinalnie przeczesywał palcami włosy dziewczyny, siedząc tuż obok niej i w spokoju czekając aż ta się obudzi, dla Iana mógłby trwać całą długą wieczność. W tym stanie gotów był tkwić niezliczoną ilość czasu, byle tylko na powrót być bliżej Gryfonki. W tej cudownej ciszy raz jeszcze przywołał w pamięci swoją minioną rozmowę z panem Hogarth'em i ostatnie słowa jakie wypowiedział w stronę mężczyzny. W istocie nie miał nikogo poza Chantelle i rzeczywiście w razie zaistniałej potrzeby stanąłby w jej obronie, nawet kosztem własnego życia. Jego egzystencja tak czy siak nie miałaby najmniejszego sensu, gdyby zabrakło w niej tej jednej, jedynej osoby. Dziewczyny, która samą swoją obecnością wywoływała na jego twarzy najszczerszy uśmiech, za pomocą na pozór zwykłych czynności zamieniając jego dzień w ten niezapomniany i wspominany przez całe długie lata. Chłopak doskonale zdawał sobie sprawę z komplikacji jakie na własne życzenie wprowadzili w swoich wzajemnych kontaktach i relacjach, ale nawet gdyby bardzo chciał to nie potrafił zapanować nad pewnymi odruchami, zachowaniami czy myślami. Chantelle w dalszym ciągu w całości zapełniała lukę w jego niezabliźnionym złamanym sercu, stając się tym samym siłą napędową, dzięki której ono wciąż biło. Dzień w dzień i noc w noc układał w głowie scenariusze rozmów i epizodów, które nigdy nie ujrzą światła dziennego. Wyobrażał sobie jak na nowo bezkarnie może złapać ją za rękę i podkreślając łączący ich status, spleść ze sobą ich palce. Rozmyślał nad tym, jak mogłyby wyglądać ich wakacje, gdyby do jego umysłu nie wkradł się sam Lord Voldemort we własnej osobie. Gdyby zamiast słów "nie kocham cię", wypowiedział ich odwrotność, z którą rzecz jasna mógł się utożsamić. Gdyby teraz — w tym momencie — wyznał jej całą prawdę mówiąc, iż wciąż figuruje jako wybranka jego serca, stale zakorzeniona każdej komórce jego ciała. Gdyby stanął przed nią i powiedział, że nieprzerwanie darzy ją tym najpiękniejszym z możliwych uczuć, kochając ją prawdziwie i szczerze. Ślizgon po raz ostatni założył kosmyk blond włosów za jej ucho, intuicyjnie odsuwając rękę gdy spostrzegł, że lada chwila dziewczyna wybudzi się z tej popołudniowej drzemki. Wolał mimo wszystko nie manifestować się ze swoim niekontrolowanymi odruchami, które jeszcze ponad miesiąc temu byłyby czymś całkowicie naturalnym, a obecnie stanowiły one tylko i wyłącznie kolejną falę niepodpowiedzeń i zamieszania, którego tak bardzo chciał uniknąć. Tęsknił za każdym tego typu gestem i żałował, że nie może sobie na niego pozwolić, ale nie miał zamiaru zniszczyć tego co jeszcze ich ze sobą łączyło. Przyjaźni. Nie zdołałby funkcjonować ze świadomością, że dodatkowo zrujnował ich przyjaźń, pozostawiając Gryfonkę z jeszcze większym mętlikiem w głowie i dalszymi niedomówieniami. — Nadźwigałem się? — powtórzył z lekkim rozbawieniem, schodząc z krzesła i siadając tuż obok wybudzonej już Chantelle. Osobiście mógłby zanieść ją nawet na koniec świata, nie męcząc się przy tym ani odrobinę. Sprostałby każdym trudnościom, byle tylko móc trzymać ją w ramionach i nie wypuszczać z nich choćby na minutę. — Nie było tak źle — dodał z uśmiechem, nie spuszczając z niej wzroku swoich ciemnobrązowych tęczówek. Lubił na nią patrzeć, ot tak i nic więcej. Po prostu siedzieć i patrzeć, co jakiś czas unosząc do góry któryś z kącików ust w geście pół uśmiechu. — A spałaś około trzech godzin — dopowiedział, obracając głowę i rzucając okiem na niebo, którego błękitna jeszcze barwa powoli pokrywała się szarą paletą kolorów. Dochodził wieczór, a co za tym szło, zbliżała się druga noc pobytu Ślizgona w tym domu. Lada moment zgodnie z danym słowem miał opuścić to miejsce, by ponownie spotkać się z Gryfonką dopiero po długim miesiącu. Po tygodniach spędzonych w samotności i nieodpartej tęsknocie za bliskością dziewczyny, która nigdy nie miała być w pełni zaspokojona — Wiesz, że nie mogę dłużej zostać — powiedział cicho w czasie, w którym położyła głowę na jego kolanach.
— Nie mogę zostać i jeszcze bardziej przyzwyczaić się do twojej obecności, by później nieodwracalnie ją stracić... — dokończył w myślach, spoglądając na nią z góry. Niechętnie zszedł z nią do jadali, wykorzystując moment, w którym mógł przez kilka chwil mógł potrzymać ją za rękę. Puścił ją jednak zbyt późno i z całą pewnością nie umknęło to uwadze siedzącego już przy stole pana Hogarth'a, który jednakże niczego nie skomentował. Ku uldze chłopaka, Chantelle zajęła miejsce obok niego, nie stawiając go tym samym w i tak już mało komfortowej sytuacji. W końcu bez słowa opuścił on gabinet jej ojca, nie pozwalając mu nawet dojść do głosu i nijak skomentować jego własnego wyznania. Zresztą sam Ian nie liczył zupełnie na nic. Nie spodziewał się, że po słowach prawdy stosunek ojca Chantelle do jego osoby zmieni się o sto osiemdziesiąt stopni. Mrocznego Znaku przecież nie był w stanie się wyzbyć, a ten element już zawsze będzie identyfikować go z przynależnością do Czarnego Pana. Co z tego, że zaręczał, iż dziewczyna jest przy nim bezpieczna? Już nie raz udowodnił, że w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Wielokrotnie pokazał, że nie potrafi należycie o nią zadbać i dać jej to na co zasłużyła: szczęścia. Po co taki ktoś miał na dłuższą metę jak intruz kręcić się w tej posiadłości, ponadto zgarniając sympatię gospodarzy, na którą nie zapracował sobie żadnym godnym uwagi uczynkiem? Chłopak z nieodgadnionym wyrazem twarzy wbił wzrok w blat stołu, gdy mężczyzna po raz drugi pozbył się na chwilę swojej córki, zostając z nim sam na sam. Podniósł wzrok dopiero wtedy, gdy ten odezwał się do niego słowami, których za nic w świecie nie oczekiwał. Przeprosiny znacznie go zaskoczyły, co zresztą łatwo dało wyczytać się z lekko zszokowanej miny. Ian nie uważał, by mężczyzna miał jakikolwiek powód do skruchy. Powiedział to, co w jego opinii było niezaprzeczalną prawdą — może raniącą i bolesną, ale tak zazwyczaj z nią bywa. Nie każdy jego gotów zmierzyć się z nią z wysoko podniesionym czołem i pełną świadomością jej znaczenia, odpychając ją ze świadomości i uporczywie stawiając na swoim, twierdząc, że to tylko i wyłącznie stosy fałszywych pomówień. Nie zdążył jednak powiedzieć chociażby "nic się nie stało", czy "naprawdę nie ma mnie pan za co przepraszać", gdyż do jadalni ponownie wkroczyła Chantelle, niosąc w dłoni pudełeczko z lekami. Cała pora posiłku minęłaby w przyjemnej atmosferze błogiego spokoju, gdyby nie kolejne słowa wypowiedziane ustami Mark'a Hogarth'a. Dopiero teraz na twarzy Ślizgona odmalowało się zaskoczenie, które w porównaniu z tym wcześniejszym było widoczne z odległości kilku metrów. Zaskoczenie, które sekundy później zakamuflował udawaną obojętnością, pod którą skrywała się maska bólu. Nie jesteśmy już razem. — komunikat Chantelle, chociaż był mu znany, i tak nie wyeliminował tego ukłucia w klatce piersiowej, kiedy to niezagojona jeszcze rana w sercu uporczywie dawała o sobie znać. — Rozstaliśmy się — dopowiedział, siląc się na spokój. Wypowiedzenie tego na głos, w dodatku w obecności Chan, kosztował go wiele trudu, który przypłacił kolejnym potężnym ukłuciem. — To coś wam nie wyszło to rozstanie — Ślizgon wyprostował się na krześle, na moment wstrzymując oddech. Oczywiście, że im nie wyszło. Przecież im nic nie wychodziło. Przyjaźń, miłość, nawet rozstanie. Każdą z tych rzeczy jak zwykle musieli zepsuć, narażając się tym samym na jawną kpinę ze strony nieświadomego niczego mężczyzny. — Przepraszam, pójdę już — wyrzucił na jednym wydechu, wstając i ignorując dopiero co rozpoczętą kolację. Pośpiesznie skierował się do wyznaczonego mu pokoju, bez zastanowienia sięgając po leżący na podłodze plecak i zalegające tu i ówdzie ubrania. Niechlujnie wrzucił wszystko do środka, uprzednio na nowo rzucając zaklęcie zmniejszająco zwiększające. Wiedział, że zachowuje się jak rasowy tchórz, jednak nie pozostało mu nic prócz jak najszybszej ucieczki. Przecież nie mógł pozwolić na to, by ktokolwiek sugerował, iż wciąż żywi głębsze uczucia względem Chantelle.
Kochał ją i w dalszym ciągu była dla niego całym światem, jednak przestał już wierzyć w to, że kiedykolwiek oderwie się od czyhających na jego życie Śmierciożerców. Dziewczyna zasługiwała na wszystko to co najlepsze, a on niestety nie był w stanie jej tego zapewnić. — Przepraszam, tak będzie lepiej — powiedział tylko, gdy blondynka zjawiła się w progu sypialni. Poczuł się jak skończony kretyn, gdy usłyszał potężne trzaśnięcie drzwiami, zapewne spowodowane wybuchem jej kumulującej się złości. Naprawdę nie zamierzał znowu jej zranić, ale los jak zwykle postawił go w sytuacji bez wyjścia. Nie dostrzegał innego rozwiązania niż opuszczenie domu rodziny Hogarth'ów i powrót do rodzinnego Chelmsford. — Chce pan, żebym zabrał Chantelle na wakacje? — zapytał kilka minut później, gdy ojciec dziewczyny po raz enty wprawił go w osłupienie. Ianowi nigdy nie przeszłoby przez myśl, by wyjechać wraz z Chantelle na prawdziwe zasłużone wakacje. Z jednej strony pomysł był wyjątkowo kuszący, jednakże w dalszym ciągu pozostawała obawa, przez którą chwilę wcześniej gotów był stąd uciec. Mimo wszystko chciał się jej odwdzięczyć za wszystko to co zrobiła dla niego od jego pierwszej wizyty w jej dormitorium. Zawdzięczał jej zbyt wiele, by teraz odmówić i uciec z jej życia, nie dając nic w zamian. To dzięki niej stał się tym kim był i nawet coś takiego jak kilkudniowy wyjazd i tak będzie niczym w porównaniu z tym co uczyniła dla niego Chantelle. Pomyślał o jednym miejscu, które odwiedzał jeszcze jako dziecko, gdy wraz z rodzicami spędzał czas u ich nieżyjących już znajomych. Greków, na stałe osiadłych w malowniczych Atenach, zamieszkujących malutki domek położony tuż obok lazurowego oceanu. Ian po dziś dzień znał formułkę zaklęcia, dzięki któremu mógł dostać się do środka i do woli korzystać z uroków tamtego miejsca. Pamiętał także o słowach gospodarzy, który na dwa lata przed swym odejściem oznajmili, iż zawsze będzie on mile widziany w ich domu. Czy taka okazja nie była wręcz idealna do wykorzystania właśnie teraz? — Ale proszę zapomnieć o pokrywaniu kosztów —powiedział pewnym siebie głosem, nie znoszącym żadnego sprzeciwu. W końcu zakwaterowanie miało nie kosztować ich choćby galeona, a poza tym nie chciał brać od nikogo żadnych pieniędzy. Wolał na własną rękę od początku do końca wprowadzić w życie swój zamysł i nie korzystać w tym czasie z pomocy innych ludzi. — Wolałbym jednak sam płacić za Chan — dopowiedział z lekkim uśmiechem, odkładając plecak na łóżko. Chciał chociaż tam dać jej wszystko to, co tylko potrzebowała i gotów był spełnić każdą jej zachciankę. Każdą. Nie chciał wypaść w oczach mężczyzny jako zadufany w sobie chłopak, odpychający każdą próbę pomocy: pragnął jedynie wykazać się swego rodzaju indywidualizmem i dorosłością polegającą na prawdziwym wzięciu odpowiedzialności za drugą osobę, w każdym tego słowa znaczeniu. — I dziękuje za zaufanie — zdawał sobie sprawę, że wypuszczenie córki z obcym chłopakiem — w dodatku noszącym Mroczny Znak — nie było łatwą decyzją i w gruncie rzeczy doceniał ją. Doceniał i tymi krótkimi słowami chciał to udowodnić. Chwilowo wolał nie wspominać mężczyźnie dokąd zabiera Chan: chciał sprawić jej niespodziankę o której celu dowie się jako pierwsza. — Chantelle, wpuścisz mnie? —mruknął kilkanaście minut później, gdy stał przed zamkniętymi drzwiami jej sypialni. — Chan? — kontynuował, pukając zaciśniętą w pięść dłonią. Po czwartej próbie naciśnięcia na klamkę udało mu się wejść do środka, gdzie pierwszym co zastał była sylwetka leżącej na łóżku dziewczyny, wtulonej w ten sam koc, którym okrył ją dzisiejszego popołudnia. — Nie gniewaj się na mnie — powiedział na wstępie, siadając na brzegu łóżka i kładąc rękę na jej ramieniu. — Nie mogę tutaj dłużej zostać... — zaczął, pochylając sie i uśmiechając w dość tajemniczy sposób — Ale co powiesz na kilkudniowy wspólny wyjazd za miasto? — zapytał, niecierpliwie czekając na odpowiedź. Uśmiechnął się szeroko, gdy po kolejnej lawinie całkowicie niepotrzebnych argumentów dziewczyna się zgodziła.
Poinstruował ją krótko na temat tego co powinna spakować, nie dając jej tym samym żadnej podpowiedzi co do miejsca ich wyjazdu, brnąc przy tym, że jadą tylko i wyłącznie kilka mil dalej. — Zobaczymy się za kilka minut na dole — odrzekł z tym samym niestygnącym entuzjazmem, wychodząc z sypialni i w drodze zabierając już swój spakowany plecak. Zszedł do salonu, aby tam zamienić jeszcze dwa słowa z panem Hogarth'em, mówiąc, iż zajmie się jego córką jak najlepiej tylko potrafi i poczekać na przybycie dziewczyny. — Gotowa? — zapytał jakiś czas później, gdy pora pożegnań i prawienia przed wyjazdowych kazań nareszcie się skończyła. Chwycił ją mocno za rękę, w drugą biorąc jej małą walizkę i po raz ostatni omiatając wzrokiem duży salon. W myślach non stop powtarzał nazwę miejscowości do której lada moment mieli się aportować, po czym obrócił się w miejscu, wraz z Chantelle znikając w nicość. Stali na marmurowym podeście, z którego w oddali rozprzestrzeniał się znakomity widok na cały krajobraz. Na miejsce, które ewidentnie należało do tych, które zostają w pamięci już na zawsze. Ich oczom ukazała się piętrząca w górę dolina z zabudowaniami: małymi białymi domkami, tak bardzo typowymi dla krajobrazu Grecji. Gdzieniegdzie stały także wysokie wiatraki, których długie wachlarze wykonywały synchroniczne ruchy, omiatając ich twarze delikatnym zefirem. Z daleka zauważyć można było czysty jak łza ocean, zwieńczony równie imponującą skalistą plażą. Ian z uśmiechem spojrzał na niebo, które tutaj dopiero zaczynało przybierać ciemną barwę, co i tak nie umniejszało uroku tego miejsca i odetchnął głęboko przepełnionym morską bryzą powietrzem. W Atenach wszystko — począwszy od wąskich uliczek, które z każdej strony otaczały jasne mury, a skończywszy na okrągłych domkach, stojących jeden przy drugim — było aż nazbyt urokliwe, szczególnie dla dwójki artystów, która wszędzie szukała nowych obiektów do szkicowania. — To witam w Grecji, Chan — powiedział, pociągając ją za rękę do przodu i prowadząc do pierwszego z brzegu domu, którego mury okalały dziko rosnące różowe kwiaty. Po cichu mruknął zaklęcie rzucone przez byłych właścicieli, wprowadzając zszokowaną Gryfonkę do środka: do jasnego wnętrza greckiego domku, równie pięknego jak sama okolica. W środku znajdował się tylko jeden pokoik i salon, włączając do tego kuchnię i łazienkę. Wczesniej przemyślał, iż sam bez problemu może nocować właśnie w salonie, oddając sypialnię do wyłącznej dyspozycji blondynki. — Podoba ci się? — zapytał, nie potrafiąc wyczytać z jej twarzy żadnej odpowiedzi na te nurtujące pytania. Miał nadzieję, że jego pomysł mimo wszystko przypadnie jej do gustu: może i mógł uprzedzić ją dokąd tak naprawdę zmierzają, jednakże był za bardzo ciekaw jej reakcji na to, że niespodziewanie pojawią się na jednej z greckich wysp, a tak jak w zamiarze w małej prowincji gdzieś za miastem. — Co powiesz na zostawienie rzeczy i spacer po plaży? — zaproponował, nie czekając na odpowiedź. Chciał jak najlepiej spożytkować dany im czas i wyjechać stąd z samymi pięknymi wspomnieniami. Nie łudził się, że te wspólne wakacje cokolwiek zmienią. Może i przybyli tu całkowicie sami, bez żadnej pary oczu śledzącej każdy ich ruch, jednakże w dalszym ciągu byli tylko i wyłącznie dwójką przyjaciół. . Parą dobrych kumpli pałających do siebie nietypowym dla tego stanu uczuciem, ale jednak. Być może klimatyczna Grecja i płatający figle los zmieni nieco przez te kilka dni, kto wie. Ślizgon mimo tego co czuł, nie zamierzał niczego przyśpieszać, udowadniać. Chciał jedynie tym wyjazdem zrekompensować dziewczynie trudy ostatnich miesięcy i to, że stał się głównym winowajcą jej łez, bólu, straty.
Wszystkiego tego co złe. — Zachody słońca nad oceanem są piękne — powiedział, przypominając sobie pomarańczowo czerwone niebo z wielkim, idealnie okrągłym słońcem, leniwie chowającym się za linią horyzontu, po czym gestem zachęcił ją do opuszczenia domku i pójścia tam, gdzie tak bardzo chciał ją zaprowadzić.
[Myślę, że mogłaby Chan wybrać się nad jezioro ze szkicownikiem w ręku i spotkać Jack'a siedzącego na drzewie (także nad jeziorem). Potem jakoś by to poszło, bo to rozmowy, że dawno się nie widzieli i takie tam. Potem jakoś by to poszło. Jack mógłby zaprosić Chan na spacer do Hogsmeade, albo połazili by po błoniach, albo wybrali się do Zakazanego Lasu. Myślę, że to już by wyszło w praniu :> ] Jack
[ Z takim temperamentem do Carlos prędzej by rozszarpał Chan, niż się z nią dogadał, skoro ona taka obojętna i spokojna :< Chcesz coś klecić? Bo u mnie zero pomysłów - też się już wypaliłem chyba :D ] Meza
[ Też lubię komplikować życie moim postacią. Z Audrey chcę zrobić wariatkę, ale nikt nie zgłasza się do tego wątku, bo niby za bardzo skomplikowany, więc pozostaje mi tylko czekać. Z wróżbami u Mel jest tak, że one się spełniają zawsze, jeśli nikt nie będzie się starać aby je zmienić, więc jeśli Montgomety miałaby coś przepowiedzieć, to napisz mi co byś chciała usłyszeć, albo chociaż naprowadź, bo ja nie chcę zbytnio ingerować w życie nieswoich bohaterów :) ] Melissa
[O mi to jak najbardziej pasuje. Portia w sumie jakoś specjalnie nie przejmowała się tym czy nadal istnieje, ale pewnie jakby zobaczyła, że ktoś chce zniszczyć jej 'dorobek' to z pewnością próbowałaby uratować sytuację :) Kto zaczyna? Ja w sumie dopiero w niedzielę wieczorem miałabym czas na napisanie czegoś, bo wyjeżdżam na weekend :)] Portia
Czy mogło wydarzyć się coś piękniejszego, niż to co oboje aktualnie przeżywali? Grecka plaża, zachód słońca, wtulona w niego Chantelle, cicho dziękująca za zabranie ją w to miejsce. Dla Iana to wszystko było ponownym wzbiciem się na sam szczyt szczęścia, o którym nawet nie marzył. Nie wyobrażał sobie, że mógłby spędzić kilka kolejnych dni w towarzystwie dziewczyny, na dodatek w tak pięknym miejscu jakim była wyspa. Ślizgon posiadał ogromny i nieskończony dług wdzięczności wobec pana Hogarth'a: w końcu to dzięki jego propozycji wpadł na pomysł, aby sprowadzić Chan właśnie tutaj. To tylko i wyłącznie poprzez tamto zadane mu pytanie nie siedział teraz zamknięty w czterech ścianach swojego pokoju, rozmyślając o tym, co w danej chwili robi Gryfonka. Mimo wcześniejszych zapewnień o tym, że ten wyjazd będzie niczym więcej poza przyjacielską wyprawą, chciał wykonać jeden krok do przodu. Chciał pokazać, że wciąż mu na niej zależy i dać jej tym samym czytelny sygnał, iż w dalszym ciągu kocha ją całym swoim sercem. Miał niewytłumaczalne przeczucie, iż jeszcze nie wszystko stracone. Że istnieje cień szansy na to, że pewnego dnia los okaże się bardziej łaskawy, a wszystkie złe chwile już na zawsze przybiorą miano historycznych wydarzeń. Wierzył, że dzięki chęciom można było jeszcze wszystko odbudować i na nowo sprawić, że ich wspólne drogi skrzyżują się, a łączące ich uczucie nareszcie zostanie zwieńczone trwałym i nieprzerwanym związkiem dwójki ludzi. — Nie masz za co dziękować — powiedział równie cichym głosem, zakręcając ręce na jej plecach i przytulając ją do siebie najmocniej jak tylko mógł. Cieszył się, że na pozór zwykłym wyjazdem sprawił jej taką radość. Obiecał sobie jednak, że to dopiero początek. Że zrobi wszystko, by podczas tych dni Chantelle odzyskała brutalnie zabrany jej spokój i ponownie doświadczyła stanu szczęścia, który od teraz trwał będzie poprzez niekończący się ciąg niezapominanych epizodów. Przez całą drogę powrotną trzymał ją za rękę, krocząc z delikatnie wymalowanym na twarzy uśmiechem. W czasie tych kilku minut czuł jakby znów byli parą zakochanych nastolatków, nie widzących poza sobą świata. Zresztą w jego przypadku rzeczywiście tak było. To właśnie Chantelle była jego oczkiem w głowie, o które nieustannie chciał się troszczyć i ogarniać swoją opieką. To ona przyjęła miano jego skarbu: tego najcenniejszego i najdroższego na całej kuli ziemskiej. Aktualnie musiał jednak postąpić jak zwykły przyjaciel, toteż po powrocie do małego domku życzył jej dobrej nocy, samemu zmierzając w stronę salonu i po wykonaniu kilku czynności położył się w miarę wygodnie na szerokiej kanapie. — Nie wygram z tobą, prawda? — zapytał z rozbawieniem, gdy jakiś czas później, niespodziewanie dziewczyna położyła się obok niego, nie dając mu tym samym szansy na jakąkolwiek próbę wyperswadowania jej tego pomysłu z głowy. Posłusznie przesunął się jednak, aby zrobić jej miejsce, po czym narzucił na nią cienki koc, okrywając ją i samemu wtulając się w jej plecy. Drugi raz w ciągu tego wieczora mruknął ciche dobranoc, zamykając oczy i prawie że od razu spokojnie zasypiając. Po kilku długich godzinach zaczął powoli otwierać oczy, omiatając zaspanym spojrzeniem cały salon. Usilnie próbował przypomnieć sobie obrazy, które oczami wyobraźni ujrzał w czasie snu, jednakże nie potrafił na nowo ich przywołać. Wiedział jedynie, że z całą pewnością był to dobry sen, o wyjątkowo miłej tematyce. Był tym, co tak bardzo chciał wprowadzić w życie, lecz brakowało mu odwagi na wdrożenie tych marzeń do otaczającej go rzeczywistości. — Dzień dobry — powiedzial z uśmiechem, prostując się i podnosząc do pozycji siedzącej. Przetarł oczy wewnętrzną stroną dłoni, niwelując lekko mglisty obraz - pozostałości po wielogodzinnym śnie. Wyciągnął się w stronę Gryfonki, na powitanie całując ją krótko w policzek, po czym rzucił okiem na wiszący na ścianie zegar, by dzięki temu zaplanować jakoś cały pierwszy dzień ich wspólnego pobytu na greckiej wyspie.
Zakomunikował, że za trzydzieści minut wyjdą na śniadanie, by zaraz potem zsunąć się z kanapy, w drodze zabierając rzucony na podłodze plecak i pośpiesznie udając się do dużej łazienki. Doprowadzenie się do porządku zajęło mu jedynie dziesięć minut: w biegu wrócił do czekającej w pokoju Chan, już od progu witając ją tym samym szerokim uśmiechem. Kilkanaście minut później prowadził ją już po wąskiej uliczce, którą zewsząd otaczały wysokie mury pokryte dziko rosnącą roślinnością. Przez cały czas trzymał w swojej dłoni jej własną, tłumacząc iż obiecał nie spuszczać jej z oka choćby na moment. Nie mijało się to z prawdą, ale tak czy siak chciał wykorzystać każdą okazję, dzięki której mógł pozwolić sobie na taki gest. Na gest, którego niezwykle mu brakowało, a który pragnął zamienić na coś codziennego i całkowicie naturalnego. — Tak się zastanawiałem, gdzie cię dzisiaj zabrać —powiedział, gdy siedzieli już na tarasie małej greckiej restauracji, znajdującej się niedaleko ich domku. Ian co prawda widział już każdą serwowaną przez Ateny, ale mimo tego nie potrafił zdecydować, co w pierwszej kolejności pokazać Chantelle. — Co powiesz na Akropol? — zapytał, uznając, iż te jońskie i doryckie świątynie przypadną jej do gustu. Początkowo chciał zaprowadzić ją do muzeum lub jeszcze piękniejszego teatru Dionizosa, ale po namyśle postanowił odłożyć ten pomysł na jutro. Po skończonym śniadaniu zapłacił zniecierpliwionemu kelnerowi, który z nieodgadnionym wyrazem twarzy patrzył, jak ten z trudem odlicza papierkowe pieniądze. Mugolskie banknoty od zawsze sprawiały Ianowi pewien problem, chociaż miał z nimi do czynienia dopiero któryś z kolei raz. Musiał jednak wymienić stosy złotych galeonów na typowo mugolskie odpowiedniki i jakoś dać radę z opanowaniem tej dziwnej waluty. Ponownie chwycił rękę Chan, powoli idąc ku celowi ich wyprawy. Mógł teleportować się tam w ułamku sekundy, jednak każda minuta spędzona na trzymaniu dłoni dziewczyny była na wagę złota. Nie obchodziło go to, że ich palce nie były ze sobą splecione, a usta co rusz nie łączyły się w subtelnym pocałunku. Ważne było przede wszystkim to, że mógł spędzić swoje najpiękniejsze wakacje u jej boku, pokazując jej każdy z uroków Grecji, w międzyczasie trzymając delikatnie jej dłoń. Po wyczerpującym spacerze doszli nareszcie do Akropolu, gdzie już w oddali rozprzestrzeniał się widok na antyczne świątynie. Na te rzędy kilkudziesięciu kolumn, fantazyjny stylobat, portyk i fasadę. Ian za każdym razem, gdy spoglądał na te budowle, odczuwał prawie że identyczne stanu głębokiego podziwu, które zapewne w takich okolicznościach odczuwał każdy człowiek, a już szczególnie uwrażliwiony na takie aspekty artysta. Miał nadzieję, że Chantelle także podoba się cała ta otoczka antycznych budowli, idealnie wpasowana w otaczający ich klimat. . — Zmęczona? — zapytał, gdy trzy godziny później zakończyli skrupulatne oglądanie każdej świątyni. Sam przysiadł na brzegu wielkiego głazu, pociągając ją za rękę i tym samym zmuszając do pójścia za jego śladami. Uczucie zmęczenia potęgowała dodatkowo wysoka temperatura, która była tym nieodłącznym elementem klimatu Grecji.
Ślizgon ułożył głowę na ramieniu blondynki, obejmując ją w pasie i przenosząc wzrok na widniejący za horyzontem krajobraz. Już dawno nie czuł takiego wszechogarniającego spokoju, który w porównaniu z ostatnimi tygodniami nauki w Hogwarcie był czymś cudownym i jednocześnie dającym nadzieję na lepsze jutro. Na nastanie nowego dnia spędzonego z najbliższą mu osobą. Z jego osobistym promykiem, który rozświetlał każdy, nawet najciemniejszy mrok jego egzystencji, nadając mu kolorów i przywracając wcześniej utracony sens. — Nie sądziłem, że te wakacje będą aż tak udane — powiedział, przypominając sobie o obawie, która tliła się w jego umyśle tuż przed opuszczeniem murów Zamku i powrotem do rodzinnego domu.
[ Dziękuję za powitanie. :) Mam nadzieję, że mój Łapa zostanie tutaj jak najdłużej. :) Na wątek bym się skusiła, ale jak na razie nic ciekawego nie przychodzi mi do głowy. ]
[ Chrzan. Tak kiedyś czytałam "Chan" - to były czasy gdy zaczynałam blogować. Na wątki zawsze chętna, ich zawsze mało - zaczynasz pisać z tuzinem po czym na końcu okazuje się, że został jeden autor i to na dodatek na urlopie! Jakieś pomysły? ] A.Brennan
Jack nigdy nie liczył mijających lat. Nie przejmował się niczym i zawsze robił to, na co miał ochotę. Tego dnia zebrało mu się na wspinaczki. Ślizgon wzruszył ramionami na wszystkie ostrzeżenia zasłyszane z rana i wybrał się nad jezioro. To tam rosło drzewo, które obrał sobie za cel. Zatarł więc ręce i rozpoczął wspinaczkę. Dawno już nauczył się jak robić to szybko i sprawnie. Z tego właśnie powodu znalezienie się wśród gałęzi zajęło mu mniej niż minutę. Chłopak zdawał sobie sprawę, że niebawem nie będzie mógł już włazić na hogwardzkie drzewa. Lata spędzone w Zamku przemknęły mu jakoś niezauważalnie i choć wiązało się z nimi mnóstwo wspomnień, to brunet miał wrażenie jakby dopiero wczoraj zakładał Tiarę na głowę. Zmieniły się emocje, zmienili sie przyjaciele, zmieniło się to co miał w głowie. Tylko jedno pozostałą takie samo. Jego dziecinność. Ślizgon rozciągnął się na gałęzi i wystawił twarz na promienie słońca, które niezdarnie przedzierały się przez liście. Wtem jednak usłyszał znajomy głos. Na jego usta wpłynął szeroki uśmiech. Poderwał się na raz i po tym jak oplótł nogi wokół gałęzi, spuścił głowę w dół. - Chan! Jak można być na to za starym? Zresztą, wolę nie liczyć ile lat minęło odkąd się urodziłem. Mógłbym jeszcze zrozumieć, że czas dorosnąć. I co by wtedy było? Chyba niebo zwaliło by sie na głowy moich znajomych. Ja? Miałbym wydorośleć? Tego oczekują ludzie, z którymi kontakt zerwałem. Wolę więc być dzieckiem jak najdłużej. Słowa wylewały się z niego jak potok. Osoba tej blond dziewczyny sprawiała, że czuł się pewniej i chwytał grunt pod stopami. To z nią odbył prawdziwy dialog. Inni potrafili tylko potakiwać i pozwalać, by Bizarre ciągnął swój monolog. Jednak Chantelle słuchała i oczekiwała tego samego. On natomiast był gotów jej to zapewnić. Czuł się ważny, bo ona mu zaufała i zwierzyła się ze swoich sekretów. Pomyśleć, że po pierwszej godzinie ich znajomości bał się, że ona za nim nie przepada.
Regulus bardzo dokładnie przemyślał swój plan działania, każdy krok rozważył kilkakrotnie i był gotowy na każdą sytuację – nieważne jak miało potoczy się ich "przypadkowe" spotkanie, tak czy siak wiedział jak się zakończy.
Regulus wstał wcześniej niż miał to w zwyczaju. Zawsze zwlekał do ostatniej chwili z wygramoleniem się spod pościeli. Wstawanie bardzo ciężko mu szło i tylko wisząca niczym miecz Damoklesa groźba kary za kolejne spóźnienie zmuszała jego ciało do opuszczenia łóżka. Jak większość uczniów był zaprogramowany na tryb nocy i wczesne wstawanie czyniło każdy dzień męczarnią. Młody Black opuścił dobrowolnie dormitorium przed dziewiątą i to na dodatek w niedziele, w dzień wolny od naglących obowiązków związanych ze zbliżającym się zakończeniem roku szkolnego. Znalazł się w opustoszałej sowiarni, gdzie na grządkach cicho pohukując drzemały sobie różnej maści ptaszyska, odsypiając nocne łowy. Regulus wyciągnął ze swojej skórzanej torby kawałek pergaminu, buteleczkę z atramentem oraz pióro a wszystko to rozłożył na kamiennym parapecie wielkich, nieoszklonych okien przez które wylatywały to przylatywały sowy. Pochylając się nad kartką by móc skrobnąć kilka słów do matki czuł jak chłodny poranny wietrzyk targa jego włosami, spomiędzy świszczeniem wiatru w szczelinach i cichych odgłosów pierzastych stworów, Ślizgon starał się wychwycić kroki Chantelle, która miała pojawić się w sowiarni. To nie przypadek lub łut szczęścia sprawiły, że Reg o tak wczesnej porze wybrał się wysłać list a dobry słuch. Słyszał jak rozmawiała z koleżanką, że nie może jej towarzyszyć bo z rana musi coś pilnie wysłać. Kiedy kończył swoją wiadomość dla swojej matki, Walburgii Black, usłyszał ją. Stojąc tyłem do drzwi dziewczyna nie mogła zobaczyć uśmiechu jaki pojawił się na twarzy brata Syriusza. - Cześć. - rzucił jakby od niechcenia tylko na chwilę odwracając głowę przez ramię, jakby chciał sprawdzić kto mu obecnie towarzyszy. Zagwizdał cicho i z żerdzi zleciała biała sówka, przycupnęła tuż obok kałamarza z niebieskim pisadłem. - Do rodziców piszesz? - zapytał tym samym tonem podpisując się pod swoim listem. Złożywszy go, wcisnął pergamin w kopertę zaadresowaną na Grimmauld Place 12 w Londynie po czym przywiązał do nóżki zwierzątka. Taki ciekawski z niego Ślizgon przecież.
Kilka razy odkąd zgubiła dziennik, widziała go w ręku innych. Często coś dopisywali, rysowali, albo po prostu czytali co też jest w nim napisane o kimś, na kim im zależy. Z jednej strony cieszyła się, że dziennik niektórym się przydaje. Jednak z drugiej robiło jej się głupio z jego powodu. Dosyć często widziała zapłakane dziewczyny, które gdzieś w kącie wyrywały strony dotyczące ich. Było jej przykro z tego powodu. W dzienniku pisała to czego dowiedziała się o danej osobie, nie pomijała swoich spostrzeżeń, ani bolesnych słów. Nie sądziła że dzieło trafi kiedyś w niepowołane ręce. Czemu nigdy nie postanowiła go odzyskać? Było jej teraz głupio. Nie chciała wyjść na tą najgorszą, przez którą połowa Hogwartu została ośmieszona. Kiedy tylko Portia skończyła lekcje, od razu pobiegła do dormitorium, żeby odłożyć książki, a spakować do torby dziennik, w którym codziennie po lekcjach pisała. Ten był już lepiej zabezpieczony przed innymi. Rzuciła swojemu sierściuchowi kawałek bułki, który zatrzymała ze śniadania i wybiegła na błonia. Cały dzień na to czekała… W końcu może usiąść na trawie i uciec do własnego świata. Kiedy już rozłożyła się na zewnątrz, zauważyła po raz kolejny swój dziennik. Lubiła przyglądać się ludziom jaka będzie ich reakcja na notatki. Wstydziła się, że go prowadziła, jednak zawsze kiedy ktoś próbował go zniszczyć, serce jej się krajało i wkraczała wtedy do akcji. Dziewczynę która go czytała doskonale znała. Też gryfona, jednak ze zdecydowanie bujniejszym życiem niż inni gryfoni. Pamiętała jeszcze jak zaczęła pisać o niej w dzienniku. Nie pamiętała już prawie nic konkretnego, jednak domyśliła się, że dziewczyna nie była zbyt ucieszona tym co przeczytała. Kiedy zobaczyła, że blondynka zmierza w kierunku Bijącej Wierzby, zebrała swoje rzeczy i poszła za nią. Musiała mieć gwarancję, że nie zrobi nic złego z dziennikiem. Dobrze zrobiła, bo tylko kiedy minęły drzewo i znalazły się poza zasięgiem wzroku ciekawskich uczniów, dziewczyna rzuciła książkę i wyjęła różdżkę. O nie, tylko nie to. Portia zrzuciła torbę na ziemię i podeszła do blondynki. - Hej! Co robisz? – Jej głos pod żadnym względem nie zabrzmiał nieuprzejmie, raczej ciekawsko. Zbliżyła się do gryfonki i spojrzała jej przez ramię na dziennik. – Co to za dziennik? – Zazwyczaj ta taktyka okazywała się niezawodna w przekonaniu do zostawienia książki w spokoju. Portia
[Dziękuje serdecznie za miłe powitanie! I choć na razie na brak wątków nie narzekam, to jednak miło by było pokombinować coś z Chantelle i Lenardem. Ba, jestem nawet skłonna zacząć, o ile wcześniej podrzucisz mi jakiś pomysł :)]
[Cóż to za Huncwoci bez Glizdogonka ;) Mam nadzieję, że z nim bardziej się tu zadomowię niż z dwiema poprzednimi kartami, które mnie męczyły xD Ale jak mówią - do trzech razy sztuka.Peter to dość trudna postać i z kartą się namęczyłam jak nigdy... No a co do wątku - chętnie, jeśli tylko masz pomysł ;)]
Pierwszy w całości spędzony dzień w Grecji, od świtu do zmierzchu obfitował w najliczniejsze atrakcje, które z całą pewnością na stałe zakorzenią się w pamięci zarówno Iana jak i Chantelle. Dla Ślizgona te krótkie chwile były jednymi z najpiękniejszych w jego życiu, bo spędzonymi z najważniejszą osobą pod słońcem. Uśmiechająca się Chan i świadomość, że dzięki niemu na nowo jest szczęśliwa, były dla niego największą z możliwych nagród. Chłopak dobrze pamiętał czasy, w których ten radosny grymas był czymś abstrakcyjnym i trudnym do wyobrażenia. Zastanawiał się wtedy, czy kiedykolwiek uda mu się sprawić, by te usta wygięły się ku górze, a błękitne tęczówki rozświetliły się wesołym błyskiem. Obiecał sobie jednak, że przynajmniej dla tej jednej osoby zrobi wszystko co w jego mocy, by choć na moment ją uszczęśliwić. By raz w życiu stać się sprawcą czyjegoś uśmiechu, a nie jak to zwykle bywało, łez i niepotrzebnego cierpienia. Aktualnie również z twarzy samego Iana podobnie jak i z Gryfonki, nie schodził lekki uśmiech sygnalizujący pozytywny stan, w którym oboje się znajdowali. Po przybyciu do małego domku i odbyciu wcześniejszej kolacji w tej samej greckiej knajpce, marzył jedynie o chwilowym odpoczynku, który jednak nie był mu dany. Chciał spełnić każdą prośbę Chantelle, nawet tak wymyślną jak podziwienie zachodu słońca na dachu. Domek, w którym nocowali, jak na standardy Aten był wyjątkowo niski, a sklepienie zadaszenia było idealnie równe i płaskie, toteż bez problemu wspięli się po schodkach, siadając na wygładzonej powierzchni. W tym samym momencie czerwona kula słońca leniwie pełznąca po horyzoncie, na chwilę zatrzymała się tuż na wysokości zasięgu ich wzroku, co w efekcie sprawiło, iż wydawać się mogło, że słońce jest na wyciągnięcie ręki. Ślizgon zignorował jednak ten urokliwy widok, obracając głowę i spoglądając na wtuloną w jego plecy dziewczynę. Nie potrafił tego do końca wytłumaczyć, ale to właśnie najzwyklejsze w świecie przytulenie należało do jego ulubionych gestów, które tak bardzo sobie przypodobał. Czuł wtedy, że komuś na nim zależy, a w końcu liczył na to odkąd tylko sięgał pamięcią. Chciał, aby przynajmniej jedna osoba przestała traktować go jak powietrze i wszystko wskazywało na to, że jedynie Chantelle mogła mu to zapewnić. — Bal? — powtórzył, nie bardzo wiedząc o co chodziło. Dopiero po upływie kilku sekund zrozumiał, iż dziewczyna musiała pytać o organizowany przez Hogwart Bal Bożonarodzeniowy, który był nieodłączoną tradycją szkoły. Z minionej imprezy zrezygnował z kilku prostych względów: po pierwsze nigdy nie przepadał z takim rodzajem grupowej rozrywki, a poza tym większa cześć uczennic zdążyła zasypać go prośbami o towarzyszenie, na które nie miał najmniejszej ochoty. Teraz jednak miał stu procentową pewność co do tego, kogo zaprosiłby bez mrugnięcia okiem, chociaż z tropu zbiła go wzmianka o przyjaciółkach. Uśmiechnął się pod nosem stwierdzając, iż przez Chantelle przemówiła słabo ukryta nutka zazdrości, a wymalowane na jej twarzy zawstydzenie tylko potwierdziło jego przypuszczenia. — Mój krąg przyjaciół ogranicza się raczej do zera — wyznał zgodnie z prawdą, spoglądając na nią niepewnym wzrokiem. Może i posiadał dwie, trzy osoby, z którymi nawiązywał w miarę dobre stosunki, jednak żadnej z nich nie ufał w większej mierze. Tylko i wyłącznie Chantelle wiedziała o nim dosłownie wszystko i to ona dzieliła z nim jego każdy sekret, stając się tym samym największą powierniczką wszelkim tajemnic. Chociaż paradoksalnie łączyła ich przyjaźń, to dla Iana było to coś znacznie innego. Coś, przez to nie potrafił nazwać ją przyjaciółką, zastępując ten zwrot słowami: moja najważniejsza osoba na świecie. — Ale jest ktoś, kogo zaprosiłbym na każdy bal — dodał, gdy z końca ulicy do ich uszu napłynęła powolna ballada, oddająca klimat miejsca w jakim się znajdowali. Podniósł się na nogi, delikatnie ujmując dłoń Chantelle i równie lekko ją do siebie przyciągając, w międzyczasie kładąc rękę na jej talii.
Stał tak przed kilka chwil, patrząc w jej oczy i w milczeniu przysłuchując się coraz głośniejszej muzyce. Właściwie to sam nie wiedział co tak naprawdę zamierzał zrobić. Chciał jedynie pokazać, że nie widzi w niej jedynie przyjaciółki, ale kogoś znacznie ważniejszego. Melodia ucichła w czasie, w którym właśnie zdecydował się na zrobienie pierwszego kroku, z którego w porę zdążył się wycofać. Korzystając z okazji musnął jednak wargami jej czoło, by następnie zaprowadzić ją z powrotem do domku i tam dopilnować, by po długim i aktywnie spędzonym dniu znalazła się wreszcie w łóżku. — Śpij dobrze, moja droga — mruknął, zawczasu kładąc się tuż obok, by chociaż raz uniknąć jej próśb i bez słowa zrobić coś na czym jej zależało. Zgarnął na jej plecy przykrywające twarz jasne włosy, otulając ją tym samym cienkim kocem, po czym objął ją ramieniem i prawie że natychmiast zasnął, zupełnie tak jak wymęczone ciężkim dniem dziecko. Późnym popołudniem — po kolejnych dokładnych oględzinach terenu Aten, obiedzie i stosie innych turystycznych zajęć — siedzieli już na przyniesionym przez Iana kocu, na samym środku piaszczystej plaży. Nad nimi w górę rozprzestrzeniał się widok na dolinę małych domków, wiatraki i bujną, grecką roślinność, które idealnie nadawały się jako kompozycja pod kolejny już szkic. Szum morskich fal, delikatny wiatr i zapach chloru dodatkowo pogłębiały zapał do pracy, stając się pewnego rodzaju twórczą inspiracją. Ślizgon wyjął schowane wcześniej dwa szkicowniki, podając ten należący do Chan i biorąc do ręki drugi, zapożyczony jeszcze w jej domu. Usiadł ramię w ramię przy dziewczynie, patrząc w ten sam punkt w który zwrócony był jej wzrok, by minuty później rozpocząć już właściwą procedurę twórczą. Jak zwykle w skupieniu przelewał na papier to co zdążył zarejestrować, koncentrując się na wrażeniach i odbieranych przez zmysły bodźcach. — Co tam masz? — zapytał z zaciekawieniem, gdy godzinę później usłyszał odgłos przerzucanych kartek. Wychylił głowę, by wspólnie obejrzeć zawartość szkicownika, w którym jeden jedyny obraz przykuł jego szczególną uwagę. Szkic, na który odpowiedź znajdowała się zaraz na odwrocie kartki, w postaci portretu siedzącej obok blondynki i sugerującego zaistniały stan rzeczy podpisu: I moja Chantelle. — Masz jakieś specjalne życzenie co do spędzenia reszty dnia? — rzucił, udając iż skaliste wybrzeże interesuje go bardziej niżeli rysunek. — Jeśli tak to tylko powiedz — dodał zachęcająco, chcąc jak najszybciej i najlepiej odwrócić jej uwagę od mało przemyślanego portretu zwieńczonego jeszcze bardziej lekkomyślnym podpisem.
[Bo jak się patrzy pod dobrym kątem, to widać! Cześć, świetna reklama. Ale aktualnie nie grzeszę żadnym lepszym pomysłem, bo się chyba wypaliłam przez ten konkurs na hasło. :D]
Minionej nocy ani na jedną krótką chwilę nie zmrużył oka, nieustannie mając przed oczami to, co zdarzyło się zaraz po powrocie do domku. Ślizgon jak dotąd nie miał pojęcia jaki kształt przyjmuje patronus Chantelle, jednak sądząc po jej reakcji, na pierwszy rzut oka sama była dość mocno zdziwiona. Trochę żałował, że paradoksalnie wiedzą o sobie wszystko, aczkolwiek, gdy przyjdzie moment taki jak ten kilka godzin temu, okazuje się, że wszystkie te przeświadczenie były zwykłą ułudą. Być może nie musiał znać każdego aspektu jej życia, a już na pewno nie był w obowiązku orientować się co do sylwetki wyczarowywanego przez nią pogromcy dementorów, ale mimo wszystko poczuł się odrobinę niepewnie. Poza tym nie wiedział co takiego powinien jej w tamtej chwili odpowiedzieć, toteż wzruszył jedynie ramionami, udając, że nic się nie stało. Oczywiście zdawał sobie sprawę z faktu, iż patronus może zmienić swoją dawną formę, upodabniając się do tego wzywanego przez między innymi przysłowiową drugą połówkę, lecz nie umiał przyjąć takiego wytłumaczenia do wiadomości. Sama Chantelle również nie posiadała rozeznania w temacie patronusa wydobywającego się z różdżki Ślizgona i na pewno nie łączyła tej zmiany właśnie z nim. Ian dostrzegał znaczące podobieństwo pomiędzy wilczycą blondynki, a jego własnym niezmiennym od półtora roku wilkiem, chociaż dalej miał problem w logicznym wytłumaczeniem zaistniałego niedopowiedzenia. W jego wnętrzu tliła się ta malutka iskierka nadziei, gdy przywołał w pamięci wyrwane z kontekstu zdanie szkolnego podręcznika: "Patronus może ulec zmianie pod wpływem silnych przeżyć i emocji. W chwili obecnej odepchnął jednak myśli o owym zaklęciu, aby cierpliwie poczekać co takiego zgotuje im los. Kolejne dni spędzone na wyspie różniły się jedynie odwiedzanymi miejscami i kolejnymi turystycznymi rozrywkami serwowanymi przez Iana. Chłopak ani słowem na napomknął nawet o epizodzie sprzed tych kilku dni, uparcie brnąc przy swoich wcześniejszych postanowieniach. Zachowywanie się tylko i wyłącznie jak przyjaciel — za którego w żadnym calu się nie uważał — zaczęło coraz bardziej go męczyć. Wiedział jednak, że przez choćby jedną małą wzmiankę mógłby zepsuć to co oboje budowali od dłuższego czasu, dlatego ostatkami sił tłumił kumulujące się w nim emocje, nie pozwalając im wydostać się na zewnątrz. Za każdym razem, gdy tylko pomyślał, że wciąż nieznużenie i konsekwentnie twierdzili, że uważają się za dwójkę dobrych kumpli, miał ochotę wybuchnąć sarkastycznym śmiechem. Dopiero teraz tak naprawdę mógł zgodzić się ze słowami pana Hogarth'a, potwierdzając, iż rozstanie ewidentnie im nie wyszło. Starał się jednak w całości zajmować ścisły harmonogram ich pobytu w Grecji, aby na wszelki wypadek nie dopuścić do kolejnych mącących w głowie sytuacji, które tak czy siak pozostawały bez rozwiązania. Zdążyli odwiedzić jeden z najsłynniejszych amfiteatrów, zahaczyć o Agorę, ujrzeć na własne oczy świątynie mitologicznego Zeusa i rzucić okiem na ośmiokątną Wieżę Wiatrów oraz przy okazji zrobić masę innych rzeczy, odciągających ich od nurtujących i zagadkowych pytań odnośnie ich prawdziwej relacji. Nie tej wymyślonej i na siłę kontynuowanej dla doskonalszego odegrania swojej roli: tej szczerej i prawdziwej więzi, która dla obojga z nich była zagadką, do której klucz rozwiązania posiadali oni sami. Dzisiejszy dzień był tym ostatnim, wspólnie spędzonym w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie, a moment pożegnania nieuchronnie zbliżał się wielkimi krokami. Już za kilkanaście godzin Ślizgon na powrót stanie u drzwi rezydencji Hogarth'ów, aby tam bezpiecznie oddać Chantelle w ręce ojca i raz na zawsze opuścić tamto miejsce. Zniknąć i na nowo zamknąć się w czterech ścianach własnego pokoju, gdzie czekało go jedynie odliczanie minut, godzin, dni i całych długich sierpniowych tygodni, po których powtórnie spotka się z tą jedną, jedyną Gryfonką: tym razem w Ekspresie Hogwart. Aby w samotności wspominać wszystkie te chwile i żałować, że nie wykorzystało się tak nadarzającej się okazji, może jedynej, która była mu dana.
Bo w końcu jak mógł być aż takim ignorantem i nie wyciągnąć wniosków z nagminnego i dającego do myślenia zachowania dziewczyny? Jak mógł uznać te niewinne pocałunki, łapanie za rękę, zasypianie w swoich ramionach za symbol przyjaźni? Jak mógł nie wykonać tego milowego kroku do przodu i odpuścić, tym samym patrząc, jak jego osobiste szczęście wymyka mu się z rąk? Jak mógł na własne życzenie sprawić, by jego największy, wywołujący uśmiech na twarzy skarb, odszedł w poświadczeniu, iż to co ich łączyło to nic więcej poza przyjaźnią? Późnym wieczorem plecak chłopaka został już spakowany, a z małego domku zniknęły wszelkie ślady sugerujące, iż przez tydzień czasu mieszkała tam dwójka nastolatków. Zaledwie noc dzieliła ich od powrotu, który w tym konkretnym przypadku oznaczał długą rozłąkę. — Co powiesz na finałowy spacer po plaży? — zaproponował, wiedząc iż nadmorski zachód słońca należał do jednych z ulubionych widoków Chantelle. Jak zwykle delikatnie ujął jej dłoń, bez pośpiechu wyprowadzając z pomieszczenia i równie powoli udając się w kierunku znajdującej się nieopodal plaży. Dla Iana moment, w którym oboje kroczyli wzdłuż linii brzegowej, co chwila odsuwając się i uciekając przed wysokimi falami wody, był tą definitywną, podarowaną przez los szansą, którą bez względu na przeciwności i ewentualną porażkę musiał i przede wszystkim chciał wykorzystać. Zatrzymał się w połowie drogi, obracając głowę w kierunku Chantelle, uprzednio upewniając się, że nikt ich nie widzi, po czym z kieszeni spodni wyjął schowaną tam różdżkę, dyskretnie nakierowując jej koniec na rozprzestrzeniającą się w oddali dalszą część plaży. — Chan, to musi coś znaczyć... — zaczął, jak zwykle w takich chwilach mając problem z ułożeniem poprawnego i sensownego zdania. — Chyba nie wierzysz w takie przypadki? — zapytał, i machnięciem różdżki przywołał jasno niebieski kształt, za pomocą magii niewerbalnej wypowiadając w myślach formułkę zaklęcia. Expecto Patronum. Dobrze pamiętał swoje pierwsze nieudolne próby wyczarowania patronusa, które nie miały jednak nic wspólnego z brakiem magicznej mocy czy dostatecznej siły, a z jednym ważnym aspektem, bez którego cały czar nie doszedłby do skutku: najszczęśliwsze wspomnienie. W tamtych czasach za nic w świecie nie potrafił przywołać jakiegokolwiek epizodu, sytuacji czy wydarzenia, w których odczuwałby przynajmniej nic nieznaczącą radość. Obecnie jednak wystarczyło jedno spojrzenie na stojącą obok blondynkę — źródło jego niezaprzeczalnego szczęścia — aby bez mrugnięcia okiem wyczarować dumnie prezentującego się wilka, który spode łba spoglądał na nich mądrym wzrokiem jasnych, mglistych oczu. — Ja nie chce już dłużej udawać, że nic się nie dzieje... — kontynuował, gdy wilczur rozpłynął się w powietrzu, znikając za horyzontem. — I że nic do ciebie nie czuję. Bo to nie prawda Chan. To wszystko nie prawda... — zakończył, po każdym wyrzucanym z siebie słowie redukując dzielący ich dystans. Przez dobrych kilka sekund walczył sam ze sobą, głowiąc się, czy może zaraz popełni kolejną widowiskową głupotę, jednak nie dałby rady się teraz wycofać. Bez słowa przeniósł dłonie na policzek dziewczyny, po raz pierwszy od ponad miesiąca łącząc ze sobą ich usta. Czuł, jak jego serce próbuje wyrwać się z klatki piersiowej, uniesione tak długo wyczekiwanym gestem. Kilkukrotnie musnął swoimi wargami jej usta, zachowując się tak, jakby to był ich pierwszy pocałunek: najdelikatniejszy i najsubtelniejszy, na który mogły pozwolić sobie zakochane pary. Po zdecydowanie za krótkim czasie niechętnie odsunął się na odległość jednego kroku, wciąż niepewnie przyglądając się jej twarzy i na marne próbując odczytać z niej jakąś reakcję. Odetchnął głęboko, dzielnie krzyżując z nią wzrok i wyrzucając z siebie kolejne słowa, których trzymał się jak swojej ostatniej deski ratunku. — Kocham cię, Chan... Daj nam jeszcze jedną szansę, wierzę, że tym razem nam się uda.
— dopiero teraz ledwo zauważalnie odwrócił głowę, z nerwami napiętymi do granic możliwości wyczekując na odpowiedź, która mogła okazać się jego indywidualnym sukcesem, bądź zasypującą go lawiną nieszczęść.
[ No kurde! Poprzedni komentarz się nie dodał a na dodatek chamsko się usunął a wyprodukowany został w męczarniach skupienia i bólu głowy! Awrght! Niech to hipogryf kopnie! Więc tak : zdecydowanie zostawmy tamto powiązanie, potrzebne jakieś nowe. Na pewno znać się muszą, w końcu wspólni znajomi gdzieś się przetwierają. Może E. zna jedną z tajemnic mrocznych Ch. i próbuje przeciągnąć ją na złą stronę mocy wiedząc, że nieco labilna jest w tym temacie. ]
[Hej moje bliźniacze dziecko mordu, w końcu przypełzłam ze swoim zdawkowym waj faj do Ciebie. Zrobiłabym to wcześniej, ale z powodu tegoż właśnie fatalnego internetu musiałam ograniczać (nadal muszę ;c) swoje korzystanie z niego do minimum .-. Kajam się ;c Ja również żądam wątku, ale nie mam koncepcji na nowy, chyba że chcesz kontynuować stary, z lutego (jak to było dawno, ło matko). Widzi mi się Ben, w szoku po tym, jak przypadkiem zobaczył transmutującą się z sowy Chantelle, ale nie wiem. co to by było realne... Zawsze możemy pokombinować z Lenardem, bo cudowny Ci wyszedł, a że są z Benkiem na jednym roku i w jedynym domu można by im coś wykombinować c; Chyba nawet miałabym w końcu koncepcję dla Ian'owej, coś w rodzaju minimasterwątku, ale nie chcę Wam tam psuć żadnych koneksji, jeżeli już coś zaplanowałyście C; ]
Są ludzie, których obecność rozjaśnia każdy dzień i jest w stanie przegnać z serca mrok, zastępując go falą wielkiej czułości i dobroci – Aleksandr Woronin coś o tym wiedział. Pamiętał, jakim był człowiekiem jeszcze te dwa lata temu, zanim drogi panny Seigner na nowo się skrzyżowały z jego ścieżką i wcale nie żałował, że to nastąpiło, bo przynajmniej czuł, że każdy kolejny dzień ma sens. Przestał już obsesyjnie myśleć o zabiciu morderców swoich rodziców i nawet odciął się odrobinę od skurwysyństwa, w które wyposażyła go nauka w Durmstrangu. W ogólnym rozrachunku to wszystko było czymś wspaniałym, bo miał u swojego boku ukochaną kobietę, Dumbeldore wierzył w jego dobre intencje, a Czarny Pan był zadowolony z jego oddania i z informacji, jakie przekazywał mu w wyznaczone z pewnym wyprzedzeniem dni. Problem pojawiał się tylko wtedy, gdy musiał się wybrać do Zakazanego Lasu i przypomnieć sobie, jak to jest być tym zimnokrwistym obywatelem Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, którego przyjściu na świat towarzyszył lodowaty syberyjski wiatr. Wkładanie masek przychodziło mu bowiem z coraz większym trudem, jako że gubił się gdzieś pomiędzy dwiema osobowościami, którymi musiał żonglować każdego dnia. Za każdym razem, gdy wybierał się do ciemnego lasu, drżał na myśl o tym, że coś w wyrazie jego twarzy go zdradzi i że sprowadzi tym samym zagrożenie na rudowłosą szkolną pielęgniarkę, a tego by sobie nie wybaczył. W efekcie denerwował się przed rozmową, by podczas niej zachować stoicki spokój i odreagować już po niej – w takich chwilach nie warto go było spotkać, bo nie należał do najprzyjemniejszych. No chyba, że się było uczniem. Dla nich chyba nigdy nie przestawał być wrednym i cynicznym nauczycielem. Zwłaszcza dla takich, którzy wałęsali się nie tam, gdzie trzeba. Jeszcze tego brakowało, żeby musiał pilnować, czy nikt go nie śledzi, ani nie podsłuchuje – zabezpieczał się zaklęciami, ale nie przewidział możliwości spotkania animaga. Najgorsze było to – a raczej najbardziej go to zdenerwowało – że gdyby nie kolor oczu zwierzęcia, nigdy by się nie domyślił prawdy i pewnie z czymś zdradził. — Późne przechadzki po Zakazanym Lesie? – zapytał, podchodząc do uczennicy od tyłu. – O ile mnie pamięć nie myli, nie jest to szczególnie mile widziane, ani tym bardziej dozwolone – uśmiechnął się w sposób, który wcale nie czynił go bardziej przyjaznym, a raczej ostrym i nieprzystępnym. – Jakiś szczególny powód tejże wycieczki? – podszedł jeszcze bliżej. – A może zwykła fascynacja nietypowymi płomykówkami? – Nie powstrzymał się od złośliwości.
Woronin
[Jest ok. Wybacz długi czas odpisywania, ale urlop :<]
Przyglądał się dziewczynie uważnie, o ile można to robić wisząc głową w dół. Gdy zaczęła się wspinać, spróbował wrócić do poprzedniej pozycji, ale coś mu nie wyszło. Westchnął ciężko i raz jeszcze podjął próbę. Wtem jednak odezwał się Chan, a on zwrócił wzrok w jej stronę, co wywołało że jego usta wygięły się w dziwnym uśmiechu. - Myślę że masz racje - potwierdził i podjął się kolejnej próby powrotu do normalnej pozycji i tym razem mu się udało - Już zaczynał boleć mnie łeb - przyznał i rozmasował ręką głowę - Co do wakacji... - skrzywił się - Na początku to był horror. Musiałem wrócić do ojca, choćby po same rzeczy. Pierwszego dnia milczeliśmy, drugiego doszło do kłótni... Teleportowałem się do Hogsmeade i zacząłem szukać lokalu do wynajęcia, by potem nie mieć z tym problemu. Wiesz, mam zamiar się wyprowadzić, w końcu mam już do tego prawo, a i Pan Zastępca nie będzie miał nic przeciwko - wzruszył ramionami - Potem to już górki. Podróżowałem za pieniądze ojca, który zgodził się mi je dać pod warunkiem, ze zniknę na całe lato. Dostał czego chciał. Byłem nad morzem, ubóstwiam morze. Potem za granicą, odwiedziłem... Ten, no... Rezerwat? Tam, gdzie się zajmują smokami. Genialne bestie - uśmiechnął się - I tak ogółem tułałem się po świecie... A ty? Co ciekawego robiłaś tego lata?
Wiele można było powiedzieć o Jamesie Potterze. Że nie miał poszanowania do nauki, co nie było prawdą, nie miał poszanowania tylko do niektórych aspektów nauki, nie doceniał tego, co daje mu los, kompletna bzdura, i że potrafił walczyć o swoje. Quidditch był czymś co James uważał za swoje. Na pierwszej lekcji miotlarstwa zakochał się w nim doszczętnie. Umiał już, oczywiście, latać znacznie szybciej, ojciec uczył go w ogrodzie, jednak dopiero na widok hogwarckiego stadionu jego serce zabiło mocniej. Gdy został kapitanem drużyny Gryfonów jego miłość przerodziła się w lekką obsesję. Trenował praktycznie dzień i noc, zmuszając do tego samego pozostałych graczy. Chciał grać tylko z najlepszymi i starał się wyławiać ich z tłumu szaraków, uczęszczających do Hogwartu. Chantelle miała talent i Potter zamierzał go wykorzystać. Potrzebował szukającego, który podołałby zadaniu, a widząc parę razy tę dziewczynę na miotle, sposób, w jaki się poruszała, jej zwinność i refleks, wiedział, że nadawałaby się idealnie do tej roli. Tygodniami chodził za nią i opowiadał, prosił, a nawet błagał o to, by wstąpiła do zespołu, jednak Chan była niewzruszona. Szkoda, że natrafiła na równego sobie przeciwnika. Po lekcji transmutacji James zaczaił się na nią i gdy tylko udało mu się ją zaskoczyć, chowając się za rogiem korytarza, którym akurat przechodziła, przeszedł do rzeczy. - Chciałbym, żebyś ze mną poszła - powiedział tylko, patrząc jej prosto w oczy. Nie zamierzał dodawać nic więcej, tylko czekał na jej odpowiedź.
Portia się zawahała. Nie chciała przyznawać się do tego dzieła. Uważała go za coś, co nigdy nie powinno powstać, a jednak nie mogła cofnąć czasu. Zastanowiła się przez chwilę i w końcu zadecydowała. - Mogę się przysiąść? - Nie zaczekała na odpowiedź tylko usiadła i wzięła dziennik do ręki. Tak dawno już go nie trzymała. Ile to już minęło? Trzy lata? Tak... Widziała go kilka razy wśród uczniów, ale nigdy nawet nie zapytała skąd go mają. Dzisiaj nastał pierwszy dzień kiedy zadała komuś pytanie o niego. - Hmm... Spis uczniów? Tak strasznie kusiło ją otworzyć go. przeczytać jeszcze raz to co napisała i zabrać ze sobą, albo najlepiej ukryć. Westchnęła pod nosem i otworzyła w końcu dziennik gdzieś na środku. Pamiętała każdą literkę, każde słowo i zdanie które napisała. Potrafiłaby powtórzyć wszystko to co napisała, a jednak nigdy tego nie zrobiła, a przynajmniej nie bez podstaw. Teraz wyglądał okropnie. Ludzie dopisywali swoje informacje tam gdzie znalazło się miejsce. Tam gdzie znajdywały się nazwiska bardziej znanych osób w szkole, nie było widać praktycznie w ogóle wolnego miejsca. Był okropny. Ludzie zniszczyli jej dzieło. Kusiło ją, żeby wstać i uciec z dziennikiem. Zakopać go gdzieś, albo ukryć, ale zdecydowanie nie zniszczyć, bo była to jedyna rzecz nad którą tak się napracowała. Kiedy tak patrzyła na strony coś jakby stanęło jej w gardle, na myśl jakie okropne rzeczy wypisywała tam o ludziach. Prawdziwe czy nie. To bez różnicy, bo nie wszystkie były miłe. W końcu zamknęła go i oddała dziewczynie. - Przepraszam... Czy... Czy jest w nim coś o tobie... Złego? Nieodpowiedniego? - Nie wiedziała nawet jakich słów użyć, a chciała po prostu przeprosić dziewczynę za jego istnienie. Za istnienie siebie. Portia
Dopiero teraz tak naprawdę poczuł, co w istocie oznacza bycie szczęśliwym. Zapewne każdy człowiek na tej planecie zdefiniowałby to w kompletnie odmienny sposób, jednak dla Iana słowo szczęście równało się z tak samo krótkim wyrazem Chantelle. Świadomość tego, iż znów może nazwać ją swoim jedynym skarbem, bezkarnie trzymać jej dłoń i splatać ze sobą ich palce była tym, na co czekał od ponad miesiąca. Było to niczym więcej jak spełnieniem najskrytszego marzenia, które wreszcie — pokonując przeszkody losu i inne niezliczone trudności — ziściło się, po raz kolejny wywołując na twarzy chłopaka najprawdziwszy uśmiech. Czuł, że tym razem już wszystko będzie dobrze. Że po tylu wspólnie przeżytych chwilach nie przyjdzie już kolej na następny przykry w skutkach epizod, poprzez który na nowo ich ścieżki rozejdą się, zostawiając ich zdanych samych sobie. Przyrzekł, że ich nowy, lepszy początek ciągnąć się będzie tylko i wyłącznie poprzez te najpiękniejsze chwile, w których nie będzie miejsca na dalszą dawkę smutku, bólu czy łez. Obiecał, że dokona wszystkiego — nawet tego niemożliwego — by zapewnić bezpieczeństwo swojemu promykowi szczęścia, zupełnie jak rycerz dbając o dobro swojej najdroższej księżniczki, ochraniając ją przez zagrożeniami złego świata. Obiecał, i nie było mowy o kolejnym niepowodzeniu. Tym razem nikt ani nic nie odbierze mu najważniejszego czynnika trzymającego go przy życiu, dającego mu wszystko to, o czym nawet nie marzył w najśmielszych snach. Miłość, wsparcie, obecność, troskę... Z nieco niezadowoloną miną zamknął za sobą białe drzwiczki greckiego domku, wychodząc na zalaną słońcem uliczkę i tam przygotowując się do rychłego już powrotu. Obawiał się tego od samego przyjazdu do rezydencji państwa Hogarth'ów, aczkolwiek miał świadomość, iż w końcu przyjdzie pora na rozstanie — przynajmniej to chwilowe. Chłopak nie chciał jednak kończyć najcudowniejszego okresu swojego życia tutaj, w Atenach, z którymi od teraz wiązały się najlepsze wspomnienia jakie tylko posiadał. Przez całą noc snuł w głowie wizję następnej już niespodzianki, dzięki której usłyszałby te same magiczne słowa: Nie wiem czy wiesz, ale właśnie spełniłeś moje marzenie. Pragnął zrealizować każdą jej prośbę, zachciankę, pragnienie... Zrobiłby wszystko, aby tylko zobaczyć ten delikatny uśmiech, który ostatnimi czasy był zjawiskiem coraz częstszym. Zaledwie nad ranem mógł wstać z łóżka z triumfalnym uśmiechem spowodowanym tym, iż po długim namyśle udało mu się stworzyć plan, który z całą pewnością przypadnie do gustu wybrance jego serca. — Gotowa do powrotu? — zapytał z tajemniczym uśmieszkiem, splatając ze sobą ich palce i chwytając w drugą rękę przenośną walizkę Gryfonki, w międzyczasie szukając przestronnego miejsca, w którym bez problemu mogliby sie teleportować. Po dojściu do małej alejki nachylił się by na odchodnym musnąć wargami jej policzek, skupiając się na prawdziwym celu ich wędrówki. Być może był to dobry i trafiony pomysł — a już na pewno niespodziewany i wprawiający w niemałe zaskoczenie — to tak czy siak żałował, że wpadł na niego dopiero teraz. Nie mógł zaoferować Chantelle więcej niż tych kilka skradzionych godzin, lecz mimo tego cieszył się, że jest w stanie pokazać jej kolejne już miejsce, które zwiedzi w jego towarzystwie. I tylko i wyłącznie z nim. Dla pewności złapał mocniej jej rękę, okręcając się w miejscu i w mgnieniu oka znikając z nadmorskiej greckiej wyspy, aby przenieść się w zupełnie inne rejony, a mianowicie do przysłowiowego miasta zakochanych: urokliwej stolicy Francji, Paryża. — Chciałem zakończyć te wakacje jakimś miłym akcentem — odrzekł, gdy pomimo zapewnień nie stali na leśnej drodze prowadzącej do pałacu zamieszkiwanego przez Chantelle i jej ojca, a w jakimś małym wąskim przejściu, którego koniec prowadził turystów na wielki plac spowity trójkątną oszkloną budowlą, wyglądem przypominającą piramidę.
Według Iana to właśnie Luwr — najbardziej rozpoznawalne muzeum świata i obowiązkowa przystań dla każdego miłośnika sztuki — był tym, co im obojgu sprawiłoby radość, a w końcu to właśnie tego chciał dla samej Chantelle. Chciał móc trzymać w swojej dłoni jej własną i wspólnie przemierzać podziemne korytarze każdego ze skrzydeł, by ramię w ramię podziwiać najznamienitsze dzieła sztuki, zachwycając się artyzmem twórców, ich niewątpliwym talentem i efekcie końcowym samymi obrazami, począwszy od palety barw a skończywszy na ukrytej pod postacią malowidła treści. — I dlatego pozwól, że coś ci pokażę — dopowiedział z nieskrywanym entuzjazmem, ciągnąc ją za rękę i prowadząc ku celowi ich podróży: ku Musée du Louvre. — Mam nadzieję, że i tym razem mój pomysł również ci się spodoba — powiedział, gdy płacił już odliczoną wcześniej ilością potrzebnych mugolskich pieniędzy, biorąc po drodze dwa szczegółowe ruloniki z planem muzeum i wchodząc do szklanej piramidy: ich przepustki do świata najwytrawniejszych malarzy, jacy kiedykolwiek mieli zaszczyt przelewać na płótno swoje wizje. — Chociaż dla ciebie wyruszyłbym nawet na koniec świata — zatrzymał się na środku wielkiego holu, przybliżając się i zostawiając na czole blondynki dotyk swoich ust, aby następnie z uśmiechem rzucić okiem na mapkę wyjaśniającą, w którym kierunku należy się udać żeby trafić do poszczególnego ze skrzydeł: Richelieu, Sully i Denon.
- Nie miałbym żadnego interesu w zrobieniu ci krzywdy, Chantelle - powiedział spokojnie, choć trochę zabolało go jej oskarżenie. Nawet jeśli był kawalarzem, nigdy nie chciał nikogo zranić, nie w taki sposób w jaki zasugerowała to Gryfonka. - Mamy umowę? - spytał i zanim zdążyła mu odpowiedzieć, chwycił dziewczynę za rękę i pociągnął za sobą. Starał się być bardziej ugodowy i mniej arogancki ale dawanie czasu do namysłu to było coś, nad czym musiał jeszcze trochę popracować. Nie szedł zbyt szybko, nie chciał powłóczyć Chan za sobą. Jego zadaniem było doprowadzenie jej tam, gdzie sobie wcześniej zaplanował - na boisko do quidditcha. Gdy stanęli pośrodku murawy, James puścił jej rękę i z gestem, znaczącym "minutkę", pognał do szatni dla drużyny. Wrócił po chwili trzymając po miotle w jednej ręce. - Gdybyś mogła odłożyć na chwilę torbę i przelecieć się wokół boiska, ze cztery razy, byłbym ci dozgonnie wdzięczny - powiedział, wyciągając w jej stronę miotłę, którą trzymał w lewej dłoni - nowego Zmiatacza 500, najlepszą miotłę, jaką tylko szkoła posiadała.
Cała ta sytuacja była o tyle nietypowa i zabawna, że Gryfonka w zasadzie zaimponowała Woroninowi swoją postawą – nie okazywała strachu, nie paplała bez większego sensu i nie próbowała uciekać, ani udawać, że nie ma pojęcia o czym, on mówi. Była nad wyraz spokojna, co czyniło ją kimś interesującym – oczywiście jeśli tego określenia można użyć wobec kogoś, kto pochodzi z domu, który sobą nie prezentuje nic, co cenił Aleksandr. Tak czy inaczej stojąca przed nim dziewczyna była dobrym dowodem na to, że wciąż krążyli po tej ziemi czarodzieje, którzy nie byli tylko banałem masowej produkcji magicznej, którą zarządziło Ministerstwo Magii, a jednostką myślącą. To była bardzo pocieszająca myśl, choć jednocześnie z żalem stwierdził, że placówka, która go wychowała, zrobiłaby z tej akurat uczennicy większy pożytek – teraz zaś ewidentnie nie była po stronie Czarnego Pana. A szkoda. — O ile się dobrze orientuję – spojrzał na nią z chłodnym rozbawieniem – to czarna magia jest integralną częścią mojej pracy. Wyobraża sobie pani, panno... – tu urwał, jakby szukał jej nazwiska w głowie, mimo że wcale nie miał takiej potrzeby; bawienie się emocjami ludzi było jego ulubioną czynnością, zwłaszcza, gdy chodziło o tak pewne siebie i opanowane osóbki jak stojąca przed nim Gryfonka – Hogarth – powiedział w końcu – że miałbym się nie interesować czymś, o czym powinienem wiedzieć wszystko, żeby takie zbłąkane duszyczki jak pani – jego ton zabrzmiał pobłażliwie, jakby w ogóle nie myślał o niej w kategorii czarownicy – nie straciły życia w takim miejscu, jak to? – zapytał, wskazując dłonią otaczający ich las. – Czy może sugeruje pani, że zainteresowanie czarną magią w wykonaniu kogoś, kto naucza obrony przed nią, jest niewłaściwe? – zakpił, nie sądząc, by potrafiła odeprzeć jego subtelny atak. Parsknął wcale nie wesołym śmiechem, gdy usłyszał, jak mówi o symbolice sów. – Cóż, niewątpliwie ma pani rację – kiwnął powoli głową – ale to by oznaczało, że niektórzy niemądrze dobierają sobie alternatywną osobowość. Ktoś mądry nigdy nie zdradziłby się ze swoją wiedzą, nieważne jak ciężka byłaby to sytuacja. Ktoś mądry wybrałby milczenie i zacząłby się zastanawiać, jak szybko zapomnieć o tym, co wie. Ktoś mądry nie próbowałby walczyć z nauczycielem – zakończył. – Jest pani mądra, panno Hogarth?
[Zapytałabym cz to Twój rysunek, ale chyba nie zapytam, bom nieśmiała. Co prawda nie uczestniczyłam w meczu Puchasie kontra Ślizgoni, ale Benjamin jest bardzo nieszczęśliwy z jego wiadomego rezultatu. A że on jest (byłym, ale kogo to obchodzi?) obrońcą, mógłby przyjść do Lenarda psioczyć na byle co, na zawodników z łapanki albo będących w drużynie po znajomości. Miałam iść do Ian'owej po wątek z zazdrością o tę funkcję, obrońcy znaczy, Ben stara się ją odzyskać, ale działanie za plecami jest tak bardzo w jego stylu, że aż zaproponuję, żeby przyleciał od razu do kapitana bez ustalania nic wcześniej z Ian'em. Coś mi się obiło o uszy, że Ian nie ma zamiaru już być śmierciożercą i straci rękę z mrocznym znakiem, więc tym bardziej będzie potrzebny nowy obrońca. Ben jest bardzo chętny! Chociaż nie wiem, tego zazdrosnego obrońcę proponowałam Ian'owej w lutym, nie wiem czy się na mnie nie obrazi jak to znowu wyciągnę na światło dzienne .-. ]
Po najpiękniejszych wakacjach w całym jego życiu spędzonych u boku ukochanej dziewczyny, przyszła pora na powrót do codziennej rutyny i ponownego samotnego przesiadywania w czterech ścianach pokoju. Przywykł do tego podczas pierwszego miesiąca letniej przerwy, aczkolwiek w ciągu tych kilku dni w towarzystwie Chantelle zdążył zapomnieć o tym, co odczuwa się w czasie bezczynnego leżenia i wpatrywania się w sufit. Przez jego głowę non stop przelatywały jedynie wspomnienia z tygodnia spędzonego w słonecznej Grecji, kiedy to nie musiał przejmować się absolutnie niczym, ciesząc się każdą chwilą u boku blondynki. Kiedy to spokojnie zasypiał z wtuloną w jego tors Chantelle, budząc się w stanie błogiego szczęścia. Kiedy to spacerowali po piaszczystej plaży, trzymając się za rękę i wspólnie podziwiając znikające za linią horyzontu słońce. Kiedy to płynący czas zatrzymał się w miejscu, zamykając ich w zupełnie innej czasoprzestrzeni: w miejscu, w którym nie liczyło się nic więcej poza nimi dwoma. Nie było podziałów na wrogo nastawiony względem siebie Slytherin i Gryffindor, Śmierciożercy i sam Lord Voldemort odeszli w niepamięć, zostawiając ich w poczuciu radości i namacalnej euforii. Jednak wszystko co dobre zbyt szybko się kończy. Wobec obecnego stanu rzeczy, nawet uczucie samotności wydawało się być na wagę złota. Bo kto przypuszczałby, że tak cudowny, niemal sielankowy czas zostanie brutalnie zastąpiony czynem, który raz na zawsze zmieni jego dotychczasowe plany i ideały? Kto pomyślałby, że człowiek zarzekający się tego, iż słowa śmiercionośnej formułki nigdy, przenigdy nie wyjdą z jego ust, zabije z zimną krwią, nie myśląc o konsekwencjach swojej zbrodni? Los jednak po raz kolejny okazał się być niemałym zaskoczeniem, burząc spokój pogrążonego w otępieniu Ślizgona. Ian doskonale wiedział, że zamykanie się w sobie i odcięcie od rzeczywistości kosztem prawdziwej depresji na nic się zdadzą, jednak nie potrafił nad tym zapanować. Przez ponad tydzień tkwił w amoku odrętwienia, ignorując każdą z ludzkich potrzeb i zastępując ją długimi, bezproduktywnymi godzinami snu, znacznie wykraczającymi poza typowe dla każdej jednostki zapotrzebowanie. Wizja nieuniknionej kary mimo wszystko nie przerażała go tak jak teoretycznie powinna: obecnie strach zastąpiony został poczuciem winy i wyrzutami sumienia, które nieustępliwie nie chciały zniknąć. Wielokrotnie próbował zebrać kumulujące się w jego wnętrzu ostatki sił i napisać choćby jeden, krótki list skierowany do Chantelle, jednak za każdym razem odkładał pergamin i pióro, przesuwając tę czynność w czasie. Poza tym i tak nie wiedział co powinien jej napisać. Prosić o to, by przybyła do jego domu już po kilku dniach od ich ostatniego spotkania? Opisać jej całe popełnione przez siebie morderstwo i liczyć na to, że porzuci wszystkie swoje plany i w mgnieniu oka do niego przyleci? Że jak gdyby nigdy nic rzuci mu się w ramiona, pocieszając i mówiąc, że nic się nie stało? A prawda była zupełnie inna. Miniona tragedia i wizja rychłej zemsty nie wywołałaby na twarzy dziewczyny tego szczerego uśmiechu, tylko niepotrzebnie ją martwiąc, a tego chciał uniknąć jak niczego innego w świecie. Nie chciał rujnować ich wspólnego szczęścia, woląc milczeć i przeczekać, aż czas wyleczy go z tych najcięższych ran. Dopiero po dwóch tygodniach na dobre otrząsnął się z przeżytych wydarzeń, zostawiając za sobą wszystkie te przykre wspomnienia i zaczynając funkcjonować tak jak przed pamiętnym sierpniowym epizodem. W ciągu tych kilkunastu dni napisał kilka lakonicznych listów do Chantelle, nie opisując jej jednak niczego konkretnego i ani słowem nie wspominając o swym podupadłym samopoczuciu. Dopiero teraz chwycił za czystą rolkę pergaminu, uprzednio zamaczając koniuszek pióra w kałamarzu i pośpiesznie nanosząc na kartkę kilka ułożonych w głowie słów: Moja kochana Chantelle. Przepraszam, że ostatnie listy były tak zwięzłe, jednak powinienem Ci o czymś opowiedzieć. Może to nie jest dobry temat do opisania go na papierze, ale nie mogę już dłużej z tym zwlekać i trzymać tego w tajemnicy. Chan, ja...
Pergamin pokrył się wielkim atramentowym kleksem, gdy w jednej chwili cała zawartość kałamarza opuściła mały zbiorniczek, wylewając się na powierzchnię i brudząc połowę blatu biurka wraz z leżąca na nim kartką. Ślizgon zerwał się z krzesła w chwili, w której usłyszał donośny trzask wyważanych drzwi, wydobywający się gdzieś z dołu. Czuł, że to co nieuniknione przybyło do niego prędzej niżeli się tego spodziewał, nie dając mu sposobności do ucieczki. Ale on nawet nie chciał uciekać. Wiedział, że tak czy siak ujrzałby jarzący się wzrok Lorda Voldemorta, kiedy to wezwałby go na kolejne już spotkanie. Na zebranie wszystkich podległych mu sługusów, na którym nawet mimo swej woli musiał się stawić. Z wyciągniętą przed siebie różdżką ruszył przed siebie, powoli przemierzając schodek za schodkiem, by wreszcie stanąć w oświetlonym holu wejściowym. Poprzez ogarniające go przerażenie nie był w stanie skupić myśli, co chwila rozglądając się po własnym domu i na marne dopatrując się w nim źródła niebezpieczeństwa. Obecna w pomieszczeniu cisza tłumiona była jedynie jego głośnym oddechem i równie hałaśliwym biciem serca, co w efekcie spotęgowało tylko nastrój grozy. Czekał, z każdą kolejną chwilą bojąc się jeszcze bardziej: może nie tyle o siebie, ale o Chantelle. Bał się, że już nigdy więcej nie zobaczy najdroższej osoby w całym jego życiu. Bał się, że nieświadomie skrzywdzi swój jedyny promyk szczęścia, który znaczył dla niego o wiele więcej niż wszystkie rzeczy i osoby razem wzięte. — Koniec zabawy, Blake — usłyszał zimny, wyprany z emocji głos, dochodzący tuż zza jego pleców. Poznał ich. Bez problemu rozpoznał dwójkę wyjątkowo okrutnych Śmierciożerców, patrzących na niego z widocznym w spojrzeniu mordem. Machinalnie zacisnął dłoń na różdżce, jednak nie miał żadnych szans w starciu z przybyłymi tutaj egzekutorami. Z ludźmi, którzy pod rozkazem Lorda Voldemorta przyszli odebrać należny im wszystkim dług polegający na pomszczeniu jednego z nich. Śmierciożercy, który stracił życie za sprawą różdżki trzymanej przez pozornie niegroźnego i obezwładnionego strachem chłopaka. — Czarny Pan nie ma zamiaru dłużej zawracać sobie tobą głowy. Zdrajcy nie mają prawa tego nosić... — syknął, podchodząc do niego w dwóch krokach i przyciskając czubek różdżki do odsłoniętego, należącego do Iana znamienia zdobiącego lewe przedramię. — Nie umrzesz. Będziesz żył ze świadomością tego co się wydarzyło, do czasu aż sam ze sobą skończysz. Aż każde wspomnienie chwil spędzonych w gronie Śmierciożerców nie da ci spokoju i zwycięży nad takim słabym zdrajcą... Ralph bierz go! — zwrócił się w stronę swego towarzysza, który doskoczył do niego w ułamku sekundy, niepostrzeżenie wyrywając mu różdżkę: jego jedyne źródło obrony, i kneblując mu usta za pomocą własnej dużej, silnej dłoni. — Pożegnaj się z Mrocznym Znakiem — usłyszał basowy głos drugiego mężczyzny, który złapał jego lewą rękę, wydobywając z kieszeni szaty malutki, ostro zakończony nożyk. — Engorgio — przyrząd dwukrotnie zwiększył swoje rozmiary, tym razem wprawiając swe potencjalne ofiary w osłupienie. Ian wielokrotnie próbował się wyrwać z żelaznego uścisku Śmierciożercy, jednak na marne. Mógł jedynie zacisnąć zęby i czekać na rozwój wydarzeń oraz odpowiedź na pytanie w jaki sposób ta dwójka chciała ukarać go za pomocą zwykłego noża. Zarejestrował jedynie jak strumienie ciepłej mazi leniwie skapują po jego koszulce, gdy ostrze brutalnie zatopiło się w skórze, dokładnie milimetry pod łokciem. Później nie było już nic poza niewyobrażalnym bólem i morzem czerwonej krwi, w którym teraz stała cała obecna w korytarzu trójka. Słabł po każdym kolejnym głębszym wbiciu się ostrza, dzięki czemu zaprzestał desperackiego miotania się w ramionach Śmierciożerców, uspokajając się i ledwo trzymając na chwiejących się nogach. Jego wrzaski także w całości stłumione zostały przez dłoń mężczyzny, skutecznie uniemożliwiając mu wydobycie z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Na wpół przytomnie usłyszał jeszcze trzask łamanej kości, natomiast nie czuł już żadnego bólu.
Nie czuł już kompletnie nic poza wrażeniem spadania w nicość. W głęboką otchłań po brzegi wypełnioną krwią, niczym krater wulkanu przygotowującego się do wybuchu. Jego ociężałe powieki opadły w tym samym czasie, w którym metalowy nożyk z brzdękiem runął na mokrą posadzkę, finalizując tym samym ostateczny rozrachunek z Lordem Voldemortem. Obudził się oślepiony dziwnym światłem, które ogarnęło swym zasięgiem całe nieznane mu pomieszczenie. Sterylnie jasne wnętrze, w którym z całą pewnością był po raz pierwszy w swoim raptem siedemnastoletnim życiu. Zamrugał dwukrotnie, niwelując tym samym utrudniającą mu widoczność mgiełkę, zdając sobie sprawę z tego, iż ewidentnie leży na jakimś łóżku, do połowy okryty białą kołdrą. Podźwignął się na łokciach, prostując do pozycji siedzącej, co w konsekwencji poskutkowało wydobyciem się z jego gardła cichego jęku spowodowanego niezidentyfikowanym bólem. — Chantelle? — powiedział cicho, gdy kolejnym czynnikiem, który zdążył zarejestrować okazała się ludzka sylwetka, której głowa spoczywała na materacu łóżka. — Co się dzieje? — dodał badziej sam do siebie, powoli unosząc jeden róg pościeli i otwierając szeroko oczy na widok tego, co ku swojemu zdumieniu ujrzał pod białym materiałem. Bez słowa obrócił się na drugi bok, przyciskając policzek do poduszki i zamykając oczy, przed którymi mimo tego stanął mu obraz obandażowanej ręki, a właściwie tego co z niej pozostało. Po chwili jednak na nowo je otworzył, delikatnie wyswobadzając dłoń z mniejszej odpowiedniczki należącej do blondynki, wyciągając się w jej kierunku i lekko szturchając ją w ramię, by jak najprędzej wybudzić ją ze snu. Na ponowną konfrontację z widokiem swojej lewej ręki czuł jak wzrasta w nim mieszanina złości i histerii, a wiedział, że jedynie obecność dziewczyny pozwoli mu się w miarę możliwości uspokoić. Tylko i wyłącznie Chantelle była w stanie ukoić ból, który aktualnie przejmował kontrolę nad umysłem i ciałem Ślizgona i nie pozwolić, by szok przerodził się w panikę.
Delikatnie głaskanie oraz mocny uścisk w połączeniu z bliskością Chantelle sprawiły, iż powoli zaczynał się uspokajać, choć w dalszym ciągu nie potrafił wyeliminować poczucia ogarniającego go przerażenia. Dokładnie pamiętał tamten dzień i każdą chwilę, w której przeżywał prawdopodobnie największy horror całego swojego życia. Pamiętał ogromną kałużę krwi, która znikąd pojawiła się na drewnianej podłodze korytarza, niczym niespodziewany deszcz zalewający suche wcześniej chodniki. Pamiętał tamten strach, ból i cyniczny śmiech dwojga Śmierciożerców, którzy specjalnie przedłużali całą tę czynność, by tym samym narazić go na jak najdłuższe cierpienie. Pamiętał wszystko z dokładnością co do sekundy i szczerze wątpił, by przez traumę tamtejszego dnia, kiedykolwiek zapomniał o tym co dane mu było przeżyć. W głębi duszy cieszył się jednak, że miał przy sobie swój najdroższy skarb, który najwyraźniej gotów był spędzić z nim te trudne momenty w szpitalnym pokoiku. Po pierwszym szoku przez jego umysł przeszła może i absurdalna myśl, iż już niedługo będzie mógł trwać obok przytulającej go blondynki. Pomimo wstrząsu i oszołomienia miał pełną świadomość tego, kim stał się po tym wypadku. Postrzegał samego siebie jako zwykłą kalekę, zdaną na łaskę innych ludzi. Wiedział, że jest tylko i wyłącznie bezradnym inwalidą, który nie da rady ogarnąć opieką bliską dla siebie osobę i żadne słowa zaprzeczenia nie zmieniłyby jego podejścia do samego siebie. — Chciałem opisać ci w liście o tym co się działo przez te dni, ale nie mogłem... — zaczął, wciąż wpatrując się w oczy siedzącej milimetry od niego dziewczyny. Dziwił się, że w takich okolicznościach potrafił zachować tak niezwykły spokój i opanowanie, nie wybuchając złością czy nie manifestując głośno swojego rozżalenia. Przeczuwał jednak, iż stan ten uzasadniony jest ciągle rosnącym szokiem, po którym zapewne przyjdzie pora na adekwatną panikę i podobne do niej reakcje. — Chantelle, ja nie zamierzałem nikogo skrzywdzić, nie chciałem... — wyszeptał przypominając sobie o następstwie jego życiowej tragedii: morderstwie, lecz jego głos zagłuszył dźwięk otwieranych drzwi, kiedy to w ich progu stanęła starsza pielęgniarka, trzymająca w rękach tacę obładowaną najróżniejszymi medykamentami. — Nie za długie te odwiedziny, panienko? — zapytała serdecznym tonem głosu, odkładając tackę na małą nocną szafkę stojącą przy łóżku. Ślizgon niechętnie odsunął się od Chantelle, przenosząc wzrok na mówiącą do niego kobietę, po czym zmuszony do zażycia przyśpieszającej gojenie dawki leków chwycił w prawą dłoń szklankę wody, popijając kilkanaście obco wyglądających tabletek. Nagle poczuł się niesamowicie senny, chociaż przespał już kilka długich godzin. Wyjaśnienie przyszło jednak prędzej niżeli się tego spodziewał, w postaci kolejnych już słów pracownicy Kliniki Chorób i Urazów Świętego Munga. — Połóż się chłopcze, po tych lekach i tak zaraz spokojnie zaśniesz — oznajmiła, uśmiechając się lekko i zwracając do obecnej w pomieszczeniu Chantelle: — Może skorzystasz z pokoi dla gości, moja droga? Powinniśmy mieć jeszcze jakieś niezarezerwowane lokum — powiedziała, wstając i zmierzając w kierunku drzwi, przekazując Gryfonce klarowny niewerbalny komunikat, iż także powinna opuścić pomieszczenie pacjenta. Ian zareagował jednak instynktownie, wyciągając rękę i zaciskając dłoń na tej należącej do Chan, jakby w obawie, że jeśli teraz straci ją z zasięgu wzroku to już więcej nie ujrzy jej tuż obok siebie. — Nie idź jeszcze — odczekał, aż zrezygnowana pielęgniarka zniknie za zamykającymi się drzwiami, po czym przysunął się do siedzącej na brzegu łóżka dziewczyny, bez słowa mocno się w nią wtulając i układając głowę na jej ramieniu. — Nie chciałem go zabić. Nawet jeśli był Śmierciożercą — kontynuował, mówiąc głosem stłumionym przez koszulkę dziewczyny, do której przycisnął swój policzek. Momentalnie zaczął odczuwać działanie wszystkich tych tabletek, gdy jego powieki zrobiły się coraz bardziej ociężałe. Zamknął oczy, wdychając kojący zapach Chantelle, z wolna zasypiając w ramionach swojego jedynego szczęścia.
Obudził się dopiero nazajutrz, natychmiast rozglądając się po szpitalnym pokoju w poszukiwaniu osoby, która teoretycznie powinna siedzieć przy tym łóżku. Na jego twarzy pojawił się wyraz zdenerwowania, gdy wbrew swoim oczekiwaniom nie ujrzał znajomej sylwetki należącej do blondynki. Bał się, że właśnie w tym oto momencie spełniły się jego najgorsze obawy odnośnie tego, iż Chantelle nie udźwignie ciężaru bycia z inwalidą. Osobiście nawet jej się nie dziwił: aktualnie za nic w świecie nie przypominał dawnego siebie — tego energicznego, samodzielnego Ślizgona, którym był jeszcze kilka dni temu. Teraz był chłopakiem zdanym na innych, potrzebującym pomocy drugiego człowieka. Był całkowicie bezradny, co ewidentnie kłóciło się z jego naturą prawdziwego indywidualisty. Nie potrafił pogodzić się ze swoją niepełnosprawnością, jednak mimo wszystko wiedział, że nie da rady przynajmniej na jakiś czas funkcjonować w pojedynkę. Potrzebował mieć przy sobie swój nieoceniony skarb, który obecnie przebywał w miejscu, o którym sam nie miał bladego pojęcia. Odetchnął jednak z ulgą, gdy zobaczył leżącą nieopodal wiadomość napisaną dłonią Chan. Chwytając kartkę przez kilka dłuższych chwil przyglądał się czterem ostatnim wyrazom pozostawionej informacji, czując jak momentalnie wraca do niego utracona wcześniej wiara. Kocham Cię. Twoja Chan. Dla tych słów był w stanie pokonać każdą przeciwność losu, przyjmując ze spokojem nawet tak wielką tragedię jaką było trwałe okaleczanie przez Śmierciożerców. Miał pewność, że z Chantelle u boku uda mu się wyjść na prostą, nie załamując się i nie spadając na samo dno otchłani, która równałaby się z jego bezapelacyjnym końcem. Wczesnym popołudniem siedział już na łóżku, wsparty na kilku dużych poduszkach podsuniętych mu pod plecy, w ciszy czytając poranne wydanie Proroka Codziennego. Chciał zająć myśli czymś zupełnie neutralnym, nawet tak błahym jak nic nieznaczące tematy opisywane przed reportera czarodziejskiej gazety. Wiedział, że jedynie zepchnięcie uporczywych myśli na inny tor nie pozwoli mu zwariować i zachować tlące się w nim resztki spokoju. Powoli zaczął się przyzwyczajać się swojego nowego wyglądu, jednak teraz, gdy jedynie leżał w szpitalnym łóżku, uszczerbek ten nie stanowił większego problemu. Chwilowo nie chciał wyobrażać sobie wykonania którejś z tych podstawowych czynności, aczkolwiek miał świadomość tego, iż było to nieuniknione. Podniósł głowę znad gazety w czasie, w którym usłyszał ciche pukanie do drzwi, a zaraz po tym wchodzącego do środka mężczyznę. Wizyta pana Hogartha'a nieco go zaskoczyła: w końcu nie liczył na to, że ktokolwiek poza Chantelle go odwiedzi, chcąc zmarnować trochę cennego czasu na jego osobę. Skinął jednak głową, odkładając Proroka na blat szafki i przyglądając się swojemu niespodziewanemu gościowi. Z takim samym zaskoczeniem przyjął podaną mu ramkę, z lekkim wymalowanym na ustach uśmiechem patrząc na szkic przedstawiający wtuloną w siebie parę, zachowaniem tak bardzo przypominającą mu autorkę pracy i jego samego. Ten radosny grymas zniknął jednak równie szybko jak się pojawił, poprzez zadane przez mężczyznę pytanie, które wypowiedział zapewne nieświadomie. Jego wydźwięk może i niósł za sobą proste przesłanie, aczkolwiek drugie dno wypowiedzi było równie dostrzegalne. Lżej ci bez Mrocznego Znaku? Oczywiście było mu lżej, nie tyle w kwestii czysto fizycznej jak i tej duchowej. Nareszcie nie musiał żyć ze świadomością tego, iż jest jednym z nich. W końcu po długich miesiącach na nowo stał się wolnym człowiekiem, który raz na zawsze odciął się od Lorda Voldemorta i reszty jego popleczników. Ta kwestia niewątpliwie go cieszyła, jednak mimo wszystko wolałby posiadać pełnię sprawności, aby cieszyć się tak długo wyczekiwaną swobodą. — Nie ma pan za co przepraszać — mruknął, odwracając wzrok. — Przynajmniej teraz może mieć pan pewność, że Chantelle nie będzie spędzać czasu ze Śmierciożercą — dopowiedział, siląc się by jego głos brzmiał jak najbardziej naturalnie.
Postawił ramkę z rysunkiem tuż obok łóżka, przenosząc na niego swój wzrok i unikając tym samym spojrzenia pana Hogarth'a. Bąknął jeszcze ciche dziękuje za ramkę, udając zmęczenie i skracając tym samą wizytę przybyłego mężczyzny. Nie chciał wyjść na niewychowanego ignoranta, jednak wolał aby jego gość nie zaprzątał sobie niepotrzebnie głowy jego kiepskim samopoczuciem. Kolejne godziny spędził na bezproduktywnym wpatrywaniu się w biały sufit, leżąc i myśląc o swojej owianej szarymi barwami niedalekiej przyszłości w murach Zamku. Jeszcze nigdy nie czuł irracjonalnego strachu na myśl o powrocie do szkoły, który teraz uzasadniony był wstydem za swój obecny stan zdrowia. Bał się przypuszczalnie nieuniknionej kompromitacji i wszystkich niepowodzeń, które staną na jego drodze z powodu tak znaczącego ubytku. — Nareszcie jesteś — powiedział jakiś czas później, gdy do środka pomieszczenia wkroczyła najbliższa mu osoba. W pośpiechu wstał z łóżka, pokonując dzielący ich dystans, po czym oplótł jej plecy swoim prawym ramieniem, wtulając się w nią jak kilkuletni chłopczyk w ulubioną przytulankę. Trwał w tym stanie najdłużej jak tylko mógł, by następnie odsunąć się od niej z tą samą smutną miną i przelotnie musnąć wargami jej policzek. — Może przeszlibyśmy się na jakiś spacer? — zapytał, biorąc ją za rękę i wspólnie siadając na brzegu łóżka. — Mam już dosyć tego ciągłego leżenia — dodał zgodnie z prawdą. Niemalże całe ostatnie dwa dni spędził w błogiej nieświadomości, śpiąc ponad wyznaczoną normę, a perspektywa następnych godzin spędzonych w tym białym pokoiku przyprawiała go o jeszcze większy smutek. Uśmiechnął się słysząc odpowiedź twierdzącą: zakomunikował tylko, że musi się przebrać, po czym otworzył jedną ze szuflad, wyjmując złożoną w kostkę błękitną koszulkę. Przez prawie pięć minut walczył z uciążliwym materiałem, by w końcu dać za wygraną i uznać, iż jedną ręką nie jest w stanie funkcjonować jak każda inna zdrowa osoba w jego wieku. — Chyba jednak darujemy sobie ten spacer — mruknął pod nosem, z całej sił ciskając koszulką o drugi koniec łóżka i odwracając wzrok, w którym skrywała się jawna wściekłość do samego siebie.
W tamtym konkretnym momencie najchętniej zapadłby się głęboko pod ziemię z powodu ogarniającego go wstydu, który także widoczny był na pierwszy rzut oka. Wstydził się, że nie potrafi poradzić sobie z tak prostą czynnością, którą bez wątpienia było zwyczajne ubranie koszulki. Czuł się jak małe dziecko zdane na pomoc innych, dla którego samodzielne przebranie się było czymś nieosiągalnym i trudnym do wyobrażenia. A przecież miało być zupełnie inaczej. To w jego obowiązku leżało zapewnienie Chan bezpieczeństwa, by niczym rycerz dbać o jej dobro. To on miał wyręczać ją w wymagających tego sytuacjach i pilnować na każdym kroku jak swoje jedyne oczko w głowie. Nie mogło stać się odwrotnie. Aktualnie jednak nie miał możliwości zrobienia czegokolwiek, nawet wykonania banalnej i dziecinnie prostego zabiegu. W milczeniu spoglądał kątem oka jak dziewczyna ostrożnie zdejmuje jego koszulkę, by moment później pomóc mu założyć świeżą. Nie miał do niej żalu, że zrobiła to bez chociażby zwykłego zapytania go o zgodę. Mimo iż zażenowanie i irytacja dominowały nad jego obecnym stanem, był jej wdzięczny za każdy gest i każde słowo i szczerze wątpił, czy kiedykolwiek uda mu się należycie zrewanżować za tyle danego mu wsparcia. Milczał nawet wtedy, gdy Gryfonka złapawszy jego dłoń splotła razem ich palce, w międzyczasie wtulając się w ramię chłopaka. Unikał jej spojrzenia jak tylko mógł, przenosząc wzrok na białą ścianę szpitalnej sali, aby zredukować speszenie spowodowane kłopotliwą sytuacją do minimum. Po upływie zdecydowanie zbyt krótkiego czasu wstał jednak z łóżka i wciąż trzymając rękę blondynki, powoli ruszył w kierunku drzwi wyjściowych. Spacer po szerokich korytarzach poszczególnych oddziałów nie mógł oczywiście równać się z tym na świeżym powietrzu, jednak nawet taki rodzaj aktywności był o wiele lepszy niż leżenie w łóżku. Ian chcąc wykorzystać moment, w którym znaleźli się na sam na sam, postanowił wyrzucić z siebie wspomnienia ostatnich dwóch tygodni, kończąc dzień wcześniej rozpoczętą wypowiedź. Opowiedział przyciszonym głosem o dokonanym przez siebie zabójstwie w obronie koniecznej, o tygodniu nieprzerwanych wyrzutów sumienia, aby na końcu dołożyć do opowieści nutę dramatyzmu: opis kary zaserwowanej mu przez dwójkę Śmierciożerców, dzięki którym zmuszony był do dłużącego się trwania na oddziale Kliniki Świętego Munga. — Nawet oni mieli mnie w końcu dosyć — mruknął, niepostrzeżenie kierując temat na męczącą go kwestię związaną z osobą, którą trzymał za rękę, od czasu do czasu krzyżując własne spojrzenie ciemnych oczu z jej błękitnymi tęczówkami. — Ale nie dziwie sie żadnemu z nich. Do czego był im potrzebny ktoś taki jak ja? Nie zamierzał w żadnym razie zasugerować jej, iż od tej pory postrzega siebie zupełnie inaczej niż dotychczas: że zaczął wierzyć w to, iż nawet ktoś taki jak Chantelle w końcu zostawi go samego, odchodząc i zapominając o jego istnieniu. Pomimo chęci nie umiał odeprzeć od siebie tych myśli, które jego zdaniem wdrożą się w życie już lada chwila, po kolejnych zdarzeniach łudząco podobnych do pomocy przy ubieraniu. Wbrew temu chciał jednak okazać jej swoją wdzięczność, toteż po uprzednim zatrzymaniu się w rogu korytarza ponownie owinął jej plecy swoim ramieniem, minimalizując dzielącą ich przestrzeń do zera. — Dziękuje za wszystko — mruknął, pogłębiając i tak już silny uścisk. Odsunął się dopiero po kilku minutach, robiąc dwa kroki do przodu i przystając obok okiennego parapetu, gdzie w oddali za brudną szybą rozprzestrzeniał się widok na mugolską część Londynu. — Za to, że jesteś, kiedy tak bardzo cię potrzebuje — kontynuował prawie że szeptem, na chwilę obracając ku niej twarz. Odetchnął głęboko, udając iż idący po ulicy ludzie wyjątkowo przykuli jego uwagę, po czym zakończył pewnym siebie głosem, w którym drwina mieszała się z nieopisanym bólem. — Ale jeszcze tylko trochę. Już niedługo nie będziesz musiała opiekować się niedołężnym kaleką — i ze smutnym uśmiechem odszedł od pokrytego spróchniałą farbą parapetu, po raz drugi tego dnia sięgając po znajomą dłoń Chantelle.
*** Poderwał się z łóżka w momencie, w którym drzwi jego sali otworzyły się z donośnym hukiem. Miał nadzieję, że to właśnie Gryfonka zgodnie z obietnicą postanowiła go odwiedzić, aczkolwiek ku jego rozczarowaniu w progu stał nie kto inny jak nadzorująca pracę swoich podwładnych główna pielęgniarka, dzierżąca w ręce solidnie wyglądającą różdżkę. Kobieta uśmiechała się w dość tajemniczy sposób, jednak z jej mimiki i dziwnego zachowania zaintrygowany Ślizgon nie był w stanie niczego odczytać. Uniósł do góry jedną brew w geście zapytania, na co pracownica kliniki nie pozostała obojętna, wyrzucając z siebie informację, na której usłyszenie czekał od tych prawie trzech dni. — Zajrzymy pod te bandaże, chłopcze i jeśli wszystko będzie w porządku to nareszcie zajmiemy się twoją ręką — oznajmiła, kładąc szczególny nacisk na dwa ostatnie wyrazy.
Uśmiechnął się, szczerze i bez podtekstów, patrząc na Chan z założonymi rękoma i karcącą miną, unoszącą się kilka stóp nad ziemią. - Myślisz, że odmówiłbym sobie frajdy z latania? Co to, to nie, moja droga. Tyle że chciałbym, żebyś wystartowała pierwsza - powiedział, nadal się uśmiechając. Chciał wyzbyć się z głosu tajemniczego tonu, wiedząc doskonale, że Chantelle tak czy siak mu nie ufa. - Za chwilę do ciebie dołączę, mam tylko coś do załatwienia - powiedział, patrząc na nią wyczekująco. Oparł drążek od miotły na trawie, oplótł dłonią witki i pochylił się nad ziemią w geście znaczącym "mamy cały czas świata". Nie była to jednak prawda. Mecze zbliżały się wielkimi krokami a James potrzebował do składu szukającego, który podołałby zadaniu i nie wymiękł pod presją treningów. Patrząc na jej ośli upór, wiedział, że Hogarth nie wymięknie. Musiała tylko dać mu się zwerbować, co raczej nie miało być łatwym zadaniem. Miał w głowie idealny wręcz plan, tyle że dziewczyna przeszkadzała mu swoją podejrzliwością we wcielaniu go w życie.
Nie miał zielonego pojęcia co takiego zamierzała wykonać pochylająca się nad nim pielęgniarka, jednak nie zdążył nawet zapytać o cel jej nagłej wizyty, gdyż drzwi szpitalnej sali ponownie sie otworzyły, tym razem wpuszczając do środka tak długo wyczekiwaną osobę, z którą także chwilę później przybyło samo wyjaśnienie nurtującej go kwestii. Nie do końca rozumiał co kryło się pod tajemniczymi słowami "rekonstrukcja ręki", lecz w tym momencie ta sprawa obchodziła go najmniej ze wszystkich innych godnych uwagi zagadek. Jak w amoku wpatrywał się w twarz blondynki, z każdą kolejną sekundą po uszy zatapiając się w głębokiej tafli wyrzutów sumienia. Jej zaczerwienione oczy i doskonale widoczne zmęczenie jasno sugerowały, iż miniona noc upłynęła jej pod znakiem bezsenności i wylanych łez, których sprawcą był nie kto inny jak owładnięty poczuciem winy Ślizgon. Osobiście nie miał sobie nic do zarzucenia, chociaż rozsądek wysyłał do jego umysłu podpowiedzi, co takiego mogło stać się głównym powodem podłego stanu dziewczyny. Przeczuwał, iż jego zbytnio znaczące aluzje odnośnie domniemanego porzucenia go na pastwę losu mogły ją zranić, aczkolwiek nie potrafił zapanować nad tym irracjonalnym przeczuciem. Z jednej strony wiedział, że mimo swojego kalectwa nie straci z oczu trzymającej go za rękę dziewczyny, jednakże doświadczenie mówiło mu, iż w takich chwilach nie można pokładać w nikim tej stu procentowej nadziei. A tak bardzo chciał wywoływać na jej twarzy tylko i wyłącznie uśmiech oraz niwelować każdy przejaw choćby najmniejszego smutku, a po raz kolejny ją zawiódł. Z własnej nieopisanej głupoty skrzywdził jedyną bliską sobie osobę, nie będąc w stanie naprawić popełnionego przez siebie błędu. — A teraz spokojnie chłopcze, przez chwileczkę może troszkę zaboleć, ale staraj się nie ruszać —pielęgniarka zwróciła się do niego zupełnie jak zatroskana opiekunka do kilku letniego dziecka, próbując podtrzymać go na duchu podczas tak bardzo nie lubianej wizyty u doktora, ale Ian nie słuchał już żadnego z kierowanych do siebie słów. Przez jego plecy przeszedł jeden szybki dreszcz, nie mający kompletnie nic wspólnego z odwijanym bandażem i koniuszkiem różdżki przykładanej do miejsca, w którym skóra zaszyta była w precyzyjny i dokładny sposób, niczym gruby haft okalający któryś z materiałów. Machinalnie przymknął powieki, czując na swoich wargach dotyk ust Chantelle, tak skutecznie odwracających jego uwagę od tego co działo się poza odrębem świadomości. Być może i odczuwał pewnego rodzaju dyskomfort połączony z przenikającym jego lewą ręke chłodem, jednak to nie było już ważne. Jedyną istotną kwestią stało się równie delikatne odwzajemnienie pocałunków, które jak zwykle powodowały u Ślizgona przyśpieszone bicie serca i tak samo szybki puls. Co rusz muskał jej usta, modląc się w duchu aby cały proces wykonywanej przez pielęgniarkę czynności trwał jak najdłużej. By dzięki temu tak piękna i ostatnimi czasy coraz rzadsza i spontaniczna chwila wydłużyła się chociażby o te kilkanaście sekund, pozwalając przenieść się daleko poza szpitalne łóżko i na moment zapomnieć o dawnych obawach i nieuzasadnionych lękach.
Zadowolony? Odwrócił głowę w kierunku przeciwnym od tego, w którym aktualnie wciąż siedziała Chantelle, jak oniemiały patrząc na skończony już wytwór pracownicy Świętego Munga, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Bez zbędnych słów wpatrywał się w swoją nową, własną rękę, która tak nagle zajęła miejsce obandażowanej i pokaleczonej pozostałości po minionej tragedii. Z daleka proteza niczym nie różniła się od tej prawdziwej kończyny i gdyby nie jej metaliczny połysk, sam Ian nie dopatrzyłby się najmniejszego uchybienia od normy. Mimo pozornie prezentującego się wyglądu ręka była jednak dużo cięższa od swojej prawej odpowiedniczki, a bijące od niej zimno wyczuwalne było przy pierwszym zetknięciu z twardym metalem. Zszokowany kiwnął jedynie głową, w dalszym ciągu nie wiedząc co odpowiedzieć. Ręka nie była oczywiście spełnieniem tych najskrytszych marzeń, ale fakt, iż na przedramieniu nie widniał już Mroczny Znak, a dawny ubytek został zastąpiony, zaowocował pojawieniem się na twarzy chłopaka cienia dawnego uśmiechu. Po raz kolejny całkowicie wyłączył się na słowa starszej kobiety, która zasypywała go szczegółowymi instrukcjami i pouczeniami, twierdząc, iż nie może zrażać się po nieudanych próbach posługiwania się nową dłonią i musi dołożyć wszelkich starań, aby nauczyć się władać obcą częścią własnego ciała. Nie słuchał już tego tysiąca wyliczeń, obietnic rychłej poprawy i niedalekiego wypisu ze szpitala: ignorując monolog lekarki przysunął się do będącej niedaleko Gryfonki, wtulając się w jej plecy i tym samym wykorzystując fakt, iż siedział milimetry za nią. Wyciągając się do przodu przysunął usta do jej ucha, szepcząc jedno krótkie: kocham cię. Chciał jej tymi słowami przekazać znacznie więcej, niżeli tylko udowodnić swoje wciąż rosnące uczucie. Pragnął zarówno przeprosić jak i przyrzec, iż sytuacje, w których z jej oczu popłyną łzy już nigdy się nię nie powtórzą, a ich miejsce zastąpią kolejne już piękne momenty, które zakorzenią się w ich pamięci dokładnie tak jak niedawna wizyta w Luwrze, czy jeszcze bardziej urokliwej Grecji. *** Upragnione wyjście ze szpitala zbliżało się wielkimi krokami, a siedzący na brzegu łóżka Ślizgon trzymał już w ręku swoją przepustkę do wolności, powoli przygotowując się do powrotu do domu. Chociaż perspektywa ponownego rozstania z Chantelle wprawiła go w stan permanentnego smutku, to tak czy siak cieszył się z opuszczenia tego sterylnego medycznego pomieszczenia, które kojarzyło mu się tylko i wyłącznie z upokorzeniem i bólem. Sam rodzinny dom także nie był już dla niego ostoją spokoju i azylem, w którem mógłby schronić się przed złem tego świata: wiedział, że najbliższe dni z całą pewnością będą ciężkie i stanowiące dla niego prawdziwą próbę charakteru, ale bez względu na to chciał jak najprędzej znaleźć się z powrotem w Chelmsford, by tam odliczać siedem dni, które dzielić go będą od pierwszego września. W pośpiechu zgarnął z dna szuflady ostatnie już części czystej garderoby, odwracając się plecami do będącej w pokoiku dziewczyny. Bez większych problemów przebierając spodnie i zdejmując koszulkę, by moment później zastąpić ją koszulą w granatowo czerwoną kratę. Miał jednak dość duży kłopot z zapięciem guzików, do których bez wątpienia potrzebne były dwie sprawne dłonie, którymi na chwilę obecną niestety nie dysponował. Tym razem nie poddał się po pierwszej próbie, biorąc sobie głęboko do serca słowa pielęgniarki: Musisz ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć.
Nie chciał jednak na siłę przeciągać momentu wyjścia ze szpitala, ale mimo wszystko czuł pewnego rodzaju opór odnośnie poproszenia Chantelle o pomoc dotyczącą drugiej już pomocy przy zmianie ubrania. Wiedział, że nie musi się wstydzić i dobrze zdawał sobie sprawę z tego, iż zawsze i bez względu na wszystko będzie mógł znaleźć wsparcie u tej jednej, najważniejszej osoby, nie bojąc się odrzucenia ani wyśmiania jego dziecinnej prośby. Dalej żałował swoich ostatnich słów wypowiedzianych w momencie największej złości: nigdy nie zamierzał, by blondynka poczuła się odrzucona czy niedoceniana, toteż po kilku długich minutach kończących się fiaskiem prób otworzył usta, obracając głowę w kierunku swojego najjaśniejszego promyka. — Chantelle, czy mógłbym prosić cię o pomoc? — zapytał, mówiąc w miarę normalnym, pozbawionym krępacji tonem głosu, wskazując na swoje wszystkie rozpięte guziki. — Wiem, że zobaczymy się już za kilka dni, ale tym razem będę do ciebie pisał dzień w dzień — zapewnił, chcąc zmienić temat i odciągnąć myśli od tej następnej już kłopotliwej sytuacji. Rozsądek podpowiadał mu, by nie dopuścić do tego, by Chantelle zniknęła mu z zasięgu wzroku choćby na chwilę, jednak wiedział, że nie ma prawa prosić ją o zostanie z nim w tych ostatnich dniach wakacji. Każde ich rozstanie — nawet tak krótkie i pozornie niegroźne — kończyło się czymś złym, a nie chciał po raz enty przeżywać tego, co czuł po ich pierwszym oficjalnym rozpadzie. Może i potrzebował jej obecności, ale wchodzenie w rolę egoisty i tłumaczenie się chwilową niepełnosprawnością nie leżało w jego odmienionej naturze. Musiał przez te kilka dni na nowo nauczyć się samodzielności, by w pełni sił wrócić do Hogwartu i rozpocząć swój ostatni rok wytężonej pracy. — Zobaczysz, ten tydzień minie szybciej niż się obejrzysz — dodał na pocieszenie zarówno jej jak i samego siebie, wyciągając rękę w jej kierunku i przejeżdżając opuszkami palców po jej długich, prostych włosach.
Ostatnie kierowane do dziewczyny słowa Ślizgon wypowiedział z pełną świadomością i dlatego zdziwił się, usłyszawszy wzmiankę na temat tego, iż od razu może wykluczyć swój samotny powrót do domu. W głębi duszy nie liczył nawet na to, by Chantelle porzuciła swoje wszystkie plany i ruszyła wraz z nim do małego zlokalizowanego w okolicach Londynu miasteczka tylko i wyłącznie dlatego, że jej własny chłopak nie dawał sobie rady z wykonaniem podstawowych czynności. Spojrzał na nią z niepewnością, do końca nie dowierzając w zapewniania odnośnie wspólnej wizyty w rodzinnym domu chłopaka. Z jednej strony niesamowicie cieszył go fakt, iż spędzi te ostatnie dni wakacji wraz z Chantelle, w dodatku w miejscu, w którym teoretycznie nie musiał czuć się obco, które tylko i wyłącznie on znał od podszewki i gdzie w końcu oboje będą mogli odpocząć po tylu traumatycznych wydarzeniach. — Jesteś pewna, że chcesz ze mną wrócić? — zapytał, ściskając jej dłoń i przygotowując się do czekającej ich teleportacji. Aktualnie na pierwszy plan wysuwała się ta druga strona medalu, wysyłająca do jego umysłu nową dawkę obaw. Nie chciał jej do niczego zmuszać, chociaż doskonale wiedział, że w pośredni sposób to właśnie robi. Zapewne w innych okolicznościach najzwyczajniej w świecie rozstaliby się, odliczając dni dzielące ich do ponownego spotkania. Tym razem Chantelle nie miała jednak wyboru: los postawił ją przed faktem dokonanym, stawiając na jej drodze bezradnego chłopaka, nie będącego w stanie samodzielnie funkcjonować. Wiedział, że mało kto odmówiłby pomocy osobie skazanej na odgórną porażkę i to na każdej płaszczyźnie życia, lecz nie potrafił zrozumieć, czy blondynka robiła to wszystko z czystej ludzkiej litości czy z kompletnie odmiennych względów. Nawet teraz — po dość udanej rekonstrukcji lewej kończyny — przyłapywał się na tych samych absurdalnych myślach, w których to Chantelle nie wytrzymuje i zostawia go samego. Może i był skończonym, nieuleczalnym idiotą, ale nie umiał pojąć, iż najwyraźniej siłą napędową dziewczyny jest nic innego jak uczucie, którym on darzy ją nieprzerwanie już od dobrych kilku miesięcy. Nie zdążył jednak przytoczyć w myślach nazwy ulicy i miasteczka, gdyż poczuł znajome szarpnięcie i ogarniającą go ciemność, którą sekundy później zastąpił blask rażących po oczach promieni słonecznych i pęd wiatru omiatającego jego twarz. Z lekkim uśmiechem patrzył na wolno stojący dwupiętrowy domek — jedyny w tej otoczonej łunami zbóż przestrzeni, dochodząc do wniosku, iż kompletnie nic nie zmieniło się tutaj w czasie tej krótkiej absencji. Pola i rozprzestrzeniający się w oddali las pozostały nienaruszone, a dom nie nosił śladów ostatniego incydentu, w którym kluczową rolę odegrała dwójka nieludzkich potworów. — Tak, trafiłaś idealnie — odpowiedział z subtelną nutką radości w głosie, spowodowaną tak długo wyczekiwanym wyjściem ze szpitala. Nie pojmował, dlaczego wizja spędzenia czasu w tym domu napawała go takim spokojem i czymś na kształt zadowolenia. W końcu nie wiązał z tym miejscem żadnych pozytywnych wspomnień: samo jego dzieciństwo nie należało do tych najprzyjemniejszych czasów, do których podchodziłby z nostalgią, jak i również późniejsze lata życia Iana w tym domu nie opływały w optymistyczne epizody. Być może na duchu podtrzymywała go obecność Gryfonki i myśl, że lada chwila wspólnie przekroczą próg mieszkania, by jak najlepiej spożytkować wydzielony im czas. Ściskając rękę dziewczyny powoli ruszył do przodu, okrążając cementową ścieżkę i przystając pod wymalowanymi niebieską farbą drzwiami. Rzadko kiedy w celu ich otwarcia używał tradycyjnego pęku kluczy, toteż pośpiesznie wyciągnął schowaną w tylnej kieszeni różdżkę, przykładając jej koniec do zamka i wypowiadając w myślach formułkę łamiącą wcześniej rzucone zaklęcia ochronne. Wątpił, by po ostatniej niechcianej wizycie owe czary jeszcze działały i obiecał samemu sobie, że po wejściu na powrót otoczy posiadłość broniącą mocą. Po pierwszej próbie drzwi jednak się rozchyliły, wpuszczając dwójkę czekających nastolatków do środka.
— Czuj się jak u siebie — poczekał, aż blondynka pierwsza wejdzie do pomieszczenia, by następnie zamknąć za nią drzwi frontowe i przystanąć w jasnym holu. Machinalnie na jego twarzy pojawił się cień strachu, gdy przypomniał sobie to, co stało się dokładnie w tym miejscu: rzucił okiem na posadzkę, która nie tak dawno splamiona była niewyobrażalną ilością krwi i skrzywił się mimowolnie. W mgnieniu oka otrząsnął się z pierwszego szoku, powracając do Chantelle i uśmiechając się ledwo zauważalnie. — To co, chcesz zwiedzić resztę? — powiedział, chwytając jej dłoń i prowadząc ją wzdłuż korytarza. Cały parter wypełniał wielki salon w pastelowych barwach, a po przeciwległej stronie znajdowała się równie duża ładnie urządzona kuchnia połączona z jadalnią. Łącznikiem obu tych izb były białe kręte schody prowadzące na drugie piętro, dokąd właśnie zmierzali. Po pokazaniu drogi do łazienki otworzył drzwiczki ostatniego z pomieszczeń: pokoju, w którym mieszkał od ponad siedemnastu lat. Wnętrze przypominało typowy chłopięcy azyl. Przy jednej ze ścian postawiono łóżko i prawie że identyczny fotel, ściany niemal w całości pokryte były autorskim graffiti i oprawionymi w ramę obrazami, gdzieniegdzie porozrzucano poszczególne części garderoby, które opuściły wnętrze stojącej w rogu drewnianej szafy. Całość zwieńczały półki z książkami, kartonowe pudła zawierające wszystkie możliwe przybory potrzebne artyście w tym dwie sztalugi ustawione wzdłuż otwartego na oścież okna i szkolny kufer z otwartym wiekiem. — Cieszę się, że jesteś ze mną. Właśnie tutaj — objął ją prawym ramieniem, przechylając twarz pod lekkim kątem i zostawiając na policzku dziewczyny dotyk swoich warg. Wpatrzony w całą tą bliska mu scenerię obrócił się jednak na pięcie, gdy za plecami usłyszał głośne parsknięcia i zgrzyty pazurów o podłogę, wydawane przez przybyłego znikąd i ewidentnie rozjuszonego kota.
Wysłuchał jej relacji z niekrytą przyjemnością. Dobrze było słyszeć, że jej się układa. Martwił się o nią, odkąd tylko ją poznał. Wiedział sporo na jej temat i to było powodem jego zmartwień. Nie mógł zapomnieć rozmowy, podczas której Chan wydała się taka krytyczna względem siebie. Teraz najwidoczniej coś się zmieniło. Znał Iana, więc kiwnął głowa na potwierdzenie jej domysłów i uśmiechnął się delikatnie. Nie miał zamiaru drążyć tego tematu, bo zrozumiał dostatecznie wiele.Bardziej zainteresował go wspomniany profesor i te całe „nieważne bzdury”, ale Gryfonka nie pozwoliła mu zgłębić i tego wątku, bo prędko zadała kolejne pytanie. Przyszłość? - powtórzył i westchnął – Przyszłość to wolność. Jeszcze nie wiem co zrobię, komu będę siedział na karku, gdzie się podzieję i co będę robił. Może to zbyt wiele niewiadomych, ale nie mam konkretnych celów. Bardziej niż na pracy, która zawsze się znajdzie, choćby najmarniejsza, zależy mi na poznaniu kogoś – spojrzał z rozmarzeniem w przestrzeń, bez krępacji mówiąc przy niej o marzeniu bliskości – Do tej pory jakoś mi nie wyszło, a ta na której mi zależało po prostu zniknęła. Więc czepiając się tej myśli, że jest gdzieś na tyle silna dziewczyna by ze mną wytrzymać, ruszę przed siebie i będę zarabiał tę parę groszy nie wiadomo gdzie i nie wiadomo jak – zakończył z westchnieniem i przeniósł wzrok na rozmówczynię – A ty już wiesz, jak to będzie wyglądać? Może jakieś cele? - posłał jej przyjazny uśmiech.
[ Zaszczyty, ale musiałaś sporo czekać na mój odpis. Wybacz. ] Jack
Z początku uśmiechał się, gdy Chan opowiadała mu o swojej chęci zastąpienie profesor McGonagall, lecz grymas ten znikł z jego twarzy, gdy temat przeszedł na zadatki dziewczyny na aurora. - Chan... - powiedział współczująco i spojrzał na nią przyjaźnie. Nie chciał by tak myślała – że nadaje się tylko do zabijania. On widział w tej niepozornej istotce coś więcej, czego brakowało niejednemu porządnemu człowiekowi. Smucił go fakt, że Gryfonkia ciągle wracała myślami do incydentu sprzed lat. Chciał zrobić coś, by uwierzyła, że nie jest zła ale nie wiedział jak miałby się do tego zabrać. - Nie skazuj się na niepowodzenie. Jesteś świetna z transmutacji, czyż nie? A jeśli trzeba to pogada się z profesor McGonagall – uśmiechnął się delikatnie i mrugnął do niej - Byleś tylko tak nie myślała. Jesteś utalentowana i jeśli nie zostaniesz nauczycielka tu, to może przyjmą cię w innej szkole magii? A kto wie, może będziesz artystką, sugeruję się twoimi wcześniejszymi słowami – wyjaśnił – Właśnie, chciałbym kiedyś zobaczyć twoje dzieła – jego oczy błysnęły radośnie, gdy wypowiadał ostatnie słowa. Tak bardzo zależało mu na jej uśmiechu, choć i tak z tego co widział, sprawa miała się lepiej. Prawdopodobnie przez Iana, a tak przynajmniej zakładał. Bo jeśli racjonalnie na sprawę spojrzeć, to i ten znany mu Ślizgon wyglądał ostatnimi czasu na szczęśliwszego. Choć może to było tylko złudzenie, spowodowane zdobytymi informacjami. Czasem bywa i tak, że skoro uważamy, ze ktoś powinien być szczęśliwy, takim go widzimy.
Chowająca się za jego plecami Chantelle, którą ewidentnie przestraszył widok przybyłego kota, wprawił Ślizgona w lekkie rozbawienie: nigdy nie spodziewał się po dziewczynie lęku wywołanego widokiem domowego kota, który być może i zachowywał się dość nerwowo, jednakże był tylko i wyłącznie zwykłym futrzakiem. Prawdopodobnie przez ich wspólne doświadczenia i epizody, z których każde kolejne niosło za sobą coraz to straszniejszą historię, żył w przeświadczeniu, iż tego typu błahostki nie są w stanie zrobić na nich najmniejszego wrażenie. To mniemanie okazało się jednak niczym więcej jak mylnym wyobrażeniem, które obalił jego własny rozjuszony kot. Pośpiesznie odpędził jednak zwierzaka gestem ręki, płosząc go i w rezultacie wyganiając z pokoju. Na szczęście to właśnie Ian był osobą, do której Malboro podchodził z czymś na kształt respektu. Zapominał wtedy o swoim kocim indywidualizmie, w pełni podporządkowując się poleceniom właściciela, który nie raz wykorzystywał swoją niewątpliwą przewagę nad posłusznym mu zwierzakiem. — Spokojnie, on nic ci nie zrobi — powiedział w czasie, w którym Chantelle sięgała po kartkę papieru, pisząc słowa wyjaśnienia skierowane do Mark'a Hogartha. Przed wysłaniem zapieczętowanego pergaminu i deklaracją, iż zejdzie do kuchni po coś do picia, zdążył jeszcze musnąć wargami jej policzek, by następnie odsunąć się na bok i odprowadzić ją wzrokiem. Wykorzystując wolną chwilę, chwycił za schowaną w tylnej kieszeni różdżkę, aby chociaż trochę uporządkować porozrzucane po podłodze rzeczy. Jednym machnięciem zniwelował samotną stertę ubrań, na powrót przenosząc ją do szafy. Uwinął się jeszcze z idealnie równym poskładaniem leżącej na łóżku pościeli, gdy z dołu dobiegł do niego krótki krzyk, ostatnimi czasy kojarzony tylko i wyłącznie z jednym słowem: Śmierciożercy. Bez namysłu ruszył do przodu, pokonując co drugi stopień schodów i wpadając do kuchni, w której ku swojej wielkiej uldze nie ujrzał tak dobrze znanych mu ludzi. Scena którą zarejestrował nie była tą, którą spodziewał się zastać, jednakże cała sytuacja także wyglądała dość niepokojąco. Zdezorientowany spoglądał na wściekłego kota, zatapiającego pazury w łydce Chantelle i na samą dziewczynę, która na marne próbowała go od siebie odgonić. Ian po raz pierwszy spotkał się z czymś takim: na ogół Malboro zachowywał się w miarę łagodnie, nie atakując żadnej ludzkiej istoty. Tym razem na jego celowniku od samego początku wyrysowała się sylwetka Chan, której z niewiadomych powodów postanowił umilić wizytę w tym domu. Ślizgon jednak równie szybko znalazł się w centrum pola walki, łapiąc kota za fałdę skóry znajdującej się tuż przy karku i idąc z nim jak najdalej od dziewczyny. Przy tylnych drzwiach wyjściowych walczył z pokusą, aby nie rzucić winowajcą i odejść, lecz w ostatniej chwili puścił zwierzaka tuż nad samą ziemią i gdy ten upadł na cztery łapy przekręcił zamek, tym samym uniemożliwiając mu powrót do środka. — Tego szukasz? — zapytał, siląc się na spokojny ton głosu. Przed pójściem do kuchni pobiegł jeszcze do zlokalizowanej na dole drugiej łazienki, łapiąc w biegu podręczną apteczkę, gdyż nie wiedział co może przydać się w opatrywaniu skutków bliskiego spotkania z ostrymi pazurami kota. — Za chwilę się tym zajmiemy, skarbie — dodał cicho, przystając obok Gryfonki. Kilka dni temu obiecał sobie, że nigdy nie dotknie ją swoją obcą, zimną, metalową dłonią, jednak aktualnie ledwo zauważalnie położył obie ręce na jej talii, lekko unosząc ją do góry i sadzając na kuchennym blacie. Dobrze pamiętał moment, w którym to różdżka dziewczyny likwidowała jego liczne ślady sygnalizujące długi niechciany pobyt w Zakazanym Lesie, toteż idąc za jej przykładem przyłożył koniuszek różdżki do najgłębszych ran, dzięki czemu w mgnieniu oka zabliźniły się, zostawiając po sobie jedynie delikatną, jasną bliznę. — Nie mam pojęcia dlaczego tak zareagował — powiedział, kręcąc głową i sięgając po schowane w apteczce waciki. Dokładnie nasączył je utlenioną wodą, przykładając je do nogi dziewczyny i przemywając zalegającą na skórze krew.
— Dotychczas nikogo nie zaatakował — kontynuował, w międzyczasie wciąż doprowadzając łydkę blondynki do właściwego stanu. Uśmiechnął się lekko podziwiając swój wyczyn, zadowolony z tego, iż mimo wszystko udało mu się dokonać czegoś całkowicie samodzielnie. Do opatrzenia rany w większej mierze użył sprawnej prawej ręki, aczkolwiek tak czy siak cieszył się, że nie jest aż tak bezużyteczny za jakiego się uważał. — Już nie boli? — spojrzał na nią z widoczną w głosie troską, pomagając wstać z wysokiego blatu i powoli dojść do salonu. — Ten przeklęty kot więcej się do ciebie nie zbliży — zapewnił, przybliżając się na możliwie jak najmniejszą odległość i zgarniając ją w swoje objęcia. Pożytkując dzielącą ich różnicę wzrostu, nachylił się, przyciskając wargi do jej głowy i przez kilka chwil trwając w tym stanie. W stanie szczęścia, ani trochę nie rozwianego przez nieprzyjemne zajście. Późnym wieczorem obydwoje siedzieli już w pokoju Iana, z wolna przygotowując się do zakończenia tego obfitującego w wydarzenia dnia. Po wcześniejszej kolacji i dopełnieniu reszty wynikających z harmonogramu obowiązków, pozostało już tylko położenie się do łóżka i oderwanie się od otaczającej rzeczywistości, która i tym razem okazała się być aż nadto zaskakująca. — Pomyślałem, że pewnie przyda ci się coś do spania, zanim dostaniesz swoje rzeczy — powiedział, okrążając pokój i wyciągając rękę po leżącą na jednym z pudeł koszulkę w kolorze tęczówek blondynki. Pomimo wybrania stosunkowo najmniejszego rozmiaru, bluzka zapewne i tak byłaby na nią przynajmniej o trzy rozmiary za duża, jednak nie miał niczego innego, co mógłby jej zaoferować. — Połóż się za chwilę, na pewno jesteś zmęczona — dopowiedział, samemu kierując się w stronę drzwi. — Ja za moment wrócę, muszę coś sprawdzić — i wyszedł, nie dając jej dojść do słowa i nie rozwiewając jej prawdopodobnych wątpliwości. Dla nabrania stuprocentowej pewności musiał przekonać się na własne oczy, czy dom jest dostatecznie dobrze chroniony każdym ze znanych mu zaklęć. Nie miał zamiaru dopuścić do powtórzenia sytuacji sprzed dni, kiedy to w progu stanęli nieproszeni goście, wyrządzając mu jedną z dotkliwszych krzywd. Tym razem jego własnym los był mu całkowicie obojętny, nie mniej jednak ze względu na obecność Chantelle musiał dopilnować, aby z jej głowy nie spadł choćby jeden włos, gdyż aktualnie to właśnie bezpieczeństwo jego najjaśniejszego promyka przybrało miano priorytetu. — Śpisz? — mruknął kilkadziesiąt minut później, gdy po przemierzeniu zaciemnionych korytarzy i gruntownym zajrzeniu w każdy kąt, wszedł do równie ciemnej sypialni, po cichu kładąc się obok Chantelle. Jak zwykle szczelnie okrył ją kołdrą, po omacku sięgając po schowaną pod materiałem pościeli dłoń dziewczyny, by następnie zapleść ze sobą ich palce i zredukować niepotrzebny dystans do minimum. — Dobranoc, moja droga — szepnął, zamykając oczy i zastanawiając się w myślach, czy oby nie zapomniał o zabezpieczeniu czarami któregoś z niewidocznych dla oka tajnych wyjść z domu.
Dobranoc, mój rycerzu. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz zasypiał z uśmiechem na ustach, który właśnie tej nocy stał się wyjątkowo szczery i jak najbardziej naturalny. Sam nie wiedział dlaczego to jedno określenie wprawiło go w tak optymistyczny nastrój, nie mniej jednak w jego własnym mniemaniu wypowiedziane przez Gryfonkę słowo niosło za sobą podwójne, ważne dla niego znaczenie. Odkąd tylko pamiętał, pragnął jak najlepiej zaopiekować się Chantelle i sprawić, by czuła się przy nim bezpiecznie, a jak do tej pory nie dowierzał, by przynajmniej raz w ciągu ich wspólnej drogi udało mu się podołać tamtym postanowieniom. Aktualnie jednak poczuł się nieco bardziej pewny siebie, z wolna odzyskując utraconą wcześniej wiarę. W dalszym ciągu powątpiewał jeszcze w swoje nikłe, wynikające z wypadku umiejętności, lecz z całą pewnością nie postrzegał już swojej osoby tak krytycznie jak jeszcze niecałe dwa dni temu. Od teraz stał się jej osobistym rycerzem, którego obowiązkiem było stanie na straży i pilnowanie, by jego jedynej królewnie nie stała się choćby najmniejsza krzywda. Być może i występowało wysokie prawdopodobieństwo, że momentami to zadanie okaże się być ponad jego siły, aczkolwiek doskonale wiedział, że zrobi wszystko by z każdym dniem jeszcze bardziej zasłużyć na otrzymane miano rycerza Chantelle i tym samym nie zawieść jej oczekiwań względem jego osoby. Obudził się jak zwykle z pewnym opóźnieniem, jeśliby patrzeć na porę, w której swoje oczy otworzyła leżąca obok blondynka. Pośpiesznie wstał z łóżka, zaspanym głosem mówiąc jedno krótkie dzień dobry i przelotnie muskając jej policzek, by na jakiś czas zawiesić wzrok na ubranej w jego koszulkę dziewczynie. Jego zdaniem w takim a nie innym wydaniu wyglądała wyjątkowo uroczo, jednakże z niewiadomych powodów nie powiedział tego na głos. Po wykonaniu tych kilku podstawowych, przypisanych dla poranka czynności oboje powędrowali do kuchni, aby z braku innego zadania usiąść na wysokich krzesłach i zastanowić się, jak wykorzystać dopiero co rozpoczęty dzień. Na pierwsze słowa dziewczyny wzruszył jedynie ramionami, ignorując zalecenie pielęgniarki, które teraz podsuwała mu pod nos sama Chantelle. Na darmo próbował zmienić temat ich rozmowy, jednakże nie był w stanie przebić jej zbyt mocnych argumentów. Dobrze wiedział, że powinien ćwiczyć dzień w dzień, lecz od dnia, w którym otrzymał swoją nową rękę, nie zrobił tego ani razu. Nie chciał przyznać, że boi się ewentualnego niepowodzenia, które zapewne było tym nieuniknionym elementem żmudnej pracy. Nie był do końca pewny w jaki sposób przyjąłby do świadomości informację odnośnie tego, iż nie potrafi chociażby złapać w dłoń drobnego przedmiotu: nie miał zamiaru obarczać Chantelle swoją złością i frustracją, dlatego też odwlekał moment rozpoczęcia indywidualnej rehabilitacji w nieskończoność. Mimo wszystko nie chciał sprawić dziewczynie żadnych przykrości, a perspektywa ujrzenia jej uśmiechu zwyciężyła nad strachem i stosem uzasadnień wysuwających się przeciw propozycji Gryfonki. Pomysł ze złapaniem jej dłoni niezbyt przypadł mu do gustu, co wyjaśnił już na samym wstępie. Jego lewa dłoń nie utrzymywała normalnej temperatury, a sam dotyk metalu także nie był niczym przyjemnym, ale chłopak nie polemizował i zgodził się bez niepotrzebnego sprzeciwu. Krzesło, na którym siedział przysunął nieco bliżej Chantelle, kładąc obie dłonie na blacie stołu i niepewnie obracając głowę ku tej lewej kończynie. Całą siłą woli skupił się na zaciśnięciu palców w pięść, co udało mu się dopiero po trzeciej próbie, ale nawet jej końcowy rezultat nie był zadowalający. Brunet nie rozumiał dlaczego ręka nie stała się kompatybilna z jego umysłem i resztą ciała: dłoń była jak inny, kompletnie obcy organizm, działający na własnych warunkach i jak na złość nie chcący dostosować się do nowego otoczenia. Wbrew temu delikatnie położył ją na tej mniejszej, należącej do Chantelle, w międzyczasie uważnie obserwując malujące się na jej twarzy reakcje.
Wyczekiwał ujrzenia widoku lekkiego wzdrygnięcia spowodowanego kontaktem z zimnym metalem, ale na skutek dominującego strachu nie mógł trafnie odczytać wyrazu jej twarzy. Obawiał się, że po tym pierwszym nieznajomym dotyku, Chantelle diametralnie zmieni swoje podejście, traktując go na równi z najzwyklejszymi w świecie odmieńcami i postrzegając niepełnoprawnego człowieka, któremu aktualnie bliżej było do blaszanego robota, niżeli do normalnego nastoletniego chłopaka. Po pokonaniu następnych trudności wreszcie splótł ze sobą ich palce, aby następnie szybko odsunąć rękę i schować ją poza linię blatu kuchennego stołu. — Nie powinienem się na to godzić — mruknął, wstając i podchodząc do okna wychodzącego na zielony ogród. Wsparł się łokciami o szeroki parapet, patrząc w kierunku innym od tego, w którym przebywała dziewczyna. Nie chciał teraz spojrzeć jej w oczy i pokazać, jak bardzo podle czuje się w tej niecodziennej sytuacji, do której wbrew swojej woli został zmuszony, ale jej następna, dość nieśmiała prośba zmusiła go do obrócenia się i podejścia w jej kierunku. Mógłbyś mnie przytulić? — Oczywiście, że bym mógł — odpowiedział, chwytając ją za podbródek i zmuszając, by uniosła spuszczoną głowę i na kilka sekund skrzyżowała z nim swoje spojrzenie. — W końcu prawdziwy rycerz nie odmówi niczego swojej najdroższej księżniczce — dodał z uśmiechem, na chwilę zapominając o niedalekim napływie kiepskiego samopoczucia. Tak jak kiedyś oplótł jej plecy swoimi ramionami, zważając przy tym, aby nie przygnieść ich zbyt mocno swoją lewą ręką. W jednym kroku zniwelował zbędną przestrzeń, zgodnie z prośbą przytulając ją najmocniej jak tylko potrafił. W trakcie tej bliskości wyzbył się ówczesnych pokładów zdenerwowania i żalu, uspokajając się tak jak zawsze po wykonaniu tej zdecydowanie ulubionej czynności. Odsunął się od niej po kilku długich minutach, stając milimetry przed, wciąż z tym samym, lekkim uśmiechem. — Dziękuje za pomoc w ćwiczeniach — powiedział, robiąc krok do przodu i okrążając stojącą w kuchni dziewczynę. Przystanął obok jednej ze szafek, kucając i otwierając jej skrzypiące drewniane drzwiczki. — Ale może na przyszłość pomyślmy o innych metodach treningu — dodał, chcąc na wszelki wypadek odwieść ją od kolejnych myśli dotyczących bliskiego kontaktu jej wrażliwej skóry z zimnym metalem. — Na przykład takich... — kontynuował, sprawną ręką wyciągając z szafki karton soku, a lewą niezgrabnie chwytając szklankę. Udało mu się zacisnąć palce na naczyniu i równie mało precyzyjnie postawić ją na stole, aby wrócić po drugi kubek i spróbować swoich sił z kolejnym zadaniem. Bez problemu przeszedł połowę drogi, jednak nieopodal celu jego wędrówki, nieposłuszna dłoń ponownie wymknęła mu się spod kontroli, a zaciśnięte na szklance palce w jednej sekundzie rozluźniły uścisk, co w rezultacie zaowocowało tym, iż kuchnię wypełnił donośny trzask tłuczonego szkła, które teraz obficie pokrywało większą część podłogi. — Uważaj, nie skalecz się — powiedział ze względnym spokojem, chociaż wewnątrz przygotowywał się do widowiskowego wybuchu. Był wściekły na samego siebie, że po porażce z najzwyklejszym złapaniem własnej dziewczyny za rękę, musiał spieprzyć kolejną banalną sprawę, po raz enty kompromitując się w jej oczach. — Zaraz to posprzątam — obrócił się plecami, wcześniej biorąc do ręki swoją różdżkę i odliczając w myślach do dziesięciu, chociaż wątpił, czy opanuje się nawet po piątej serii powtórzeń.
Patrzył z niekrytą satysfakcją na jej podniebne wyczyny, po raz kolejny utwierdzając się w przekonaniu, że nie marnował czasu na namawianie dziewczyny. Gdyby tylko udało mu się zachęcić Chan do dołączenia do drużyny byliby ustawieni do końca szkoły. Z takim szukającym nie dało się przegrać, a wyznanie tego, nawet w myślach, kosztowało Pottera tyle wysiłku co rozegranie co najmniej trzech trudnych meczy. Gdy tylko Gryfonka wpadła w coś w rodzaju transu, który tak często dopadał samego Jamesa, chłopak sięgnął do najgłębszej kieszeni szaty, skrywającej prezent od partnerki w spisku - profesor McGonagall. Złoty znicz, przewiązany czarną wstążką, zalśnił w jego palcach. James Potter nigdy nie słynął z nadmiernej cierpliwości, toteż nic dziwnego, że od razu wypuścił piłeczkę w powietrze. Doliczył w myślach do dwudziestu i ruszył za nią w pogoń. Głównym celem nie było jednak sprawdzenie umiejętności Jamesa, a zwrócenie uwagi Chantelle. W końcu to ona miała zostać szukającą. Potter trzymał się więc na dystans, czekając na reakcję dziewczyny.
Wieczorny spacer wydawał się być chyba jedyną rzeczą, która mogła odciągnąć myśli Iana od feralnego epizodu ze szklanką, poprzez który jego humor został diametralnie zepsuty. Ślizgona nie denerwowała tylko i wyłącznie własna nieporadność: odczuwał także cień żalu skierowany przeciwko Chantelle, która pomimo jego prośby po raz kolejny wyręczyła go w wykonaniu prostego zadania, ignorując jego zdanie na ten właśnie temat. Nie chciał by dziewczyna pilnowała go na każdym kroku, aby uzyskać pewność, że nie zdemoluje połowy domu i nie zrobi sobie krzywdy swoją niesamodzielnością. Nie chciał być traktowany jak dziecko, jednak nie mógł nic zaradzić na nadmierną opiekuńczość blondynki. Tłumaczył sobie, że jeszcze kilka dni wytężonej pracy i ćwiczeń, a jego dłoń nabierze w miarę normalną sprawność, lecz tak czy siak jego cierpliwość była już na skraju wyczerpania. Bał się, że pewnego razy nie wytrzyma i wybuchnie, uwalniając tym samym rozwścieczenie, które tłumił w sobie jedynie ze względu na Chan. Mimo wszystko wolał udawać, że cała ta sytuacja nie robi na nim wrażenia, a utrata ręki nie obeszła go tak bardzo jak w rzeczywistości. Przybranie pozy obojętności już nie raz ratowało go z niejednej opresji, a jeśli dzięki temu mógł oszczędzić Chantelle niepotrzebnych zmartwień to z całą pewnością warto było się trochę poświęcić i poudawać spokojnego i opanowanego chłopaka. Po wyjątkowo długim marszu po uliczkach angielskiego miasteczka, zmęczeni ale zadowoleni wrócili z powrotem do domu, gdzie Ślizgon w pierwszym rzędzie jak zwykle przezornie rzucił wszelkie możliwe ochronne zaklęcia. Nie patrzył w jakim kierunku zmierza Chantelle, skupiając się na zabezpieczeniu miejsca, w którym mieli spędzić już drugą wspólną noc. Dopiero po kilku minutach zobaczył ją w salonie, gdzie wyczerpana leżała na mało wygodnej kanapie. Z lekkim uśmiechem uklęknął zrównując swoją twarz z twarzą Gryfonki, by następnie musnąć wargami czubek jej nosa i podjąć natychmiastową decyzję, od której wcześniej ustrzegał się jak tylko mógł. Miał raptem nadzieję, że tym razem uda mu się wykonać zadanie, które wyznaczył sobie w przypływie impulsu. — Trzymaj się mocno, moja śpiąca królewno — powiedział z tym samym wyczuwalnym entuzjazmem, aby po upewnieniu iż ręce Chantelle dostatecznie mocno oplatają jego szyję, podnieść się w raz z nią i zanieść ją prosto do ulokowanego na piętrze pokoju. Z ulgą, że wszystko poszło dobrze, położył ją na łóżku, układając jej głowę na największej poduszce , w międzyczasie szczelnie otulając kołdrą. — Śpij dobrze — mruknął, po cichu wychodząc z pokoju,dołączając do niej po upływie niecałego kwadransa, kiedy to ogarnąwszy wszystkie sprawy wślizgnął się pod pościel, obejmując Chantelle prawym ramieniem i przysuwając się najbliżej jak tylko mógł. Na dobranoc ucałował jej głowę w okolicach skroni, zamykając oczy i próbując zasnąć po ciężkim i długim dniu. Nazajutrz wszystko potoczyło się tym samym codziennym rytmem, po drodze nie zaskakując żadnym nieprzewidzianym zwrotem akcji. Ian cieszył się, że najwyraźniej Chantelle czuła się w jego domu swobodnie, co zauważalne było na pierwszy rzut oka. Harmonogram dnia jak zwykle rano przywiódł ich do kuchni, by w granicach południa pozwolić im na moment zająć się sobą i na chwilę odseparować od nierozłącznych czynności. Ian jednak nie spuszczał jej z oka nawet wtedy, gdy paradoksalnie robili coś osobno. Aktualnie siedział po turecku na drewnianej podłodze swojego pokoju, z dołu spoglądając na przebywającą na łóżku Chantelle. Obok siebie ułożył kartkę papieru, gumkę do ścierania i kilka ołówków, chcąc wypróbować swoich sił w starciu z ulubioną formą spędzania wolnego czasu: rysunkiem. Ku swojej radości stwierdził, że niesprawna dłoń zbytnio nie przeszkadza mu w szkicowaniu, chociaż tworzenie tylko prawą ręką było nieco trudniejsze. Brunet kończył właśnie przelewać na płótno profil Chantelle, na który w tej pozycji miał znakomity widok, gdy jedna z kresek zburzyła całą harmonię rysunku. Chwytając za gumkę przytrzymał metalową dłonią fragment kartki, zabierając się za usunięcie zbędnej linii.
Dłoń jednak powtórnie okazała się być oporna, gdy mimowolnie zacisnęła się na kartce sprawiając, iż jej gładka i nieskazitelna faktura pokryła się wygnieceniami nadającymi się tylko do wyrzucenia. Rozzłoszczony zerwał się z miejsca, a kumulująca się w nim agresja przekroczyła próg maksymalny, z impetem wydostając się na powierzchnię. Rzucił zwiniętym w kulkę szkicem o ścianę, podchodząc do stojącym obok sztalug i kopnięciem przewracając je na posadzkę. — Nawet nie próbuj tego sprzątać i mi pomagać! — syknął, tym razem docierając do biurka i przewracając pudło z czystymi arkuszami — I nie mów, że po następnych ćwiczeniach coś się zmieni, bo nic się nie zmieni! — krzyknął, swoim głosem płosząc kota, który znikąd pojawił się w pokoju, układając się zadziwiająco blisko Chantelle. — Z czego będę musiał jeszcze zrezygnować?! Quidditch, sztuka... — wyliczał, z każdym słowem wściekając się coraz bardziej. Nie zwracał uwagi na reakcję dziewczyny i to, że mógł wystraszyć ją swoją impulsywnością: po raz pierwszy od dnia wypadku mógł tak naprawdę się wyżalić i wyrzucić z siebie to, co dotychczas trzymał głęboko w sobie, dając upust wszelkim negatywnym emocjom. — Może najlepiej zrobię jeśli w ogóle nie wrócę do Hogwartu?— zapytał ironicznie, raz jeszcze kopiąc drewnianą sztalugę. — Tam też będziesz mnie we wszystkim wyręczać?! Bo taka jest prawda, Chantelle. Ja nie zrobię niczego samodzielnie, nie niszcząc przy okazji połowy rzeczy, rozumiesz?! Oczywiście, że nie rozumiesz... — westchnął, okrążając zabałaganiony pokój i zatrzymując się tuż przy parapecie, plecami do dziewczyny. — Gdybyś mnie rozumiała to nie pomagałabyś mi w każdej czynności — odwrócił się, by skrzyżować swój wzrok z wzrokiem Chantelle i wykrzyknąć już ostatnie, najważniejsze i sarkastyczne pytanie, nie dające mu spokoju od kilku dni. — Udowadnianie kalece jego ułomności jest naprawdę aż takie ciekawe, że nie możesz przestać?
James nie był szukającym. Zawsze z odpowiednią wagą, wysoki i silny nie pasował do schematu lekkiego, zwinnego zawodnika. Potter nigdy nawet nie pomyślał o tym, żeby zostać szukającym. W tamtej chwili jednak poczuł się jak najlepszy szukający świata. Gdyby ktoś patrzył na niego z boku, jakby to w ogóle było możliwe przy tak wielkiej prędkości, przeraziłby się na widok uśmiechu, który rozciągał usta Rogacza, nadając mu wygląd szaleńca. Adrenalina pulsowała mu w żyłach a wiatr targał włosy. Nawet nie zauważył, że przez chwilę ścigał się sam ze sobą, gdyż Chantelle odłączyła się od tej emocjonującej zabawy. Był zbyt zajęty pochylaniem się nad miotłą, zaciskaniem na niej dłoni i rozwijaniu prędkości, która pozwoliłaby chłopakowi sięgnąć palcami złotej piłeczki. Zauważył ją kątem oka. Widział, jak podlatuje z zaciętą miną. Gdyby miał potem relacjonować, co się wydarzyło, James nie umiałby o tym opowiedzieć. Zresztą, nigdy nie potrafił opowiadać o zdarzeniach z boiska. Zupełnie jakby przez te minuty znajdował się w innym świecie, innej rzeczywistości. Pamiętał, że razem z Chan pędzili prawie szybciej niż błyskawice. Że między nimi przeskakiwały ładunki elektryczne. Że zapomniał, jak się oddycha. Nie zauważył nawet, jak znicz, na którym już prawie zacisnął palce, mu się wymknął.
Od dawna jego ślizgońska natura nie wychylała się na pierwszy plan, a zachowanie względem Chantelle odkąd tylko sięgał pamięcią opierało się przede wszystkim na wzajemnym zrozumieniu i miłości, lecz nawet taka pozornie trwała sielanka musiała się kiedyś zakończyć. Uspokoił się w momencie, w którym to blondynka podniosła głos, zabierając się do kontrataku i celnie mierząc w niego odpowiednio dobranymi słowami: słowami, które zapewne w innych okolicznościach sprawiłyby mu ewidentną przykrość, aczkolwiek w obecnej sytuacji jedynie spotęgowały jego zdenerwowanie. Nie sądził, że kiedykolwiek obróci przeciw Chantelle jakąkolwiek ze złych emocji, których teraz miał aż w nadmiarze. Do faktu, iż jego własna dziewczyna nieświadomie upokarzała go na każdym kroku, dodatkowo doszedł żal za zrównanie go z pozostałymi mieszkańcami Lochów oraz wypowiedziany przez nią zarzut, jasno sugerujący iż nie jest on w stanie udowodnić, że stany takie jak uczucia nie są mu obce. Dotychczas naprawdę myślał, że jedynie Chantelle może go zrozumieć, po dziesiątkach wspólnie przeżytych epizodów potrafiąc dostrzec to, czego nie zauważyłby nikt inny. Do dnia dzisiejszego żył w przekonaniu, iż w oczach Gryfonki nie jest on tylko i wyłącznie kolejnym podłym wychowankiem Domu Węża, a kimś zupełnie innym. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, iż w rzeczywistości żadna osoba nie będzie zdolna postawić się na jego miejscu: pojąć, dlaczego od czasu do czasu wybucha niekontrolowaną złością, spowodowaną przede wszystkim przez jeden najważniejszy czynnik: bezradność. Ponownie został zupełnie sam, po cichu walcząc z kotłującymi się w jego głowie myślami skoncentrowanymi wokół osoby, która w kilku zdaniach zdefiniowała go niemal w stu procentach. Ian miał świadomość tego, że swoim zachowaniem doprowadził ją do płaczu, lecz w jego wnętrzu nie było już miejsca na wyrzuty sumienia. Na nowo poczuł się jak zobojętniał, myślący o samym sobie Ślizgon, ale w swojej opinii miał do tego niepodważalne prawo. To on był w tym starciu głównym pokrzywdzonym, i chociaż bijąca od niego miłość do Chantelle ani trochę nie zmalała, to tak czy siak własna krzywda przebijała się przez równie dużą chęć pobiegnięcia jej śladami i proszenia o wybaczenie, wychodząc na prowadzenie. Zamiast tego wyszedł jednak z pogrążonego w bałaganie pokoju, z obrażoną miną udając się do salonu, w którym siedział bezczynnie praktycznie do wieczora. Nie miał najmniejszej ochoty zamienić z Chantelle ani jednego słowa, wiedząc że najprawdopodobniej skończyłoby się do jeszcze większą awanturą, dlatego też przez te długie godziny unikał jej jak tylko mógł. Samotne siedzenie w miejscu nie wpisywało się w coś, co wykonałby z uśmiechem na ustach, ale nie miał wyboru, na własne życzenie doprowadzając do takiej sytuacji. Jedynie późnym wieczorem, kiedy cały dom omiótł niepokojący mrok, zmusił się do wejścia po schodach i wychylenia głowy zza framugi na wpół otwartych drzwi. — Będę na dole. Dobranoc — po tonie jego głosu można było w prosty sposób wyczuć urazę, lecz na pewno nie niechęć. Wolał po prostu przeczekać, aż oboje nabiorą dystansu, a wspólne spanie w jednym pokoju nie ułatwiłoby im tego zadania. Z jednej strony nie był do końca pewien czy robi dobrze; w końcu Chantelle była jego gościem, a ignorowanie jej i zostawianie samej w obcym pomieszczeniu nie leżało w dobrym wychowaniu. Blondynka mimo tego niefortunnego zajścia dalej figurowała jako osoba, którą bezwzględnie kochał najmocniej i najszczerzej, aczkolwiek wiedział, że pomimo starań nie potrafi tego okazać. Może rzeczywiście był skończonym idiotą, który w żadnym stopniu nie zasłużył sobie na jej miłość i pomoc; powoli zaczynał żałować tego co się stało, ale było już zdecydowanie za późno na naprawienie tej masy błędów.
Wyrzuciwszy z siebie te cztery krótkie wyrazy powlókł się z powrotem na niższe piętro, nerwowo rozglądając się po ciemnym wnętrzu i wyciągając różdżkę, aby natychmiast wydobyć z niej choćby odrobinę światła. Ciemne wnętrze przylegającego do salonu holu nie kojarzyło mu się z niczym dobrym, ale nie zamierzał zmieniać zdania i nie zakwaterować się we własnym pokoju. Po wykonaniu głębokiego wydechu usiadł na kanapie, zaciskając palce na długiej różdżce. Wiedział, że drugi raz nie popełni tego samego błędu, zostawiając swoją jedyną broń w drugim końcu domu; zdawał sobie sprawę z tego, iż kolejna wizyta Śmierciożerców jest prawie że niemożliwa, jednak siedząc w ciemnym pomieszczeniu dochodził do absurdalnych wniosków, podsyłanych mu przez wyobraźnię. Cisza uparcie zmuszała go do zmierzenia się z myślami, które poprzez panującą aurę stawały się nie do wytrzymania. Po tylu godzinach zdołał już w miarę dojść do siebie, dlatego też przeanalizowane na nowo słowa Chantelle nabrały innego, bardziej dogłębnego znaczenia. Zdenerwowanie zastąpił cień smutku i rozczarowania, a poczucie winy potęgowało to ponure samopoczucie. Jesteś taki sam, jak reszta Ślizgonów... niczym się od nich nie różnisz. — Miałaś rację, Chan — powiedział pod nosem, gdyż przywołanie tych słów poskutkowało tym, iż przed oczami stanęły mu obrazy ostatnich wydarzeń, w szczególności dokonanego przed siebie morderstwa i jego konsekwencji. Chcąc uciec od widoku zielonego strumienia światła ruszył w kierunku drzwi, wychodząc na zewnątrz i przystając oparłszy się plecami o mur budynku. Zimne powietrze nieco ostudziło jego emocje, jednak już po chwili wróciły one ze zdwojoną siłą, kiedy to nawet najcichszy szum liści stawał się podejrzany, a reszta dźwięków wróżyła nadejściem najgorszego. Zapominając po co tak naprawdę opuścił dom wbiegł do środka, głośno trzaskając drzwiami. Skulony na kanapie coraz mocniej ściskał zgaszoną już różdżkę, niecierpliwie wyczekując nadejścia dnia. Wątpił, aby udało mu się zasnąć, jednak mimo tego zamknął oczy, skupiając myśli na czymś innym niż strach spowodowany wyimaginowaną przez siebie sytuacją i tym, co zaszło między nim a Chantelle — dziewczyną, którą skrzywdził już niezliczoną ilość razy, a która w tych ciężkich chwilach jego życia była jednym czynnikiem, dzięki któremu wciąż miał siłę funkcjonować.
[ A Charlie będzie ten sam co na H23? Co prawda wątki damsko-damskie nie są moją specjalnością, ale jeśli będziemy miały jakiś ciekawy pomysł, to będzie dobrze :) ]
[ Lubię powiązania od małego, bo można się czuć w nich swobodniej :) Grace sama by chciała pograć, ale obserwować i rysować zawodników też lubi, więc chętnie przyjdzie przyglądać się Charliemu, a jeszcze jakby jej przyniósł czekoladę tu już w ogóle :) ]
[Panny mają ze sobą dużo wspólnego, widzę. Nita też miała rysować, ale się rozmyśliłam, bo artystów ostatnio dużo, też miała być animagiem, ale nie przesadzajmy. Więc sugeruję pozytywne relacje. :3 Nie wiem tylko czy będą w tym samym dormitorium (nie chciało mi się zerknąć). I oczywiście poczekam jeszcze na następną postać. ;)]
[Okej, słyszałam, że kombinujemy coś więcej i mieszamy w to Iana. :3 Mogę zacząć oba wątki, tylko czy jest jakiś konkretniejszy pomysł na relację między dziewczynami?]
Tak jak się tego spodziewał, nocne rozmyślenia na te najbardziej napawające go strachem tematy w konsekwencji przyniosły koszmary, które nie męczyły go już od dobrych kilku długich tygodni. Ślizgon we śnie ponownie znajdował się w tej małej, zimnej chacie, jednak dzięki ostatnim wydarzeniom nawiedzającego go koszmary nieco się zmieniły. Tym razem oprócz czerwonego światła oznaczającego tortury, doszedł również błysk oślepiającego zielonego odcienia, zmieszany z krzykiem ofiary porażonej jego mocą. Na nowo przeżywał dokonaną przez siebie zbrodnię, nieświadomie zaciskając dłoń na materiale koca; koszmar ten mógłby przybrać miano znośnego, gdyby nie jego zakończenie, przerażające w swoim realizmie. Obudził się kilka chwil po tym, jak pozbawiona życia osoba podniosła się na nogi, zmierzając w jego kierunku z wyciągniętym do przodu długim nożem. Oddychając głośno otworzył oczy, starając się dojść do siebie i z ulgą stwierdzić, że dalej przebywa we własnym domu. W domu, a nie w zlokalizowanej w Zakazanym Lesie chacie, której wspomnienia postanowiły ponownie zabawić się jego psychiką i jak bumerang wyjść z nim na spotkanie tuż po opadnięciu powiek. Ian pamiętał moment skulenia się na kanapie, jednak widok zarzuconego na jego ramiona koca był mu obcy; pytająco rozejrzał się po salonie, lecz odpowiedź na jego nieme pytanie przyszła zaskakująco szybko. Uśmiechnął się lekko, kiedy ujrzał śpiącą Chantelle, która najwyraźniej spędziła przy nim połowę nocy. Nie wiedząc czemu, opierająca się głową o brzeg kanapy blondynka sprawiła, że po jego sercu rozlała się iskierka nadziei na szybkie odbudowanie zniszczonych relacji. Długie bicie się z własnymi myślami w końcu pozwoliło mu dojść do wniosku, iż nie da rady ignorować jej dłużej niż jeden dzień. Może i miał do niej żal za tę ciągłą pomoc, to tak czy siak miał świadomość jak bardzo tej pomocy potrzebuje. Czynności, z którymi jeszcze podczas pobytu w szpitalu w żadnym stopniu sobie nie radził, obecnie nie sprawiały mu już większej trudności, aczkolwiek wsparcie Chantelle znaczyło dla niego o wiele więcej niż to okazywał. Już od najmłodszych lat brunet zdany był przede wszystkim na samego siebie i najprawdopodobniej to uwarunkowało jego indywidualne podejście do życia i wielką awersję do okazywanej mu pomocy. Chciał zmienić to tylko i wyłącznie dla Chantelle i dla niej zaakceptować fakt, iż już do końca życia zmagać się będzie z pewnymi nieuzgodnieniami. Po cichu ześlizgnął się na podłogę, ostrożnie biorąc śpiącą Gryfonkę na ręce i powoli kładąc ją na kanapie, w międzyczasie okrywając ją tym samym grubym kocem. Promienie słoneczne jeszcze nie dosięgły Chelmsford swym zasięgiem, co pozwoliło mu stwierdzić, iż do nadejścia poranka jeszcze długa droga. Postanowił jednak w jakiś sposób spożytkować ten czas, pozwalając Chantelle zasłużenie odpocząć. Nachylił się nad jej twarzą, delikatnie muskając wargami jej czoło, aby po wyszeptaniu cichego: — śpij dobrze, królewno — opuścić pomieszczenie i stracić ją z zasięgu wzroku. Po przebraniu się i wyjściu z łazienki, kuchenny zegar wybił godzinę szóstą rano; Ian rozmyślał nad sposobem zakończenia tej całej sytuacji, chcąc jak najszybciej o wszystkim zapomnieć.
Pragnął jedynie móc zamknąć Chantelle w solidnym uścisku, nie wypuszczając jej z niego ani na moment. Chciał ją jakoś udobruchać, lecz uparcie żadna myśl nie przychodziła mu do głowy. Zamiast tego na dobry początek poświęcił niespełna półtorej godziny na przyrządzenie śniadania; po cichu zaniósł wypchaną po brzegi tacę przygotowaną dla Chantelle prosto do jadalni, obracając się przez ramię i spoglądając, czy dziewczyna jeszcze śpi. — Zrobiłem ci śniadanie — rzucił, przybierając neutralny ton głosu. Wskazał głową na długi stół, po czym udając zajętego pomaszerował z powrotem do kuchni. Nie dziwił się już, że Chantelle w przypływie złości nazwała go skończonym idiotą; jeszcze kilkanaście minut temu chciał przepraszać ją aż do skutku, a zamiast tego ponownie postąpił diametralnie inaczej, mijając się z wcześniejszymi planami. Zdenerwowany zabrał się do wyjmowania ze zlewu dziesiątek pozostawionych tam talerzy i szklanek, machinalnie odkładając je na bok. Nie koncentrował się na tym co robił, odbiegając myślami na inny tor, oscylujący tylko i wyłącznie wokół Chantelle. Zreflektował się dopiero wtedy, kiedy jeden z talerzy upadł na podłogę, rozbijając się na drobne kawałki, a wszystko to za sprawą nieuwagi i lewej dłoni, która uparcie nie chciała z nim współpracować. Nie miał zamiaru dopuścić do sytuacji, w której to blondynka pośpieszyłaby z pomocą, dlatego też nie zważając na brak różdżki uklęknął na kolanach, szybko zbierając kawałki potłuczonego szkła i wrzucając je do kosza. Poprzez nagminny brak precyzji i skupienia nie zauważył, że po zbyt mocnym ściśnięciu garści pozostałości talerza, po jego palcach zaczęły spływać strużki krwi, w szczególności w miejscu, z którego wystawał ostro zakończony kawałek szkła. Syknął cicho, starając się nie zwracać na siebie uwagi Chantelle i samodzielnie podjął próbę wyjęcia wbitego w skórę fragmentu porcelany, jednak zważywszy na nikłą wprawę w lewej dłoni, efekt był całkowicie inny od zamierzonego.
Nie rozumiał, dlaczego Chantelle postanowiła pomóc mu po tym jak zachował się wczorajszego dnia, chociaż zapewne miała ona świadomość tego, iż w tym momencie cała ta sytuacja mogła się powtórzyć. On sam nie zamierzał ponownie na nią krzyczeć i demonstrować swojego niezadowolenia z niesionej mu pomocy; z nieco skruszoną miną zgodnie z poleceniem podał jej rękę, w ciszy obserwując wykonywaną przez nią pracę. Nie odezwał się ani słowem kiedy blondynka pozbywała się kawałków szkła, cierpliwie czekając aż skończy. Oprócz tego, nawet jeśli chciałby coś powiedzieć, to nie miał najmniejszego pojęcia które ze słów byłoby tym najtrafniejszym. Zwykłe dziękuje nie pozwoliłoby im zapomnieć o całym zajściu, w dalszym ciągu pozostawiając ich problemy nierozwiązane, lecz z drugiej strony wiedział, że dłużej nie wytrzyma będąc z nią w stanie wojny. Z wolna zaczął pojmować motywy postępowania Chan właśnie wtedy, kiedy poczuł na skórze dotyk jej ust; krótkotrwały impuls, którego tak bardzo brakowało mu od tych kilkunastu niekończących się godzin wzajemnej ignorancji. Ślizgon dotychczas czysto teoretycznie wiedział, że ukierunkowana w stosunku do Chantelle miłość jest odwzajemniana, lecz bez względu na tę pewność, nie umiał wytłumaczyć jej intencji. Zdążył przywyknąć do tego, iż od zawsze był tym odtrącanym i niechcianym, przez co jego pewność siebie uleciała zdecydowanie dalej niżeli powinna; dopiero teraz zrozumiał, że całe to wsparcie i pomoc uzasadniona była tym największym z możliwych uczuć, w które on uparcie nie potrafił uwierzyć — aż do tej pory. Spojrzał na podaną mu różdżkę, ignorując zalegające na podłodze resztki talerza i wodząc wzrokiem za wracającą do jadalni dziewczyną. Stłumił w sobie chęć pobiegnięcia za nią i zablokowanie jej drogi, aby wreszcie móc powiedzieć jej to co tak bardzo chciał; wolał odczekać jeszcze tych kilka minut, w międzyczasie układając w myślach cały scenariusz zbliżającej się rozmowy. Obiecał sobie, że już nigdy nie podniesie na nią głosu ani nawet nie napomknie na temat swojej niepełnosprawności. Przyrzekł, że spróbuje zaakceptować ten nowy stan rzeczy, nie wybuchając po każdym niepowodzeniu i dając z siebie wszystko, by doprowadzić lewą dłoń do niezawodnej perfekcji. Po posprzątaniu kuchni powoli przeszedł do jadalni, odkładając różdżkę i ukradkiem podpatrując czy Chantelle skończyła swoje śniadanie. Dopiero wtedy ruszył w jej kierunku, przystając i odzywając się głosem, w którym na szczęście nie było ani cienia oschłości. — Porozmawiamy? — zapytał, po czym nie czekając na odpowiedź ostrożnie sięgnął po jej rękę, wpasowując w nią swoją większą dłoń. Trzymał ją nawet w chwili, w której zatrzymał się gdzieś w okolicach schodów, opierając się o ich białą poręcz, wstrzymując oddech i szykując się do wyrzucenia z siebie kotłujących się w głowie zdań. — Miałaś rację, Chantelle — zaczął, po każdym słowie redukując dzielącą ich przestrzeń o kolejny milimetr — Może i jestem skończonym idiotą i niczym nie różnię się od innych Ślizgonów, ale... — urwał, zamieniając resztę słów na czyny, kiedy to niespodziewanie objął ją ramionami, zamykając w upragnionym uścisku. Oparłszy się podbródkiem o jej ramię kontynuował wyrzucać z siebie potok słów żałując, iż nie może zobaczyć jej twarzy i tym samym odczytać z niej towarzyszących emocji. Szybki rytm jego serca zdradzał lekkie poddenerwowanie i jednoczesną ulgę, że w końcu udało mu się dojść do odpowiednich wniosków i wyciągnąć z własnego zachowania może i najważniejszą lekcję. — Ale kocham cię bardzo bardzo mocno, a chyba to jest w tym wszystkim najważniejsze — dodał cicho, mocniej zaciskając ręce na jej barkach. Brunet nie miał najmniejszego kłopotu z wyznaniem tych dwóch słów, wręcz przeciwnie; mógł mówić Chantelle, że ją kocha, nawet kilka razy na dzień, aby na nowo upewniać ją co do swoich uczuć. Teraz jednak z małą obawą czekał na jakąkolwiek odpowiedź, licząc się nawet z następnymi godzinami milczenia, na które w pełni sobie zasłużył. — To już się więcej nie powtórzy... — mruknął zgodnie ze swoimi wcześniejszymi obietnicami.
Obawa przed powrotem do Hogwartu okazała się być zupełnie bezpodstawna, a te pierwsze półtora miesiąca zaaklimatyzowania się w szkole wcale nie sprawiły Ianowi większych trudności, przynajmniej nie takich jakich się spodziewał. Oczywiście kwestia opuszczenia drużyny Quidditcha była nieunikniona, jednak po dłuższym zastanowieniu doszedł do wniosku, iż nie ma czego żałować. Czas, który dotychczas przeznaczał na treningi i przygotowania do meczów obecnie w pełni poświęcał przede wszystkim Chantelle, dzięki której odnalezienie się w tej szkolnej rzeczywistości stało się jeszcze bardziej bezproblemowe. Początkowo nie dowierzał w taki obrót spraw, lecz tłumaczył to sobie rozpoczęciem nowego etapu swojego życia. Tego lepszego początku, w którym nie będzie ani śladu Śmierciożerców, widma strachu i bólu, do którego mimo płynącego czasu nie umiał się przyzwyczaić. Po raz pierwszy od dawna nie musiał bać się o to co przyniesie jutro, wiedząc że jedyne źródło problemów samo od niego odeszło, pozostawiając mu na pożegnanie pobłyskującą metalem protezę. Przeczuwał, że ten rok będzie o wiele spokojniejszy od poprzedniego, obfitującego przede wszystkim w niekończące się nieszczęścia. Nie podejrzewał, że cokolwiek będzie w stanie przerwać tak długo wyczekiwaną sielankę, zataczając koło i ponownie wystawiając go na spotkanie z tym, czego najbardziej się bał. Koniec października przyniósł chłodną i wietrzną pogodę, idealnie wpisującą się w klimat panujący wokoło Zamku, nie mniej jednak nawet to nie przeszkadzało Ślizgonowi w zrealizowaniu planów, które krążyły po jego głowie od poprzedniego tygodnia. Po wcześniejszym przedyskutowaniu tego z Chantelle wyszedł z lochów, zgodnie z umową kierując się w stronę Wielkiej Sali. Tak wczesna wizyta w Hogsmeade może i nie była strzałem w dziesiątkę, a zimny wiatr i lekki deszcz pogłębiały jego niechęć opuszczenia murów szkoły, jednak bez względu na to nie zamierzał zmieniać zdania. Zamiast tego z uśmiechem na ustach wyczekiwał nadejścia blondynki, ciesząc się kolejnym dniem spędzonym właśnie z nią. — Gotowa na spacer? — spytał jakiś czas później, na powitanie całując ją krótko w policzek i jak zwykle splatając ze sobą ich palce. Uliczki wioski o dziwo nie zapełnione były jeszcze żadnym zabieganym mieszkańcem; raptem jasne sklepowe witryny dawały sygnał, że miejsce to nie jest całkowicie opustoszałe. Brukowane chodniki nie nosiły śladów bytności żadnej osoby, a głucha cisza tylko pogłębiała ten stan... do czasu. — Wracamy? Na pewno już zmarzłaś — objął ją jednym ramieniem, zatrzymując się i z delikatną troską w oczach spoglądając na swoją najważniejszą księżniczkę, nie świadom tego, że w tym samym czasie obserwuje ją ktoś inny. Ktoś, kto z błyskiem w oczach zbliżał się w kierunku nieświadomej dwójki, dziękując w duchu za to, że w końcu udało mu się napotkać osobę, na której chciał zemścić się od tych kilkunastu długich miesięcy. — Chantelle Hogarth... nareszcie — nieznany męski głos doszedł do uszu Iana, który natychmiastowo obrócił się w kierunku dochodzącego dźwięku, z wypisanym na twarzy niezrozumieniem patrząc na twarz wysokiego mężczyzny, którego wzrok spoczywał jedynie na Chantelle. Brunet machinalnie chwycił za tylną kieszeń spodni w poszukiwaniu różdżki, której ku swojemu rozczarowaniu nie znalazł; nie wiedział jak po raz kolejny mógł zachować się jak skończony idiota, zostawiając w dormitorium swoją jedyną broń. — Chan, o co tutaj chodzi? — zapytał, wodząc wzrokiem od Gryfonki do stojącego obok człowieka, celującego długim kawałkiem drewna w dziewczynę, którą on sam próbował zasłonić w miarę swych możliwości. Nie doczekał się jednak żadnej odpowiedzi, gdyż jasna przestrzeń wioski rozmyła się przed oczami Ślizgona, by zastąpić ją widokiem ciemnej i wilgotnej piwnicy niskiego budynku. Po minięciu pierwszego otępienia wywołanego rzuconym oszałamiaczem otworzył oczy, rozglądając się i z przerażeniem stwierdzając, że nie ma bladego pojęcia gdzie się znajduje.
Takie miejsca kojarzyły mu się tylko i wyłącznie z jednym; sparaliżowany strachem dobiegł do ledwo widocznej w mroku sylwetki Chantelle, wokół której skoncentrowane było całe to przerażenie. Nie bał się o siebie, mając na uwadze tylko dobro Chantelle; jego własne bezpieczeństwo było mu całkowicie obojętne, kumulując całą troskę względem blondynki, którą obiecał chronić na każdym kroku, niczym składający przysięgę rycerz nie mogący zawieść pokładanych w niego nadziei. — O nic się nie bój, za chwilę stąd wyjdziemy... — wyszeptał, klękając obok i uspokajająco przejeżdżając opuszkiem palca po policzku dziewczyny. Z każdą chwilą temperatura w piwnicy stawała się coraz niższa, dlatego też Ślizgon ściągnął swoją kurtkę, bez zastanowienia zarzucając ją na plecy Chantelle. Nie miał jednak okazji do zamienienia z nią choćby jednego zdania, kiedy zakratowane drzwi otworzyły się z trzaskiem, wpuszczając do środka tę samą osobę, którą napotkali na samotnej uliczce wioski. — Myślałaś, że zabójstwo siostry pójdzie ci płazem? — odezwał się z wyczuwalną w głosie kpiną, podchodząc bliżej i na nowo mierząc w nią różdżką. — Zapłacisz za to co zrobiłaś Griet... zapłacisz — warknął, z wolna wypowiadając jedno z najgorszych zaklęć. W ostatniej sekundzie, tuż przed wypełnieniem piwnicy czerwonym światłem, Ian rzucił się do przodu, zakrywając Chantelle własnym ciałem i przyjmując na siebie mierzonego w nią Cruciatusa. Siła rzuconego zaklęcia nie spowodowała jednak, że upadł na brudną posadzkę; wciąż stał na lekko ugiętych nogach, usilnie starając się uchronić dziewczynę przed dawką bólu. Wiedział, że swoim zachowaniem wyprowadził Śmierciożercę z równowagi; w końcu po raz pierwszy to nie on miał być główną ofiarą, a jednie pośrednikiem pomiędzy Chantelle a mężczyzną, oraz ich niezałatwionymi rozrachunkami. — Dalej będziesz taki odważny?! — syknął, tym razem na głos wypowiadając formułkę Zaklęcia Niewybaczalnego; Ian próbował skupić myśli na czymś innym niż niewyobrażalny ból, jednak gdy rzucony urok nie został przerwany nawet po upływie sporej ilości czasu, zadanie to stawało się coraz bardziej trudne do wykonania. — Crucio! — przez ciało Ślizgona ponownie przepłynęła paraliżująca fala, która tym razem w konsekwencji poskutkowała tym, iż z głośnym krzykiem runął na podłogę, zwijając się w kłębek i przez następne długie minuty znosząc pojawiające się przed oczami obrazy; wytwory wyobraźni podsuwane poprzez działającą klątwę. — Może to cię nauczy nie wtrącać się w nie swoje sprawy — syknął mężczyzna, cofając zaklęcie i powoli obracając się w stronę blondynki, w międzyczasie mierząc nogą prosto w żebra leżącego na ziemi bruneta i solidnym ciosem odrzucając go na drugi koniec malutkiej piwnicy.
Urywany oddech i ból w klatce piersiowej były wszystkim, co otaczało Jamesa gdy tak leżał na trawie nieopodal Chan. Nie pamiętał zdarzeń z ostatnich sekund, wszystkie zamazały się w jedną niewyraźną plamę. Wiedział jednak, że to nie jego palce zaciskają się kurczowo wokół malutkiej piłeczki. Nie on wygrał. Mimo kłującej zazdrości, czającej się gdzieś w zakamarkach umysłu, James prawie skakał z radości. Zdołał nakłonić Chantelle do tego, by ruszyła za nim w pogoń za zniczem i dała z siebie wszystko. Po jej minie i fascynacji, wymalowanej w niebieskich oczach, wiedział, że dziewczyna nie posiada się ze szczęścia. Zdołał pokazać jej, jak to jest być szukającym. Jego zadanie dobiegło końca. Po wielu miesiącach próśb, gróźb i błagań, Rogacz w końcu postanowił odpuścić. Rozgrywki już się zaczęły, więc i tak musiał wystawić jednego z rezerwowych graczy, by ten zajął pozycję szukającego. Musiał ruszyć dalej i wytrenować swoją nową drużynę do granic możliwości. Nie mógł pozwolić sobie na rozproszenie. - W razie czego, wiesz, gdzie mnie znaleźć - powiedział, posyłając Gryfonce przyjazny uśmiech, i z trudem podniósł się z trawy. Czuł w mięśniach zmęczenie, wywołane tak dużym wysiłkiem bez wcześniejszej rozgrzewki. - Drużyna zawsze przywita cię z szeroko otwartymi ramionami - dodał tylko i ruszył ślamazarnym, trochę krzywym krokiem w kierunku zamku, gdzie to miał zamiar wziąć długą, relaksującą kąpiel w łazience prefektów.
[ Och, dziękuję bardzo, już dokonałam poprawek! A co do miłego wątkowania, to z pewnością trochę pisania się przyda, więc jeżeli jest ochota, z chęcią pokuszę się na coś ciekawego z twoimi postaciami:)]
W tamtym momencie nie czuł już żadnego bólu, chociaż teoretycznie powinien być on nie do zniesienia. W dalszym ciągu leżał na zimnej podłodze, próbując złapać oddech po otrzymanym uderzeniu, jednak nawet ten stan był niczym w porównaniu z odgłosami, które atakowały jego uszy ze zdwojoną siłą. Przeraźliwe krzyki, błagania i płacz Chantelle zaowocowały tym, iż jego własne oczy niebezpiecznie się zaszkliły, nieco utrudniając mu i tak już trudną widoczność; Ślizgon nie pamiętał już kiedy po raz ostatni czuł się aż tak bezsilny, lecz nie był w stanie wykonać żadnego ruchu, nie mówiąc już o uwolnieniu Gryfonki z rąk znęcającego się nad nią Śmierciożercy. Strach skutecznie przeszkodził mu w obronieniu osoby, która na jego oczach musiała znosić niewyobrażalne męczarnie; wiedział, że zawiódł zarówno ją jak i samego siebie, nagle tracąc miano rycerza, na które obecnie ani trochę nie zasługiwał. Tak bardzo chciał ochronić ją przed złem tego świata i sprawić, by przy nim zapomniała o przykrych doświadczeniach z przeszłości, jednak mimo ogromnych chęci nie potrafił należycie się nią zaopiekować i zapewnić jej bezpieczeństwa. Brunet był w stu procentach pewny, że gdyby tylko mógł, przyjąłby na siebie kolejną, nieważne jak wielką porcję bólu, byle tylko nie musieć słuchać tych raniących go wrzasków. Wiedział, że nie zastanawiałby się ani sekundy, będąc gotów oddać dosłownie wszystko w zamian za dobro dziewczyny, bez której nie wyobrażał sobie dalszego życia. Która znaczyła dla niego o wiele więcej niżeli ktokolwiek mógł sobie wyobrażać i za którą w razie konieczności oddałby własne życie. Siłą woli powstrzymał się przed wykrzyknięciem słów, które od samego początku przybycia do piwnicy tłukły się w jego głowie, jednak przeczuwał, że to jedynie pogorszyłoby i tak już tragiczną i ciężką do naprawienia sytuację. Zostaw ją... błagam weź mnie, nie ją... Podniósł się z podłogi dopiero wtedy, kiedy zakratowane drzwi zamknęły się w donośnym trzaskiem, upewniając Iana w przekonaniu, iż nareszcie zostali zupełnie sami. Bał się podejść do łkającej cicho Chantelle, nie mając pojęcia o tym, w jakim stanie zastanie ją po bliższych oględzinach. Z wolna ruszył jednak prosto przed siebie, przytrzymując się ściany, która stanowiła teraz jedyną asekurację przed ewentualnym upadkiem. — Chan — wychrypiał ściśniętym od emocji głosem, klękając i z przerażeniem spoglądając na twarz tej jedynej i ukochanej blondynki. Ostrożnie położył jej głowę na swoich kolanach, obracając wzrok i na dłuższą chwilę zawieszając go na czerwonej plamie, która zaczynała pokrywać prawie cały fragment jej koszulki. Wiedział, że musi działać jak najszybciej, gdyż każda upływająca minuta osłabiała i tak już wyczerpaną torturami Gryfonkę, aczkolwiek świadomość tego iż nie ma różdżki sprawiła, że jedynie schował twarz w dłoniach, nie mogąc zapanować nad dreszczami i niekontrolowanym drżeniem całego ciała. — Wszystko będzie dobrze — powiedział, chociaż sam nie wierzył we własne słowa, gdy ze łzami w oczach patrzył na słabnącą i wykrwawiającą się dziewczynę. Odzyskał jednak cień nadziei w chwili, w której poczuł gdzieś w okolicach kieszeni Chantelle coś na kształt długiego i grubego patyka, którego tak bardzo potrzebował właśnie teraz, kiedy w grę wchodziło życie jej najdroższej istoty. Z tym samym nieodłącznym strachem wyjął z jej wewnętrznej kieszeni różdżkę, powoli podwijając lepiący się od krwi materiał i odsłaniając brzuch, na którym widniała duża, otwarta i krwawiąca rana. Ian nie miał pojęcia, czy jego umiejętności okażą się przydatne i wystarczające w starciu ze skutkiem nieznanego mu zaklęcia, nie mniej jednak nie miał wyboru; jak najdelikatniej przyłożył koniec różdżki do fragmentu przecięcia, po cichu wypowiadając zaklęcie i czekając, aż rana zacznie się goić, natychmiastowo zasklepiając się i przestając obficie krwawić.
Z mieszanymi uczuciami ocenił efekt końcowy w postaci długiej jasnej blizny, której niestety nie umiał zniwelować; rzucone przez Śmierciożerce zaklęcie musiało wpisywać się kategorię tych czarnomagicznych, dlatego też likwidacja wyrządzonych szkód mogła okazać się ponad możliwości zwykłego ucznia. — Już jestem przy tobie, mój skarbie, nikt więcej cię nie skrzywdzi... — szepnął, opuszczając w dół materiał bluzki. Koniuszkiem palca wytarł z jej policzków pozostałości po płaczu, zaciskając powieki i tym sposobem pozbywając się nagromadzonej pod nimi cieczy; Ślizgon ostrożnie podniósł ją do nieco bardziej wygodnej pozycji, bez słowa wtulając ją w swój tors i co rusz głaszcząc ją powoli po głowie i plecach. Nie planował już zasypywać Chantelle obietnicami szybkiego powrotu do Zamku; chciał przede wszystkim w jakiś sposób ją uspokoić, a jedyną alternatywą była jego bliskość, która zapewne nie mogła pomóc po takich traumatycznych przeżyciach. Mimo tego wciąż przytulał ją najmocniej jak tylko potrafił, przyciskając policzek do jej własnego i trwając w tym stanie przez niekończące się długie minuty.
Słysząc jej słowa automatycznie objął ją jeszcze mocniej, chcąc w ten sposób potwierdzić prośbę Chantelle odnośnie tego, iż nigdy nie zostawi jej samej. Nawet przez jeden krótki moment nie pomyślał o tym, aby w jakimkolwiek momencie swojego życia dobrowolnie zrezygnować z jej towarzystwa; wiedział, że bez cienia wątpliwości spędziłby z nią resztę swojego życia, nie ważne jak i nie ważne gdzie. Chciał jedynie móc przeżyć z nią kolejne piękne chwile, które wpisywały się w naturalny tok tej prawdziwej dorosłości. Nie miał zamiaru niczego planować, lecz nie wyobrażał sobie swojej przyszłości z kimś innym niż Chantelle. Pragnął za tych kilka krótkich lat móc stworzyć z nią rodzinę, której on sam nigdy nie miał; za wszelką cenę starać się nie powielać błędów, które nie raz widział na własne oczy w czasie tych siedemnastu przeżytych lat, aby u kresu swojego życia móc z czystym sumieniem wyznać, iż mimo wszystko był szczęśliwy, spotykając na swojej drodze tak niesamowitą osobę jak Chantelle. Dziewczynę, którą darzył uczuciem silniejszym niż paraliżująca moc Cruciatusa i śmierć, o którą otarli się już wielokrotnie. — Będę zawsze obok ciebie — odpowiedział równie cichym tonem głosu, ponowie wyciągając rękę i w uspokajającym rytmie zaczynając ostrożnie przeczesywać palcami jej lekko poskręcane włosy. — I nigdy cię nie opuszczę. Obiecuję. Nie wiedział, że wypowiadając to jedno zdanie nieświadomie tak bardzo ją okłamał, jednak sam zrozumiał to dopiero w momencie, w którym zakratowane drzwi ponownie się otworzyły, wpuszczając do środka wyposażonego w różdżkę Śmierciożercę. Ian machinalnie schował za plecami tę, którą jakiś czas temu zabrał z kieszeni Chantelle, lecz nie miał pojęcia, czy ten szczegół oby na pewno umknął uwadze mężczyzny. Zdeterminowanie i strach przed kolejnym skrzywdzeniem blondynki zmusił go jednak do podjęcia próby obrony, nawet jeśli nie czuł się na siłach aby cokolwiek zrobić. W dość szybkim tempie podniósł się na nogi, stając między dziewczyną a Śmierciożercą, w którego twarz wycelowany był koniec ściskanej w dłoni różdżki. — Wypuść ją, rozumiesz?! — krzyknął, kurczowo trzymając się swojego ostatniego awaryjnego planu, który jednocześnie zrujnowałby jego wszystkie wcześniejsze marzenia i zamiary. Był jednak gotów zrezygnować z tego wszystkiego kosztem własnego życia, byle tylko móc ocalić tę jedyną, najważniejszą istotę. — Zabij mnie, ale ją wypuść... — dodał z wyczuwalną w głosie prośbą, w razie potrzeby być skłonnym upokorzyć się do tego stopnia, by paść na kolana i błagać o jej uwolnienie. Nie zarejestrował momentu, w którym trzymana przez niego różdżka wypadła mu z ręki, a siła rzuconego przez Śmierciożercę zaklęcia sprawiła, że osunął się do pozycji siedzącej, opierając się plecami o ścianę i niepewnie spoglądając na krew, której spora ilość znikąd pojawiła się na materiale jego bluzy. Nie usłyszał również słów wychodzącego z piwnicy mężczyzny, które pomimo iż mogły być kierowane przede wszystkim do Chantelle, zapewne w innym razie zabolałyby równiez jego. Patrzenie na śmierć chłopaka to odpowiednia kara w zamian za to, co zrobiłaś Griet. — Wiem, że obiecałem cię nie zostawiać — powiedział, wyciągając rękę i sięgając po dłoń Chantelle. Jego własna z każdą kolejną upływającą kroplą krwi robiła się coraz chłodniejsza, a uczucie przeraźliwego zimna ograniające całe jego ciało dodatkowo potwierdzało hipotezę o tym, iż cienka linia jego życia właśnie się urywała. Podkulając nogi pod brodę skupił się na nie wizualizowaniu w myślach możliwej głębokości rany, która w jego opinii krwawiła coraz mocniej; czuł, że ma coraz mniej czasu, a przecież było jeszcze tyle rzeczy i niewyjaśnionych spraw, które bez względu na wszystko musiał jak najszybciej sfinalizować; doskonale wiedział, że nie będzie w stanie zrealizować nawet połowy ze swojej listy, jednak nie mógł tak po prostu odejść bez żadnego słowa. Bez pożegnania, na które mimo podjętej decyzji nie był ani troche przygotowany.
— Pamiętasz dzień, w którym się poznaliśmy? — zapytał, z każdym słowem mówiąc coraz bardziej sennym i ociężałym głosem. Sam nie był do końca pewien, co tak właściwie chciał jej powiedzieć, lecz poprzez wyczerpanie spowodowane utratą krwi nie do końca panował nad tym co mówił i robił. Kontynuował, wyrzucając z siebie przypadkowe zbitki słów, układające sie w pozbawione sensu zdania, których w innych okolicznościach nigdy by nie użył. — Nie przypuszczałem wtedy, że kiedykolwiek spotkam kogoś, z kim chciałbym spędzić resztę lat — wyznał, odwracając głowę i spoglądając na twarz Chantelle, która miała być tym ostatnim i najdoskonalszym obrazem, który dane mu było zobaczyć w ostatnich momentach życia. Żałował, że już za chwilę to wszystko miało się skończyć, zanim tak naprawdę się zaczeło; żałował, że już nigdy nie stawi się na żadnej z hogwarckich lekcji, nie obejrzy meczu Quidditcha i nie chwyci w dłoń ołówka, tworząc swój kolejny już szkic. Żałował tego, iż nie będzie mógł zdobyć posady Aurora, ukończyć Hogwartu ani zestarzeć się wraz z Chantelle. Załował i bał sie tego co dopiero miało nastać, jednak klamka zapadła a decyzja została nieodwracalnie podjęta. Pragnął jedynie dobra Chantelle, za które postanowił zapłacić tę najwyższą z możliwych cen, poświęcając własne życie, nic niewarte bez tej jednej jedynej osoby. — Gdyby nie ty to pewnie dalej byłby takim skończonym kretynem — kontynuował, przysuwając się bliżej i układając głowę na ramieniu blondynki. Urywając w połowie zdania zamilknął, robiąc długą przerwę na oddech, który zaczynał sprawiać mu coraz większy kłopot. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała o wiele rzadziej niż powinna, jednak nie zamierzal zwracać na to najmniejszej uwagi. — A pamiętasz nasz wyjazd do Grecji? Chciałbym zabrać cię tam jeszcze raz... — Chłopak w dalszym ciągu wpatrywał się w jej twarz, którą zaczynał widzieć jak przez grubą i nieprzeniknioną mgłę. Mrużąc oczy oglądał każdy detal, jakby w obawie, że tam po drugiej stronie nie będzie w stanie przypomnieć sobie tego widoku. — I chciałbym zobaczyć jak się uśmiechasz... masz taki piękny uśmiech — wyszeptał po raz ostatni, odwracając wzrok i niepewnie spoglądając na dużą kałużę krwi. Osłabienie zaowocowało tym, iż Ślizgon nie panował już na tym co robił, nie mając wpływu na swoje zachowanie; wyswobadzając swoją dłoń z ręki Chantelle i schował twarz przed wzrokiem dziewczyny, nie chcąc aby ktokolwiek widział go w tak peszącej sytuacji. Niekontrolowane łzy zaczęły spływać po policzkach bruneta, a dawną ciszę zastąpił odgłos płaczu; tak bardzo bał się zostawić ją samą i już nigdy nie móc usłyszeć jej głosu. Głosu, który dalej nazywałby go rycerzem i utwierdzał go w przekonaniu o tym silnym uczuciu, którym ktoś po raz pierwszy go obdarzył. — Ja juz dłużej nie dam rady, Chan — wychrypiał, ocierając łzy. — Nie chce już... — powtórzył, marząc jedynie o jak najszybszym powrocie Śmierciożercy. O tym, aby zawarta z nim umowa wreszcie doszła do skutku, a siedząca obok blondynka odzyskała utraconą wolność. — I obiecaj mi, że cokolwiek się stanie to i tak ułożysz sobie życie i zapomnisz o tym co się tu działo... obiecaj — powiedział w tym samym czasie, w którym drzwi otworzyły sie już drugi raz w ciągu kilku godzin. Załzawionym wzrokiem spojrzał jeszcze na nakierowana w jego kierunku różdżkę — różdżkę Chantelle — szybko wypowiadając słowa, które niemal w całości zagłuszył potężny ryk wykrzykniętej formułki zaklęcia, za którego pomocą mała, ciemna piwnica rozświetliła się zielonym blaskiem. — Kocham cię, Chantelle. — AVADA KEDAVRA! — bezwładnie osunął się na podłogę, zastygając w miejscu i martwym wzrokiem szeroko otwartych oczu wpatrując się w jeden i ten sam punkt. Serce, które kiedys biło tylko i wyłącznie dla niej, obecnie nie wybijało już żadnego rytmu, a na zimnych, bladych policzkach widoczne były jeszcze mokre ślady łez.
Wcześniej nie bał się o to, że najprawdopodobniej nikt nie będzie pamiętał o kimś takim jak Ian Blake; od zawsze wiedział, że po tym świecie nie chodziła ani jedna osoba, którą obchodziłby jego los. Na każdym kroku utwierdzany był w przekonaniu, iż ktoś taki jak on nie zasłużył na szczęście i miłość. Wierzył w to do dnia, w którym na błoniach ujrzał tę pozornie zwyczajną Gryfonkę, którą pokochał najmocniej i najszyściej. Która pomogła mu przebrnąć przez te najcięższe okresy jego życia, jako jedyna wyciągając do niego rękę. Która oświetliła mu tę ponurą ścieżkę życia, sprawiając iż mimo ogromu cierpienia był szczęśliwy, mogąc nazywać ją swoją księżniczką, za którą bez zastanowienia oddał własne życie. Którą kochał do ostatniej sekundy, ani na chwilę nie pozbywając się jej z serca, które wypełniła w całosci. Aż do końca.
[Cześć, Dziecko Mordu. Wyszła Ci dobra karta c:]
OdpowiedzUsuń[A skąd taka ciekawa zmiana w patronusie? :D]
OdpowiedzUsuńzawsze kochający Ian
[ Dobry :) To co, ciągniem ten nasz quidditchowy wątuś? Jak tak, to odpisuję na Twoje wcześniejsze zaczęcie, czy jakoś tak. ;]
OdpowiedzUsuńJames
[ Zawsze będę się zachwycać podkładem muzycznym. <3 ]
OdpowiedzUsuńMalfoy
[Helloł XD Karta bardzo fajna :D]
OdpowiedzUsuńMikael
[Podkład > > >
OdpowiedzUsuńW ogóle Chan <3]
[Nie moja wina bejb ^^.]
OdpowiedzUsuńCrowdean Colonel
[ Kochana Chan powróciła <3
OdpowiedzUsuńTwój urlop mi się dłużył :3
Oczywiście domagam się wątku ^^]
Jack Bizarre
[ Nie miałam okazji zapoznać się z Noelle, trudno... W każdym razie może skusisz się na wątek Johnathan&Chantelle lub Johnathan&Lenard? :) ]
OdpowiedzUsuńJohnathan
[Dziękuję za powitanie i również życzę wątków, bo ich tu nie widzę, a to źle, he! ;D]
OdpowiedzUsuńKris
[A więc to tak! Noalenic, to ja się nie wtryniam z kolejnym wątkiem, u Krychy mi się ich namnożyło ostatnio ponad miarę, ale to dobrze.]
OdpowiedzUsuńKris
[ Uwielbiam udowadniać, że wróżbiarstwo jest świetne <3 Chociaż w przypadku Melissy to nie wiadomo, bo ona nie ma wyboru i wizje przychodzą same z siebie czy tego chce, czy nie.]
OdpowiedzUsuńMelissa
[W skrócie — szmalcownik przyprowadza schwytanego w lesie Iana do domu Aurory sądząc, że jej rodzice są śmierciożercami (tylko dlatego, że to czystej krwi czarodzieje) i należycie się z nim rozprawią, ale później we dwójkę ogłuszają tego typa i nie wiedzą, co z nim zrobić. Zostawiają go na sekundę samego, wypijają herbatkę, podczas tej czynności decydują przetransportować faceta do domu Blake'ów, ale na drodze nagle otaczają ich śmierciożercy, wezwani przed szmalcownika, który zdążył się wybudzić i wezwać kumpli. Ian i Aurora zostają porwani i przetrzymywani w piwnicy domu jednego z nich, później żona tego śmierciożercy lituje się nad nimi, bo to "tylko dzieci", ale przy drzwiach zjawia się jej mąż, drętwotuje ją i chce zabić Ślizgonów, ale Ian pierwszy rzuca w niego Avadą.
OdpowiedzUsuńUff, aż mi zabrakło tchu. :D Aurora nie miałaby nic przeciwko tej znajomości, może na początku trochę by kręciła nosem, że to Gryfonka, ale szybko by jej przeszło.
I dziękuję za miłe słowo. ^^]
[Szczerze mówiąc obie opcje by mi pasowały :) Zarówno Chan jak i Lenard są świetnymi postaciami i dobrze by mi się z nimi pisało. To zależy od Ciebie z kim chcesz prowadzić nasz wątek :]
OdpowiedzUsuń[Lenard jest cudowny, ale Cara Delevingne zawsze wygrywa z innymi :) Jakieś pomysły co do wątku? Może wtedy coś z tym dziennikiem?]
OdpowiedzUsuńPortia
[Nas to cieszy. :D]
OdpowiedzUsuńEhart
Czas, w którym machinalnie przeczesywał palcami włosy dziewczyny, siedząc tuż obok niej i w spokoju czekając aż ta się obudzi, dla Iana mógłby trwać całą długą wieczność. W tym stanie gotów był tkwić niezliczoną ilość czasu, byle tylko na powrót być bliżej Gryfonki. W tej cudownej ciszy raz jeszcze przywołał w pamięci swoją minioną rozmowę z panem Hogarth'em i ostatnie słowa jakie wypowiedział w stronę mężczyzny. W istocie nie miał nikogo poza Chantelle i rzeczywiście w razie zaistniałej potrzeby stanąłby w jej obronie, nawet kosztem własnego życia. Jego egzystencja tak czy siak nie miałaby najmniejszego sensu, gdyby zabrakło w niej tej jednej, jedynej osoby. Dziewczyny, która samą swoją obecnością wywoływała na jego twarzy najszczerszy uśmiech, za pomocą na pozór zwykłych czynności zamieniając jego dzień w ten niezapomniany i wspominany przez całe długie lata. Chłopak doskonale zdawał sobie sprawę z komplikacji jakie na własne życzenie wprowadzili w swoich wzajemnych kontaktach i relacjach, ale nawet gdyby bardzo chciał to nie potrafił zapanować nad pewnymi odruchami, zachowaniami czy myślami. Chantelle w dalszym ciągu w całości zapełniała lukę w jego niezabliźnionym złamanym sercu, stając się tym samym siłą napędową, dzięki której ono wciąż biło. Dzień w dzień i noc w noc układał w głowie scenariusze rozmów i epizodów, które nigdy nie ujrzą światła dziennego. Wyobrażał sobie jak na nowo bezkarnie może złapać ją za rękę i podkreślając łączący ich status, spleść ze sobą ich palce. Rozmyślał nad tym, jak mogłyby wyglądać ich wakacje, gdyby do jego umysłu nie wkradł się sam Lord Voldemort we własnej osobie. Gdyby zamiast słów "nie kocham cię", wypowiedział ich odwrotność, z którą rzecz jasna mógł się utożsamić. Gdyby teraz — w tym momencie — wyznał jej całą prawdę mówiąc, iż wciąż figuruje jako wybranka jego serca, stale zakorzeniona każdej komórce jego ciała. Gdyby stanął przed nią i powiedział, że nieprzerwanie darzy ją tym najpiękniejszym z możliwych uczuć, kochając ją prawdziwie i szczerze. Ślizgon po raz ostatni założył kosmyk blond włosów za jej ucho, intuicyjnie odsuwając rękę gdy spostrzegł, że lada chwila dziewczyna wybudzi się z tej popołudniowej drzemki. Wolał mimo wszystko nie manifestować się ze swoim niekontrolowanymi odruchami, które jeszcze ponad miesiąc temu byłyby czymś całkowicie naturalnym, a obecnie stanowiły one tylko i wyłącznie kolejną falę niepodpowiedzeń i zamieszania, którego tak bardzo chciał uniknąć. Tęsknił za każdym tego typu gestem i żałował, że nie może sobie na niego pozwolić, ale nie miał zamiaru zniszczyć tego co jeszcze ich ze sobą łączyło. Przyjaźni. Nie zdołałby funkcjonować ze świadomością, że dodatkowo zrujnował ich przyjaźń, pozostawiając Gryfonkę z jeszcze większym mętlikiem w głowie i dalszymi niedomówieniami. — Nadźwigałem się? — powtórzył z lekkim rozbawieniem, schodząc z krzesła i siadając tuż obok wybudzonej już Chantelle. Osobiście mógłby zanieść ją nawet na koniec świata, nie męcząc się przy tym ani odrobinę. Sprostałby każdym trudnościom, byle tylko móc trzymać ją w ramionach i nie wypuszczać z nich choćby na minutę. — Nie było tak źle — dodał z uśmiechem, nie spuszczając z niej wzroku swoich ciemnobrązowych tęczówek. Lubił na nią patrzeć, ot tak i nic więcej. Po prostu siedzieć i patrzeć, co jakiś czas unosząc do góry któryś z kącików ust w geście pół uśmiechu. — A spałaś około trzech godzin — dopowiedział, obracając głowę i rzucając okiem na niebo, którego błękitna jeszcze barwa powoli pokrywała się szarą paletą kolorów. Dochodził wieczór, a co za tym szło, zbliżała się druga noc pobytu Ślizgona w tym domu. Lada moment zgodnie z danym słowem miał opuścić to miejsce, by ponownie spotkać się z Gryfonką dopiero po długim miesiącu. Po tygodniach spędzonych w samotności i nieodpartej tęsknocie za bliskością dziewczyny, która nigdy nie miała być w pełni zaspokojona — Wiesz, że nie mogę dłużej zostać — powiedział cicho w czasie, w którym położyła głowę na jego kolanach.
OdpowiedzUsuń— Nie mogę zostać i jeszcze bardziej przyzwyczaić się do twojej obecności, by później nieodwracalnie ją stracić... — dokończył w myślach, spoglądając na nią z góry. Niechętnie zszedł z nią do jadali, wykorzystując moment, w którym mógł przez kilka chwil mógł potrzymać ją za rękę. Puścił ją jednak zbyt późno i z całą pewnością nie umknęło to uwadze siedzącego już przy stole pana Hogarth'a, który jednakże niczego nie skomentował. Ku uldze chłopaka, Chantelle zajęła miejsce obok niego, nie stawiając go tym samym w i tak już mało komfortowej sytuacji. W końcu bez słowa opuścił on gabinet jej ojca, nie pozwalając mu nawet dojść do głosu i nijak skomentować jego własnego wyznania. Zresztą sam Ian nie liczył zupełnie na nic. Nie spodziewał się, że po słowach prawdy stosunek ojca Chantelle do jego osoby zmieni się o sto osiemdziesiąt stopni. Mrocznego Znaku przecież nie był w stanie się wyzbyć, a ten element już zawsze będzie identyfikować go z przynależnością do Czarnego Pana. Co z tego, że zaręczał, iż dziewczyna jest przy nim bezpieczna? Już nie raz udowodnił, że w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Wielokrotnie pokazał, że nie potrafi należycie o nią zadbać i dać jej to na co zasłużyła: szczęścia. Po co taki ktoś miał na dłuższą metę jak intruz kręcić się w tej posiadłości, ponadto zgarniając sympatię gospodarzy, na którą nie zapracował sobie żadnym godnym uwagi uczynkiem? Chłopak z nieodgadnionym wyrazem twarzy wbił wzrok w blat stołu, gdy mężczyzna po raz drugi pozbył się na chwilę swojej córki, zostając z nim sam na sam. Podniósł wzrok dopiero wtedy, gdy ten odezwał się do niego słowami, których za nic w świecie nie oczekiwał. Przeprosiny znacznie go zaskoczyły, co zresztą łatwo dało wyczytać się z lekko zszokowanej miny. Ian nie uważał, by mężczyzna miał jakikolwiek powód do skruchy. Powiedział to, co w jego opinii było niezaprzeczalną prawdą — może raniącą i bolesną, ale tak zazwyczaj z nią bywa. Nie każdy jego gotów zmierzyć się z nią z wysoko podniesionym czołem i pełną świadomością jej znaczenia, odpychając ją ze świadomości i uporczywie stawiając na swoim, twierdząc, że to tylko i wyłącznie stosy fałszywych pomówień. Nie zdążył jednak powiedzieć chociażby "nic się nie stało", czy "naprawdę nie ma mnie pan za co przepraszać", gdyż do jadalni ponownie wkroczyła Chantelle, niosąc w dłoni pudełeczko z lekami. Cała pora posiłku minęłaby w przyjemnej atmosferze błogiego spokoju, gdyby nie kolejne słowa wypowiedziane ustami Mark'a Hogarth'a. Dopiero teraz na twarzy Ślizgona odmalowało się zaskoczenie, które w porównaniu z tym wcześniejszym było widoczne z odległości kilku metrów. Zaskoczenie, które sekundy później zakamuflował udawaną obojętnością, pod którą skrywała się maska bólu. Nie jesteśmy już razem. — komunikat Chantelle, chociaż był mu znany, i tak nie wyeliminował tego ukłucia w klatce piersiowej, kiedy to niezagojona jeszcze rana w sercu uporczywie dawała o sobie znać. — Rozstaliśmy się — dopowiedział, siląc się na spokój. Wypowiedzenie tego na głos, w dodatku w obecności Chan, kosztował go wiele trudu, który przypłacił kolejnym potężnym ukłuciem.
Usuń— To coś wam nie wyszło to rozstanie — Ślizgon wyprostował się na krześle, na moment wstrzymując oddech. Oczywiście, że im nie wyszło. Przecież im nic nie wychodziło. Przyjaźń, miłość, nawet rozstanie. Każdą z tych rzeczy jak zwykle musieli zepsuć, narażając się tym samym na jawną kpinę ze strony nieświadomego niczego mężczyzny. — Przepraszam, pójdę już — wyrzucił na jednym wydechu, wstając i ignorując dopiero co rozpoczętą kolację. Pośpiesznie skierował się do wyznaczonego mu pokoju, bez zastanowienia sięgając po leżący na podłodze plecak i zalegające tu i ówdzie ubrania. Niechlujnie wrzucił wszystko do środka, uprzednio na nowo rzucając zaklęcie zmniejszająco zwiększające. Wiedział, że zachowuje się jak rasowy tchórz, jednak nie pozostało mu nic prócz jak najszybszej ucieczki. Przecież nie mógł pozwolić na to, by ktokolwiek sugerował, iż wciąż żywi głębsze uczucia względem Chantelle.
Kochał ją i w dalszym ciągu była dla niego całym światem, jednak przestał już wierzyć w to, że kiedykolwiek oderwie się od czyhających na jego życie Śmierciożerców. Dziewczyna zasługiwała na wszystko to co najlepsze, a on niestety nie był w stanie jej tego zapewnić. — Przepraszam, tak będzie lepiej — powiedział tylko, gdy blondynka zjawiła się w progu sypialni. Poczuł się jak skończony kretyn, gdy usłyszał potężne trzaśnięcie drzwiami, zapewne spowodowane wybuchem jej kumulującej się złości. Naprawdę nie zamierzał znowu jej zranić, ale los jak zwykle postawił go w sytuacji bez wyjścia. Nie dostrzegał innego rozwiązania niż opuszczenie domu rodziny Hogarth'ów i powrót do rodzinnego Chelmsford.
Usuń— Chce pan, żebym zabrał Chantelle na wakacje? — zapytał kilka minut później, gdy ojciec dziewczyny po raz enty wprawił go w osłupienie. Ianowi nigdy nie przeszłoby przez myśl, by wyjechać wraz z Chantelle na prawdziwe zasłużone wakacje. Z jednej strony pomysł był wyjątkowo kuszący, jednakże w dalszym ciągu pozostawała obawa, przez którą chwilę wcześniej gotów był stąd uciec. Mimo wszystko chciał się jej odwdzięczyć za wszystko to co zrobiła dla niego od jego pierwszej wizyty w jej dormitorium. Zawdzięczał jej zbyt wiele, by teraz odmówić i uciec z jej życia, nie dając nic w zamian. To dzięki niej stał się tym kim był i nawet coś takiego jak kilkudniowy wyjazd i tak będzie niczym w porównaniu z tym co uczyniła dla niego Chantelle. Pomyślał o jednym miejscu, które odwiedzał jeszcze jako dziecko, gdy wraz z rodzicami spędzał czas u ich nieżyjących już znajomych. Greków, na stałe osiadłych w malowniczych Atenach, zamieszkujących malutki domek położony tuż obok lazurowego oceanu. Ian po dziś dzień znał formułkę zaklęcia, dzięki któremu mógł dostać się do środka i do woli korzystać z uroków tamtego miejsca. Pamiętał także o słowach gospodarzy, który na dwa lata przed swym odejściem oznajmili, iż zawsze będzie on mile widziany w ich domu. Czy taka okazja nie była wręcz idealna do wykorzystania właśnie teraz? — Ale proszę zapomnieć o pokrywaniu kosztów —powiedział pewnym siebie głosem, nie znoszącym żadnego sprzeciwu. W końcu zakwaterowanie miało nie kosztować ich choćby galeona, a poza tym nie chciał brać od nikogo żadnych pieniędzy. Wolał na własną rękę od początku do końca wprowadzić w życie swój zamysł i nie korzystać w tym czasie z pomocy innych ludzi. — Wolałbym jednak sam płacić za Chan — dopowiedział z lekkim uśmiechem, odkładając plecak na łóżko. Chciał chociaż tam dać jej wszystko to, co tylko potrzebowała i gotów był spełnić każdą jej zachciankę. Każdą. Nie chciał wypaść w oczach mężczyzny jako zadufany w sobie chłopak, odpychający każdą próbę pomocy: pragnął jedynie wykazać się swego rodzaju indywidualizmem i dorosłością polegającą na prawdziwym wzięciu odpowiedzialności za drugą osobę, w każdym tego słowa znaczeniu. — I dziękuje za zaufanie — zdawał sobie sprawę, że wypuszczenie córki z obcym chłopakiem — w dodatku noszącym Mroczny Znak — nie było łatwą decyzją i w gruncie rzeczy doceniał ją. Doceniał i tymi krótkimi słowami chciał to udowodnić. Chwilowo wolał nie wspominać mężczyźnie dokąd zabiera Chan: chciał sprawić jej niespodziankę o której celu dowie się jako pierwsza. — Chantelle, wpuścisz mnie? —mruknął kilkanaście minut później, gdy stał przed zamkniętymi drzwiami jej sypialni. — Chan? — kontynuował, pukając zaciśniętą w pięść dłonią. Po czwartej próbie naciśnięcia na klamkę udało mu się wejść do środka, gdzie pierwszym co zastał była sylwetka leżącej na łóżku dziewczyny, wtulonej w ten sam koc, którym okrył ją dzisiejszego popołudnia. — Nie gniewaj się na mnie — powiedział na wstępie, siadając na brzegu łóżka i kładąc rękę na jej ramieniu. — Nie mogę tutaj dłużej zostać... — zaczął, pochylając sie i uśmiechając w dość tajemniczy sposób — Ale co powiesz na kilkudniowy wspólny wyjazd za miasto? — zapytał, niecierpliwie czekając na odpowiedź. Uśmiechnął się szeroko, gdy po kolejnej lawinie całkowicie niepotrzebnych argumentów dziewczyna się zgodziła.
Poinstruował ją krótko na temat tego co powinna spakować, nie dając jej tym samym żadnej podpowiedzi co do miejsca ich wyjazdu, brnąc przy tym, że jadą tylko i wyłącznie kilka mil dalej. — Zobaczymy się za kilka minut na dole — odrzekł z tym samym niestygnącym entuzjazmem, wychodząc z sypialni i w drodze zabierając już swój spakowany plecak. Zszedł do salonu, aby tam zamienić jeszcze dwa słowa z panem Hogarth'em, mówiąc, iż zajmie się jego córką jak najlepiej tylko potrafi i poczekać na przybycie dziewczyny. — Gotowa? — zapytał jakiś czas później, gdy pora pożegnań i prawienia przed wyjazdowych kazań nareszcie się skończyła. Chwycił ją mocno za rękę, w drugą biorąc jej małą walizkę i po raz ostatni omiatając wzrokiem duży salon. W myślach non stop powtarzał nazwę miejscowości do której lada moment mieli się aportować, po czym obrócił się w miejscu, wraz z Chantelle znikając w nicość.
UsuńStali na marmurowym podeście, z którego w oddali rozprzestrzeniał się znakomity widok na cały krajobraz. Na miejsce, które ewidentnie należało do tych, które zostają w pamięci już na zawsze. Ich oczom ukazała się piętrząca w górę dolina z zabudowaniami: małymi białymi domkami, tak bardzo typowymi dla krajobrazu Grecji. Gdzieniegdzie stały także wysokie wiatraki, których długie wachlarze wykonywały synchroniczne ruchy, omiatając ich twarze delikatnym zefirem. Z daleka zauważyć można było czysty jak łza ocean, zwieńczony równie imponującą skalistą plażą. Ian z uśmiechem spojrzał na niebo, które tutaj dopiero zaczynało przybierać ciemną barwę, co i tak nie umniejszało uroku tego miejsca i odetchnął głęboko przepełnionym morską bryzą powietrzem. W Atenach wszystko — począwszy od wąskich uliczek, które z każdej strony otaczały jasne mury, a skończywszy na okrągłych domkach, stojących jeden przy drugim — było aż nazbyt urokliwe, szczególnie dla dwójki artystów, która wszędzie szukała nowych obiektów do szkicowania. — To witam w Grecji, Chan — powiedział, pociągając ją za rękę do przodu i prowadząc do pierwszego z brzegu domu, którego mury okalały dziko rosnące różowe kwiaty. Po cichu mruknął zaklęcie rzucone przez byłych właścicieli, wprowadzając zszokowaną Gryfonkę do środka: do jasnego wnętrza greckiego domku, równie pięknego jak sama okolica. W środku znajdował się tylko jeden pokoik i salon, włączając do tego kuchnię i łazienkę. Wczesniej przemyślał, iż sam bez problemu może nocować właśnie w salonie, oddając sypialnię do wyłącznej dyspozycji blondynki. — Podoba ci się? — zapytał, nie potrafiąc wyczytać z jej twarzy żadnej odpowiedzi na te nurtujące pytania. Miał nadzieję, że jego pomysł mimo wszystko przypadnie jej do gustu: może i mógł uprzedzić ją dokąd tak naprawdę zmierzają, jednakże był za bardzo ciekaw jej reakcji na to, że niespodziewanie pojawią się na jednej z greckich wysp, a tak jak w zamiarze w małej prowincji gdzieś za miastem. — Co powiesz na zostawienie rzeczy i spacer po plaży? — zaproponował, nie czekając na odpowiedź. Chciał jak najlepiej spożytkować dany im czas i wyjechać stąd z samymi pięknymi wspomnieniami. Nie łudził się, że te wspólne wakacje cokolwiek zmienią. Może i przybyli tu całkowicie sami, bez żadnej pary oczu śledzącej każdy ich ruch, jednakże w dalszym ciągu byli tylko i wyłącznie dwójką przyjaciół. . Parą dobrych kumpli pałających do siebie nietypowym dla tego stanu uczuciem, ale jednak. Być może klimatyczna Grecja i płatający figle los zmieni nieco przez te kilka dni, kto wie. Ślizgon mimo tego co czuł, nie zamierzał niczego przyśpieszać, udowadniać. Chciał jedynie tym wyjazdem zrekompensować dziewczynie trudy ostatnich miesięcy i to, że stał się głównym winowajcą jej łez, bólu, straty.
Wszystkiego tego co złe. — Zachody słońca nad oceanem są piękne — powiedział, przypominając sobie pomarańczowo czerwone niebo z wielkim, idealnie okrągłym słońcem, leniwie chowającym się za linią horyzontu, po czym gestem zachęcił ją do opuszczenia domku i pójścia tam, gdzie tak bardzo chciał ją zaprowadzić.
Usuń[Myślę, że mogłaby Chan wybrać się nad jezioro ze szkicownikiem w ręku i spotkać Jack'a siedzącego na drzewie (także nad jeziorem). Potem jakoś by to poszło, bo to rozmowy, że dawno się nie widzieli i takie tam. Potem jakoś by to poszło. Jack mógłby zaprosić Chan na spacer do Hogsmeade, albo połazili by po błoniach, albo wybrali się do Zakazanego Lasu. Myślę, że to już by wyszło w praniu :> ]
OdpowiedzUsuńJack
[ Z takim temperamentem do Carlos prędzej by rozszarpał Chan, niż się z nią dogadał, skoro ona taka obojętna i spokojna :< Chcesz coś klecić? Bo u mnie zero pomysłów - też się już wypaliłem chyba :D ]
OdpowiedzUsuńMeza
[ Też lubię komplikować życie moim postacią. Z Audrey chcę zrobić wariatkę, ale nikt nie zgłasza się do tego wątku, bo niby za bardzo skomplikowany, więc pozostaje mi tylko czekać.
OdpowiedzUsuńZ wróżbami u Mel jest tak, że one się spełniają zawsze, jeśli nikt nie będzie się starać aby je zmienić, więc jeśli Montgomety miałaby coś przepowiedzieć, to napisz mi co byś chciała usłyszeć, albo chociaż naprowadź, bo ja nie chcę zbytnio ingerować w życie nieswoich bohaterów :) ]
Melissa
[O mi to jak najbardziej pasuje. Portia w sumie jakoś specjalnie nie przejmowała się tym czy nadal istnieje, ale pewnie jakby zobaczyła, że ktoś chce zniszczyć jej 'dorobek' to z pewnością próbowałaby uratować sytuację :) Kto zaczyna? Ja w sumie dopiero w niedzielę wieczorem miałabym czas na napisanie czegoś, bo wyjeżdżam na weekend :)]
OdpowiedzUsuńPortia
Czy mogło wydarzyć się coś piękniejszego, niż to co oboje aktualnie przeżywali? Grecka plaża, zachód słońca, wtulona w niego Chantelle, cicho dziękująca za zabranie ją w to miejsce. Dla Iana to wszystko było ponownym wzbiciem się na sam szczyt szczęścia, o którym nawet nie marzył. Nie wyobrażał sobie, że mógłby spędzić kilka kolejnych dni w towarzystwie dziewczyny, na dodatek w tak pięknym miejscu jakim była wyspa. Ślizgon posiadał ogromny i nieskończony dług wdzięczności wobec pana Hogarth'a: w końcu to dzięki jego propozycji wpadł na pomysł, aby sprowadzić Chan właśnie tutaj. To tylko i wyłącznie poprzez tamto zadane mu pytanie nie siedział teraz zamknięty w czterech ścianach swojego pokoju, rozmyślając o tym, co w danej chwili robi Gryfonka. Mimo wcześniejszych zapewnień o tym, że ten wyjazd będzie niczym więcej poza przyjacielską wyprawą, chciał wykonać jeden krok do przodu. Chciał pokazać, że wciąż mu na niej zależy i dać jej tym samym czytelny sygnał, iż w dalszym ciągu kocha ją całym swoim sercem. Miał niewytłumaczalne przeczucie, iż jeszcze nie wszystko stracone. Że istnieje cień szansy na to, że pewnego dnia los okaże się bardziej łaskawy, a wszystkie złe chwile już na zawsze przybiorą miano historycznych wydarzeń. Wierzył, że dzięki chęciom można było jeszcze wszystko odbudować i na nowo sprawić, że ich wspólne drogi skrzyżują się, a łączące ich uczucie nareszcie zostanie zwieńczone trwałym i nieprzerwanym związkiem dwójki ludzi. — Nie masz za co dziękować — powiedział równie cichym głosem, zakręcając ręce na jej plecach i przytulając ją do siebie najmocniej jak tylko mógł. Cieszył się, że na pozór zwykłym wyjazdem sprawił jej taką radość. Obiecał sobie jednak, że to dopiero początek. Że zrobi wszystko, by podczas tych dni Chantelle odzyskała brutalnie zabrany jej spokój i ponownie doświadczyła stanu szczęścia, który od teraz trwał będzie poprzez niekończący się ciąg niezapominanych epizodów. Przez całą drogę powrotną trzymał ją za rękę, krocząc z delikatnie wymalowanym na twarzy uśmiechem. W czasie tych kilku minut czuł jakby znów byli parą zakochanych nastolatków, nie widzących poza sobą świata. Zresztą w jego przypadku rzeczywiście tak było. To właśnie Chantelle była jego oczkiem w głowie, o które nieustannie chciał się troszczyć i ogarniać swoją opieką. To ona przyjęła miano jego skarbu: tego najcenniejszego i najdroższego na całej kuli ziemskiej. Aktualnie musiał jednak postąpić jak zwykły przyjaciel, toteż po powrocie do małego domku życzył jej dobrej nocy, samemu zmierzając w stronę salonu i po wykonaniu kilku czynności położył się w miarę wygodnie na szerokiej kanapie. — Nie wygram z tobą, prawda? — zapytał z rozbawieniem, gdy jakiś czas później, niespodziewanie dziewczyna położyła się obok niego, nie dając mu tym samym szansy na jakąkolwiek próbę wyperswadowania jej tego pomysłu z głowy. Posłusznie przesunął się jednak, aby zrobić jej miejsce, po czym narzucił na nią cienki koc, okrywając ją i samemu wtulając się w jej plecy. Drugi raz w ciągu tego wieczora mruknął ciche dobranoc, zamykając oczy i prawie że od razu spokojnie zasypiając. Po kilku długich godzinach zaczął powoli otwierać oczy, omiatając zaspanym spojrzeniem cały salon. Usilnie próbował przypomnieć sobie obrazy, które oczami wyobraźni ujrzał w czasie snu, jednakże nie potrafił na nowo ich przywołać. Wiedział jedynie, że z całą pewnością był to dobry sen, o wyjątkowo miłej tematyce. Był tym, co tak bardzo chciał wprowadzić w życie, lecz brakowało mu odwagi na wdrożenie tych marzeń do otaczającej go rzeczywistości. — Dzień dobry — powiedzial z uśmiechem, prostując się i podnosząc do pozycji siedzącej. Przetarł oczy wewnętrzną stroną dłoni, niwelując lekko mglisty obraz - pozostałości po wielogodzinnym śnie. Wyciągnął się w stronę Gryfonki, na powitanie całując ją krótko w policzek, po czym rzucił okiem na wiszący na ścianie zegar, by dzięki temu zaplanować jakoś cały pierwszy dzień ich wspólnego pobytu na greckiej wyspie.
OdpowiedzUsuńZakomunikował, że za trzydzieści minut wyjdą na śniadanie, by zaraz potem zsunąć się z kanapy, w drodze zabierając rzucony na podłodze plecak i pośpiesznie udając się do dużej łazienki. Doprowadzenie się do porządku zajęło mu jedynie dziesięć minut: w biegu wrócił do czekającej w pokoju Chan, już od progu witając ją tym samym szerokim uśmiechem. Kilkanaście minut później prowadził ją już po wąskiej uliczce, którą zewsząd otaczały wysokie mury pokryte dziko rosnącą roślinnością. Przez cały czas trzymał w swojej dłoni jej własną, tłumacząc iż obiecał nie spuszczać jej z oka choćby na moment. Nie mijało się to z prawdą, ale tak czy siak chciał wykorzystać każdą okazję, dzięki której mógł pozwolić sobie na taki gest. Na gest, którego niezwykle mu brakowało, a który pragnął zamienić na coś codziennego i całkowicie naturalnego. — Tak się zastanawiałem, gdzie cię dzisiaj zabrać —powiedział, gdy siedzieli już na tarasie małej greckiej restauracji, znajdującej się niedaleko ich domku. Ian co prawda widział już każdą serwowaną przez Ateny, ale mimo tego nie potrafił zdecydować, co w pierwszej kolejności pokazać Chantelle. — Co powiesz na Akropol? — zapytał, uznając, iż te jońskie i doryckie świątynie przypadną jej do gustu. Początkowo chciał zaprowadzić ją do muzeum lub jeszcze piękniejszego teatru Dionizosa, ale po namyśle postanowił odłożyć ten pomysł na jutro. Po skończonym śniadaniu zapłacił zniecierpliwionemu kelnerowi, który z nieodgadnionym wyrazem twarzy patrzył, jak ten z trudem odlicza papierkowe pieniądze. Mugolskie banknoty od zawsze sprawiały Ianowi pewien problem, chociaż miał z nimi do czynienia dopiero któryś z kolei raz. Musiał jednak wymienić stosy złotych galeonów na typowo mugolskie odpowiedniki i jakoś dać radę z opanowaniem tej dziwnej waluty. Ponownie chwycił rękę Chan, powoli idąc ku celowi ich wyprawy. Mógł teleportować się tam w ułamku sekundy, jednak każda minuta spędzona na trzymaniu dłoni dziewczyny była na wagę złota. Nie obchodziło go to, że ich palce nie były ze sobą splecione, a usta co rusz nie łączyły się w subtelnym pocałunku. Ważne było przede wszystkim to, że mógł spędzić swoje najpiękniejsze wakacje u jej boku, pokazując jej każdy z uroków Grecji, w międzyczasie trzymając delikatnie jej dłoń. Po wyczerpującym spacerze doszli nareszcie do Akropolu, gdzie już w oddali rozprzestrzeniał się widok na antyczne świątynie. Na te rzędy kilkudziesięciu kolumn, fantazyjny stylobat, portyk i fasadę. Ian za każdym razem, gdy spoglądał na te budowle, odczuwał prawie że identyczne stanu głębokiego podziwu, które zapewne w takich okolicznościach odczuwał każdy człowiek, a już szczególnie uwrażliwiony na takie aspekty artysta. Miał nadzieję, że Chantelle także podoba się cała ta otoczka antycznych budowli, idealnie wpasowana w otaczający ich klimat. . — Zmęczona? — zapytał, gdy trzy godziny później zakończyli skrupulatne oglądanie każdej świątyni. Sam przysiadł na brzegu wielkiego głazu, pociągając ją za rękę i tym samym zmuszając do pójścia za jego śladami. Uczucie zmęczenia potęgowała dodatkowo wysoka temperatura, która była tym nieodłącznym elementem klimatu Grecji.
UsuńŚlizgon ułożył głowę na ramieniu blondynki, obejmując ją w pasie i przenosząc wzrok na widniejący za horyzontem krajobraz. Już dawno nie czuł takiego wszechogarniającego spokoju, który w porównaniu z ostatnimi tygodniami nauki w Hogwarcie był czymś cudownym i jednocześnie dającym nadzieję na lepsze jutro. Na nastanie nowego dnia spędzonego z najbliższą mu osobą. Z jego osobistym promykiem, który rozświetlał każdy, nawet najciemniejszy mrok jego egzystencji, nadając mu kolorów i przywracając wcześniej utracony sens. — Nie sądziłem, że te wakacje będą aż tak udane — powiedział, przypominając sobie o obawie, która tliła się w jego umyśle tuż przed opuszczeniem murów Zamku i powrotem do rodzinnego domu.
Usuń[ Możesz napisać do mnie na gg? Numer mam w katcie, tam Ci wszystko wyjaśnię i tam będzie łatwiej i szybciej :) ]
OdpowiedzUsuńMelissa
[O ten pomysł jest fajny :) Myślę, że mogliby być w dobrych stosunkach. Może aby ustalić szczegóły wątku odezwiesz się do mnie na gg?]
OdpowiedzUsuń[Pewnie jakąś fajną postać. :> Moje za to nie widzą Noelle. :<]
OdpowiedzUsuń[ Dziękuję za powitanie. :) Mam nadzieję, że mój Łapa zostanie tutaj jak najdłużej. :) Na wątek bym się skusiła, ale jak na razie nic ciekawego nie przychodzi mi do głowy. ]
OdpowiedzUsuńŁapa
[ Chrzan. Tak kiedyś czytałam "Chan" - to były czasy gdy zaczynałam blogować. Na wątki zawsze chętna, ich zawsze mało - zaczynasz pisać z tuzinem po czym na końcu okazuje się, że został jeden autor i to na dodatek na urlopie! Jakieś pomysły? ]
OdpowiedzUsuńA.Brennan
[Jak to? :<]
OdpowiedzUsuńJack nigdy nie liczył mijających lat. Nie przejmował się niczym i zawsze robił to, na co miał ochotę. Tego dnia zebrało mu się na wspinaczki. Ślizgon wzruszył ramionami na wszystkie ostrzeżenia zasłyszane z rana i wybrał się nad jezioro. To tam rosło drzewo, które obrał sobie za cel. Zatarł więc ręce i rozpoczął wspinaczkę. Dawno już nauczył się jak robić to szybko i sprawnie. Z tego właśnie powodu znalezienie się wśród gałęzi zajęło mu mniej niż minutę. Chłopak zdawał sobie sprawę, że niebawem nie będzie mógł już włazić na hogwardzkie drzewa. Lata spędzone w Zamku przemknęły mu jakoś niezauważalnie i choć wiązało się z nimi mnóstwo wspomnień, to brunet miał wrażenie jakby dopiero wczoraj zakładał Tiarę na głowę. Zmieniły się emocje, zmienili sie przyjaciele, zmieniło się to co miał w głowie. Tylko jedno pozostałą takie samo. Jego dziecinność.
OdpowiedzUsuńŚlizgon rozciągnął się na gałęzi i wystawił twarz na promienie słońca, które niezdarnie przedzierały się przez liście. Wtem jednak usłyszał znajomy głos. Na jego usta wpłynął szeroki uśmiech. Poderwał się na raz i po tym jak oplótł nogi wokół gałęzi, spuścił głowę w dół.
- Chan! Jak można być na to za starym? Zresztą, wolę nie liczyć ile lat minęło odkąd się urodziłem. Mógłbym jeszcze zrozumieć, że czas dorosnąć. I co by wtedy było? Chyba niebo zwaliło by sie na głowy moich znajomych. Ja? Miałbym wydorośleć? Tego oczekują ludzie, z którymi kontakt zerwałem. Wolę więc być dzieckiem jak najdłużej.
Słowa wylewały się z niego jak potok.
Osoba tej blond dziewczyny sprawiała, że czuł się pewniej i chwytał grunt pod stopami. To z nią odbył prawdziwy dialog. Inni potrafili tylko potakiwać i pozwalać, by Bizarre ciągnął swój monolog. Jednak Chantelle słuchała i oczekiwała tego samego. On natomiast był gotów jej to zapewnić. Czuł się ważny, bo ona mu zaufała i zwierzyła się ze swoich sekretów. Pomyśleć, że po pierwszej godzinie ich znajomości bał się, że ona za nim nie przepada.
[ Dobry wieczór :3 ]
Regulus bardzo dokładnie przemyślał swój plan działania, każdy krok rozważył kilkakrotnie i był gotowy na każdą sytuację – nieważne jak miało potoczy się ich "przypadkowe" spotkanie, tak czy siak wiedział jak się zakończy.
OdpowiedzUsuńRegulus wstał wcześniej niż miał to w zwyczaju. Zawsze zwlekał do ostatniej chwili z wygramoleniem się spod pościeli. Wstawanie bardzo ciężko mu szło i tylko wisząca niczym miecz Damoklesa groźba kary za kolejne spóźnienie zmuszała jego ciało do opuszczenia łóżka. Jak większość uczniów był zaprogramowany na tryb nocy i wczesne wstawanie czyniło każdy dzień męczarnią. Młody Black opuścił dobrowolnie dormitorium przed dziewiątą i to na dodatek w niedziele, w dzień wolny od naglących obowiązków związanych ze zbliżającym się zakończeniem roku szkolnego. Znalazł się w opustoszałej sowiarni, gdzie na grządkach cicho pohukując drzemały sobie różnej maści ptaszyska, odsypiając nocne łowy. Regulus wyciągnął ze swojej skórzanej torby kawałek pergaminu, buteleczkę z atramentem oraz pióro a wszystko to rozłożył na kamiennym parapecie wielkich, nieoszklonych okien przez które wylatywały to przylatywały sowy. Pochylając się nad kartką by móc skrobnąć kilka słów do matki czuł jak chłodny poranny wietrzyk targa jego włosami, spomiędzy świszczeniem wiatru w szczelinach i cichych odgłosów pierzastych stworów, Ślizgon starał się wychwycić kroki Chantelle, która miała pojawić się w sowiarni. To nie przypadek lub łut szczęścia sprawiły, że Reg o tak wczesnej porze wybrał się wysłać list a dobry słuch. Słyszał jak rozmawiała z koleżanką, że nie może jej towarzyszyć bo z rana musi coś pilnie wysłać. Kiedy kończył swoją wiadomość dla swojej matki, Walburgii Black, usłyszał ją. Stojąc tyłem do drzwi dziewczyna nie mogła zobaczyć uśmiechu jaki pojawił się na twarzy brata Syriusza.
- Cześć. - rzucił jakby od niechcenia tylko na chwilę odwracając głowę przez ramię, jakby chciał sprawdzić kto mu obecnie towarzyszy. Zagwizdał cicho i z żerdzi zleciała biała sówka, przycupnęła tuż obok kałamarza z niebieskim pisadłem.
- Do rodziców piszesz? - zapytał tym samym tonem podpisując się pod swoim listem. Złożywszy go, wcisnął pergamin w kopertę zaadresowaną na Grimmauld Place 12 w Londynie po czym przywiązał do nóżki zwierzątka. Taki ciekawski z niego Ślizgon przecież.
Kilka razy odkąd zgubiła dziennik, widziała go w ręku innych. Często coś dopisywali, rysowali, albo po prostu czytali co też jest w nim napisane o kimś, na kim im zależy. Z jednej strony cieszyła się, że dziennik niektórym się przydaje. Jednak z drugiej robiło jej się głupio z jego powodu. Dosyć często widziała zapłakane dziewczyny, które gdzieś w kącie wyrywały strony dotyczące ich. Było jej przykro z tego powodu. W dzienniku pisała to czego dowiedziała się o danej osobie, nie pomijała swoich spostrzeżeń, ani bolesnych słów. Nie sądziła że dzieło trafi kiedyś w niepowołane ręce. Czemu nigdy nie postanowiła go odzyskać? Było jej teraz głupio. Nie chciała wyjść na tą najgorszą, przez którą połowa Hogwartu została ośmieszona.
OdpowiedzUsuńKiedy tylko Portia skończyła lekcje, od razu pobiegła do dormitorium, żeby odłożyć książki, a spakować do torby dziennik, w którym codziennie po lekcjach pisała. Ten był już lepiej zabezpieczony przed innymi. Rzuciła swojemu sierściuchowi kawałek bułki, który zatrzymała ze śniadania i wybiegła na błonia. Cały dzień na to czekała… W końcu może usiąść na trawie i uciec do własnego świata. Kiedy już rozłożyła się na zewnątrz, zauważyła po raz kolejny swój dziennik. Lubiła przyglądać się ludziom jaka będzie ich reakcja na notatki. Wstydziła się, że go prowadziła, jednak zawsze kiedy ktoś próbował go zniszczyć, serce jej się krajało i wkraczała wtedy do akcji. Dziewczynę która go czytała doskonale znała. Też gryfona, jednak ze zdecydowanie bujniejszym życiem niż inni gryfoni. Pamiętała jeszcze jak zaczęła pisać o niej w dzienniku. Nie pamiętała już prawie nic konkretnego, jednak domyśliła się, że dziewczyna nie była zbyt ucieszona tym co przeczytała. Kiedy zobaczyła, że blondynka zmierza w kierunku Bijącej Wierzby, zebrała swoje rzeczy i poszła za nią. Musiała mieć gwarancję, że nie zrobi nic złego z dziennikiem. Dobrze zrobiła, bo tylko kiedy minęły drzewo i znalazły się poza zasięgiem wzroku ciekawskich uczniów, dziewczyna rzuciła książkę i wyjęła różdżkę. O nie, tylko nie to. Portia zrzuciła torbę na ziemię i podeszła do blondynki.
- Hej! Co robisz? – Jej głos pod żadnym względem nie zabrzmiał nieuprzejmie, raczej ciekawsko. Zbliżyła się do gryfonki i spojrzała jej przez ramię na dziennik. – Co to za dziennik? – Zazwyczaj ta taktyka okazywała się niezawodna w przekonaniu do zostawienia książki w spokoju.
Portia
[Dziękuje serdecznie za miłe powitanie! I choć na razie na brak wątków nie narzekam, to jednak miło by było pokombinować coś z Chantelle i Lenardem. Ba, jestem nawet skłonna zacząć, o ile wcześniej podrzucisz mi jakiś pomysł :)]
OdpowiedzUsuńEmmeline
[Cóż to za Huncwoci bez Glizdogonka ;) Mam nadzieję, że z nim bardziej się tu zadomowię niż z dwiema poprzednimi kartami, które mnie męczyły xD Ale jak mówią - do trzech razy sztuka.Peter to dość trudna postać i z kartą się namęczyłam jak nigdy...
OdpowiedzUsuńNo a co do wątku - chętnie, jeśli tylko masz pomysł ;)]
Glizdek
Pierwszy w całości spędzony dzień w Grecji, od świtu do zmierzchu obfitował w najliczniejsze atrakcje, które z całą pewnością na stałe zakorzenią się w pamięci zarówno Iana jak i Chantelle. Dla Ślizgona te krótkie chwile były jednymi z najpiękniejszych w jego życiu, bo spędzonymi z najważniejszą osobą pod słońcem. Uśmiechająca się Chan i świadomość, że dzięki niemu na nowo jest szczęśliwa, były dla niego największą z możliwych nagród. Chłopak dobrze pamiętał czasy, w których ten radosny grymas był czymś abstrakcyjnym i trudnym do wyobrażenia. Zastanawiał się wtedy, czy kiedykolwiek uda mu się sprawić, by te usta wygięły się ku górze, a błękitne tęczówki rozświetliły się wesołym błyskiem. Obiecał sobie jednak, że przynajmniej dla tej jednej osoby zrobi wszystko co w jego mocy, by choć na moment ją uszczęśliwić. By raz w życiu stać się sprawcą czyjegoś uśmiechu, a nie jak to zwykle bywało, łez i niepotrzebnego cierpienia. Aktualnie również z twarzy samego Iana podobnie jak i z Gryfonki, nie schodził lekki uśmiech sygnalizujący pozytywny stan, w którym oboje się znajdowali. Po przybyciu do małego domku i odbyciu wcześniejszej kolacji w tej samej greckiej knajpce, marzył jedynie o chwilowym odpoczynku, który jednak nie był mu dany. Chciał spełnić każdą prośbę Chantelle, nawet tak wymyślną jak podziwienie zachodu słońca na dachu. Domek, w którym nocowali, jak na standardy Aten był wyjątkowo niski, a sklepienie zadaszenia było idealnie równe i płaskie, toteż bez problemu wspięli się po schodkach, siadając na wygładzonej powierzchni. W tym samym momencie czerwona kula słońca leniwie pełznąca po horyzoncie, na chwilę zatrzymała się tuż na wysokości zasięgu ich wzroku, co w efekcie sprawiło, iż wydawać się mogło, że słońce jest na wyciągnięcie ręki. Ślizgon zignorował jednak ten urokliwy widok, obracając głowę i spoglądając na wtuloną w jego plecy dziewczynę. Nie potrafił tego do końca wytłumaczyć, ale to właśnie najzwyklejsze w świecie przytulenie należało do jego ulubionych gestów, które tak bardzo sobie przypodobał. Czuł wtedy, że komuś na nim zależy, a w końcu liczył na to odkąd tylko sięgał pamięcią. Chciał, aby przynajmniej jedna osoba przestała traktować go jak powietrze i wszystko wskazywało na to, że jedynie Chantelle mogła mu to zapewnić. — Bal? — powtórzył, nie bardzo wiedząc o co chodziło. Dopiero po upływie kilku sekund zrozumiał, iż dziewczyna musiała pytać o organizowany przez Hogwart Bal Bożonarodzeniowy, który był nieodłączoną tradycją szkoły. Z minionej imprezy zrezygnował z kilku prostych względów: po pierwsze nigdy nie przepadał z takim rodzajem grupowej rozrywki, a poza tym większa cześć uczennic zdążyła zasypać go prośbami o towarzyszenie, na które nie miał najmniejszej ochoty. Teraz jednak miał stu procentową pewność co do tego, kogo zaprosiłby bez mrugnięcia okiem, chociaż z tropu zbiła go wzmianka o przyjaciółkach. Uśmiechnął się pod nosem stwierdzając, iż przez Chantelle przemówiła słabo ukryta nutka zazdrości, a wymalowane na jej twarzy zawstydzenie tylko potwierdziło jego przypuszczenia. — Mój krąg przyjaciół ogranicza się raczej do zera — wyznał zgodnie z prawdą, spoglądając na nią niepewnym wzrokiem. Może i posiadał dwie, trzy osoby, z którymi nawiązywał w miarę dobre stosunki, jednak żadnej z nich nie ufał w większej mierze. Tylko i wyłącznie Chantelle wiedziała o nim dosłownie wszystko i to ona dzieliła z nim jego każdy sekret, stając się tym samym największą powierniczką wszelkim tajemnic. Chociaż paradoksalnie łączyła ich przyjaźń, to dla Iana było to coś znacznie innego. Coś, przez to nie potrafił nazwać ją przyjaciółką, zastępując ten zwrot słowami: moja najważniejsza osoba na świecie. — Ale jest ktoś, kogo zaprosiłbym na każdy bal — dodał, gdy z końca ulicy do ich uszu napłynęła powolna ballada, oddająca klimat miejsca w jakim się znajdowali. Podniósł się na nogi, delikatnie ujmując dłoń Chantelle i równie lekko ją do siebie przyciągając, w międzyczasie kładąc rękę na jej talii.
OdpowiedzUsuńStał tak przed kilka chwil, patrząc w jej oczy i w milczeniu przysłuchując się coraz głośniejszej muzyce. Właściwie to sam nie wiedział co tak naprawdę zamierzał zrobić. Chciał jedynie pokazać, że nie widzi w niej jedynie przyjaciółki, ale kogoś znacznie ważniejszego. Melodia ucichła w czasie, w którym właśnie zdecydował się na zrobienie pierwszego kroku, z którego w porę zdążył się wycofać. Korzystając z okazji musnął jednak wargami jej czoło, by następnie zaprowadzić ją z powrotem do domku i tam dopilnować, by po długim i aktywnie spędzonym dniu znalazła się wreszcie w łóżku. — Śpij dobrze, moja droga — mruknął, zawczasu kładąc się tuż obok, by chociaż raz uniknąć jej próśb i bez słowa zrobić coś na czym jej zależało. Zgarnął na jej plecy przykrywające twarz jasne włosy, otulając ją tym samym cienkim kocem, po czym objął ją ramieniem i prawie że natychmiast zasnął, zupełnie tak jak wymęczone ciężkim dniem dziecko.
UsuńPóźnym popołudniem — po kolejnych dokładnych oględzinach terenu Aten, obiedzie i stosie innych turystycznych zajęć — siedzieli już na przyniesionym przez Iana kocu, na samym środku piaszczystej plaży. Nad nimi w górę rozprzestrzeniał się widok na dolinę małych domków, wiatraki i bujną, grecką roślinność, które idealnie nadawały się jako kompozycja pod kolejny już szkic. Szum morskich fal, delikatny wiatr i zapach chloru dodatkowo pogłębiały zapał do pracy, stając się pewnego rodzaju twórczą inspiracją. Ślizgon wyjął schowane wcześniej dwa szkicowniki, podając ten należący do Chan i biorąc do ręki drugi, zapożyczony jeszcze w jej domu. Usiadł ramię w ramię przy dziewczynie, patrząc w ten sam punkt w który zwrócony był jej wzrok, by minuty później rozpocząć już właściwą procedurę twórczą. Jak zwykle w skupieniu przelewał na papier to co zdążył zarejestrować, koncentrując się na wrażeniach i odbieranych przez zmysły bodźcach. — Co tam masz? — zapytał z zaciekawieniem, gdy godzinę później usłyszał odgłos przerzucanych kartek. Wychylił głowę, by wspólnie obejrzeć zawartość szkicownika, w którym jeden jedyny obraz przykuł jego szczególną uwagę. Szkic, na który odpowiedź znajdowała się zaraz na odwrocie kartki, w postaci portretu siedzącej obok blondynki i sugerującego zaistniały stan rzeczy podpisu: I moja Chantelle. — Masz jakieś specjalne życzenie co do spędzenia reszty dnia? — rzucił, udając iż skaliste wybrzeże interesuje go bardziej niżeli rysunek. — Jeśli tak to tylko powiedz — dodał zachęcająco, chcąc jak najszybciej i najlepiej odwrócić jej uwagę od mało przemyślanego portretu zwieńczonego jeszcze bardziej lekkomyślnym podpisem.
[krótko tak bardzo...]
[Bo jak się patrzy pod dobrym kątem, to widać!
OdpowiedzUsuńCześć, świetna reklama. Ale aktualnie nie grzeszę żadnym lepszym pomysłem, bo się chyba wypaliłam przez ten konkurs na hasło. :D]
Ted
[Wal śmiało, chce zobaczyć jak bardzo są poplątane relacje. ]
OdpowiedzUsuńMinionej nocy ani na jedną krótką chwilę nie zmrużył oka, nieustannie mając przed oczami to, co zdarzyło się zaraz po powrocie do domku. Ślizgon jak dotąd nie miał pojęcia jaki kształt przyjmuje patronus Chantelle, jednak sądząc po jej reakcji, na pierwszy rzut oka sama była dość mocno zdziwiona. Trochę żałował, że paradoksalnie wiedzą o sobie wszystko, aczkolwiek, gdy przyjdzie moment taki jak ten kilka godzin temu, okazuje się, że wszystkie te przeświadczenie były zwykłą ułudą. Być może nie musiał znać każdego aspektu jej życia, a już na pewno nie był w obowiązku orientować się co do sylwetki wyczarowywanego przez nią pogromcy dementorów, ale mimo wszystko poczuł się odrobinę niepewnie. Poza tym nie wiedział co takiego powinien jej w tamtej chwili odpowiedzieć, toteż wzruszył jedynie ramionami, udając, że nic się nie stało. Oczywiście zdawał sobie sprawę z faktu, iż patronus może zmienić swoją dawną formę, upodabniając się do tego wzywanego przez między innymi przysłowiową drugą połówkę, lecz nie umiał przyjąć takiego wytłumaczenia do wiadomości. Sama Chantelle również nie posiadała rozeznania w temacie patronusa wydobywającego się z różdżki Ślizgona i na pewno nie łączyła tej zmiany właśnie z nim. Ian dostrzegał znaczące podobieństwo pomiędzy wilczycą blondynki, a jego własnym niezmiennym od półtora roku wilkiem, chociaż dalej miał problem w logicznym wytłumaczeniem zaistniałego niedopowiedzenia. W jego wnętrzu tliła się ta malutka iskierka nadziei, gdy przywołał w pamięci wyrwane z kontekstu zdanie szkolnego podręcznika:
OdpowiedzUsuń"Patronus może ulec zmianie pod wpływem silnych przeżyć i emocji. W chwili obecnej odepchnął jednak myśli o owym zaklęciu, aby cierpliwie poczekać co takiego zgotuje im los.
Kolejne dni spędzone na wyspie różniły się jedynie odwiedzanymi miejscami i kolejnymi turystycznymi rozrywkami serwowanymi przez Iana. Chłopak ani słowem na napomknął nawet o epizodzie sprzed tych kilku dni, uparcie brnąc przy swoich wcześniejszych postanowieniach. Zachowywanie się tylko i wyłącznie jak przyjaciel — za którego w żadnym calu się nie uważał — zaczęło coraz bardziej go męczyć. Wiedział jednak, że przez choćby jedną małą wzmiankę mógłby zepsuć to co oboje budowali od dłuższego czasu, dlatego ostatkami sił tłumił kumulujące się w nim emocje, nie pozwalając im wydostać się na zewnątrz. Za każdym razem, gdy tylko pomyślał, że wciąż nieznużenie i konsekwentnie twierdzili, że uważają się za dwójkę dobrych kumpli, miał ochotę wybuchnąć sarkastycznym śmiechem. Dopiero teraz tak naprawdę mógł zgodzić się ze słowami pana Hogarth'a, potwierdzając, iż rozstanie ewidentnie im nie wyszło. Starał się jednak w całości zajmować ścisły harmonogram ich pobytu w Grecji, aby na wszelki wypadek nie dopuścić do kolejnych mącących w głowie sytuacji, które tak czy siak pozostawały bez rozwiązania. Zdążyli odwiedzić jeden z najsłynniejszych amfiteatrów, zahaczyć o Agorę, ujrzeć na własne oczy świątynie mitologicznego Zeusa i rzucić okiem na ośmiokątną Wieżę Wiatrów oraz przy okazji zrobić masę innych rzeczy, odciągających ich od nurtujących i zagadkowych pytań odnośnie ich prawdziwej relacji. Nie tej wymyślonej i na siłę kontynuowanej dla doskonalszego odegrania swojej roli: tej szczerej i prawdziwej więzi, która dla obojga z nich była zagadką, do której klucz rozwiązania posiadali oni sami. Dzisiejszy dzień był tym ostatnim, wspólnie spędzonym w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie, a moment pożegnania nieuchronnie zbliżał się wielkimi krokami. Już za kilkanaście godzin Ślizgon na powrót stanie u drzwi rezydencji Hogarth'ów, aby tam bezpiecznie oddać Chantelle w ręce ojca i raz na zawsze opuścić tamto miejsce. Zniknąć i na nowo zamknąć się w czterech ścianach własnego pokoju, gdzie czekało go jedynie odliczanie minut, godzin, dni i całych długich sierpniowych tygodni, po których powtórnie spotka się z tą jedną, jedyną Gryfonką: tym razem w Ekspresie Hogwart. Aby w samotności wspominać wszystkie te chwile i żałować, że nie wykorzystało się tak nadarzającej się okazji, może jedynej, która była mu dana.
Bo w końcu jak mógł być aż takim ignorantem i nie wyciągnąć wniosków z nagminnego i dającego do myślenia zachowania dziewczyny? Jak mógł uznać te niewinne pocałunki, łapanie za rękę, zasypianie w swoich ramionach za symbol przyjaźni? Jak mógł nie wykonać tego milowego kroku do przodu i odpuścić, tym samym patrząc, jak jego osobiste szczęście wymyka mu się z rąk? Jak mógł na własne życzenie sprawić, by jego największy, wywołujący uśmiech na twarzy skarb, odszedł w poświadczeniu, iż to co ich łączyło to nic więcej poza przyjaźnią?
UsuńPóźnym wieczorem plecak chłopaka został już spakowany, a z małego domku zniknęły wszelkie ślady sugerujące, iż przez tydzień czasu mieszkała tam dwójka nastolatków. Zaledwie noc dzieliła ich od powrotu, który w tym konkretnym przypadku oznaczał długą rozłąkę. — Co powiesz na finałowy spacer po plaży? — zaproponował, wiedząc iż nadmorski zachód słońca należał do jednych z ulubionych widoków Chantelle. Jak zwykle delikatnie ujął jej dłoń, bez pośpiechu wyprowadzając z pomieszczenia i równie powoli udając się w kierunku znajdującej się nieopodal plaży. Dla Iana moment, w którym oboje kroczyli wzdłuż linii brzegowej, co chwila odsuwając się i uciekając przed wysokimi falami wody, był tą definitywną, podarowaną przez los szansą, którą bez względu na przeciwności i ewentualną porażkę musiał i przede wszystkim chciał wykorzystać. Zatrzymał się w połowie drogi, obracając głowę w kierunku Chantelle, uprzednio upewniając się, że nikt ich nie widzi, po czym z kieszeni spodni wyjął schowaną tam różdżkę, dyskretnie nakierowując jej koniec na rozprzestrzeniającą się w oddali dalszą część plaży. — Chan, to musi coś znaczyć... — zaczął, jak zwykle w takich chwilach mając problem z ułożeniem poprawnego i sensownego zdania. — Chyba nie wierzysz w takie przypadki? — zapytał, i machnięciem różdżki przywołał jasno niebieski kształt, za pomocą magii niewerbalnej wypowiadając w myślach formułkę zaklęcia. Expecto Patronum. Dobrze pamiętał swoje pierwsze nieudolne próby wyczarowania patronusa, które nie miały jednak nic wspólnego z brakiem magicznej mocy czy dostatecznej siły, a z jednym ważnym aspektem, bez którego cały czar nie doszedłby do skutku: najszczęśliwsze wspomnienie. W tamtych czasach za nic w świecie nie potrafił przywołać jakiegokolwiek epizodu, sytuacji czy wydarzenia, w których odczuwałby przynajmniej nic nieznaczącą radość. Obecnie jednak wystarczyło jedno spojrzenie na stojącą obok blondynkę — źródło jego niezaprzeczalnego szczęścia — aby bez mrugnięcia okiem wyczarować dumnie prezentującego się wilka, który spode łba spoglądał na nich mądrym wzrokiem jasnych, mglistych oczu. — Ja nie chce już dłużej udawać, że nic się nie dzieje... — kontynuował, gdy wilczur rozpłynął się w powietrzu, znikając za horyzontem. — I że nic do ciebie nie czuję. Bo to nie prawda Chan. To wszystko nie prawda... — zakończył, po każdym wyrzucanym z siebie słowie redukując dzielący ich dystans. Przez dobrych kilka sekund walczył sam ze sobą, głowiąc się, czy może zaraz popełni kolejną widowiskową głupotę, jednak nie dałby rady się teraz wycofać. Bez słowa przeniósł dłonie na policzek dziewczyny, po raz pierwszy od ponad miesiąca łącząc ze sobą ich usta. Czuł, jak jego serce próbuje wyrwać się z klatki piersiowej, uniesione tak długo wyczekiwanym gestem. Kilkukrotnie musnął swoimi wargami jej usta, zachowując się tak, jakby to był ich pierwszy pocałunek: najdelikatniejszy i najsubtelniejszy, na który mogły pozwolić sobie zakochane pary. Po zdecydowanie za krótkim czasie niechętnie odsunął się na odległość jednego kroku, wciąż niepewnie przyglądając się jej twarzy i na marne próbując odczytać z niej jakąś reakcję. Odetchnął głęboko, dzielnie krzyżując z nią wzrok i wyrzucając z siebie kolejne słowa, których trzymał się jak swojej ostatniej deski ratunku. — Kocham cię, Chan... Daj nam jeszcze jedną szansę, wierzę, że tym razem nam się uda.
— dopiero teraz ledwo zauważalnie odwrócił głowę, z nerwami napiętymi do granic możliwości wyczekując na odpowiedź, która mogła okazać się jego indywidualnym sukcesem, bądź zasypującą go lawiną nieszczęść.
Usuń[już to jedno zdanie nie mogło się zmieścić ;<]
[ No kurde! Poprzedni komentarz się nie dodał a na dodatek chamsko się usunął a wyprodukowany został w męczarniach skupienia i bólu głowy! Awrght! Niech to hipogryf kopnie! Więc tak : zdecydowanie zostawmy tamto powiązanie, potrzebne jakieś nowe. Na pewno znać się muszą, w końcu wspólni znajomi gdzieś się przetwierają. Może E. zna jedną z tajemnic mrocznych Ch. i próbuje przeciągnąć ją na złą stronę mocy wiedząc, że nieco labilna jest w tym temacie. ]
OdpowiedzUsuń[Hej moje bliźniacze dziecko mordu, w końcu przypełzłam ze swoim zdawkowym waj faj do Ciebie. Zrobiłabym to wcześniej, ale z powodu tegoż właśnie fatalnego internetu musiałam ograniczać (nadal muszę ;c) swoje korzystanie z niego do minimum .-. Kajam się ;c
OdpowiedzUsuńJa również żądam wątku, ale nie mam koncepcji na nowy, chyba że chcesz kontynuować stary, z lutego (jak to było dawno, ło matko). Widzi mi się Ben, w szoku po tym, jak przypadkiem zobaczył transmutującą się z sowy Chantelle, ale nie wiem. co to by było realne...
Zawsze możemy pokombinować z Lenardem, bo cudowny Ci wyszedł, a że są z Benkiem na jednym roku i w jedynym domu można by im coś wykombinować c; Chyba nawet miałabym w końcu koncepcję dla Ian'owej, coś w rodzaju minimasterwątku, ale nie chcę Wam tam psuć żadnych koneksji, jeżeli już coś zaplanowałyście C; ]
[Pokręcone. Wchodzę w to. Rozumiem, ze mam zacząć? ]
OdpowiedzUsuńSą ludzie, których obecność rozjaśnia każdy dzień i jest w stanie przegnać z serca mrok, zastępując go falą wielkiej czułości i dobroci – Aleksandr Woronin coś o tym wiedział. Pamiętał, jakim był człowiekiem jeszcze te dwa lata temu, zanim drogi panny Seigner na nowo się skrzyżowały z jego ścieżką i wcale nie żałował, że to nastąpiło, bo przynajmniej czuł, że każdy kolejny dzień ma sens. Przestał już obsesyjnie myśleć o zabiciu morderców swoich rodziców i nawet odciął się odrobinę od skurwysyństwa, w które wyposażyła go nauka w Durmstrangu. W ogólnym rozrachunku to wszystko było czymś wspaniałym, bo miał u swojego boku ukochaną kobietę, Dumbeldore wierzył w jego dobre intencje, a Czarny Pan był zadowolony z jego oddania i z informacji, jakie przekazywał mu w wyznaczone z pewnym wyprzedzeniem dni. Problem pojawiał się tylko wtedy, gdy musiał się wybrać do Zakazanego Lasu i przypomnieć sobie, jak to jest być tym zimnokrwistym obywatelem Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, którego przyjściu na świat towarzyszył lodowaty syberyjski wiatr.
OdpowiedzUsuńWkładanie masek przychodziło mu bowiem z coraz większym trudem, jako że gubił się gdzieś pomiędzy dwiema osobowościami, którymi musiał żonglować każdego dnia. Za każdym razem, gdy wybierał się do ciemnego lasu, drżał na myśl o tym, że coś w wyrazie jego twarzy go zdradzi i że sprowadzi tym samym zagrożenie na rudowłosą szkolną pielęgniarkę, a tego by sobie nie wybaczył. W efekcie denerwował się przed rozmową, by podczas niej zachować stoicki spokój i odreagować już po niej – w takich chwilach nie warto go było spotkać, bo nie należał do najprzyjemniejszych. No chyba, że się było uczniem. Dla nich chyba nigdy nie przestawał być wrednym i cynicznym nauczycielem. Zwłaszcza dla takich, którzy wałęsali się nie tam, gdzie trzeba. Jeszcze tego brakowało, żeby musiał pilnować, czy nikt go nie śledzi, ani nie podsłuchuje – zabezpieczał się zaklęciami, ale nie przewidział możliwości spotkania animaga. Najgorsze było to – a raczej najbardziej go to zdenerwowało – że gdyby nie kolor oczu zwierzęcia, nigdy by się nie domyślił prawdy i pewnie z czymś zdradził.
— Późne przechadzki po Zakazanym Lesie? – zapytał, podchodząc do uczennicy od tyłu. – O ile mnie pamięć nie myli, nie jest to szczególnie mile widziane, ani tym bardziej dozwolone – uśmiechnął się w sposób, który wcale nie czynił go bardziej przyjaznym, a raczej ostrym i nieprzystępnym. – Jakiś szczególny powód tejże wycieczki? – podszedł jeszcze bliżej. – A może zwykła fascynacja nietypowymi płomykówkami? – Nie powstrzymał się od złośliwości.
Woronin
[Jest ok. Wybacz długi czas odpisywania, ale urlop :<]
Przyglądał się dziewczynie uważnie, o ile można to robić wisząc głową w dół. Gdy zaczęła się wspinać, spróbował wrócić do poprzedniej pozycji, ale coś mu nie wyszło. Westchnął ciężko i raz jeszcze podjął próbę. Wtem jednak odezwał się Chan, a on zwrócił wzrok w jej stronę, co wywołało że jego usta wygięły się w dziwnym uśmiechu.
OdpowiedzUsuń- Myślę że masz racje - potwierdził i podjął się kolejnej próby powrotu do normalnej pozycji i tym razem mu się udało - Już zaczynał boleć mnie łeb - przyznał i rozmasował ręką głowę - Co do wakacji... - skrzywił się - Na początku to był horror. Musiałem wrócić do ojca, choćby po same rzeczy. Pierwszego dnia milczeliśmy, drugiego doszło do kłótni... Teleportowałem się do Hogsmeade i zacząłem szukać lokalu do wynajęcia, by potem nie mieć z tym problemu. Wiesz, mam zamiar się wyprowadzić, w końcu mam już do tego prawo, a i Pan Zastępca nie będzie miał nic przeciwko - wzruszył ramionami - Potem to już górki. Podróżowałem za pieniądze ojca, który zgodził się mi je dać pod warunkiem, ze zniknę na całe lato. Dostał czego chciał. Byłem nad morzem, ubóstwiam morze. Potem za granicą, odwiedziłem... Ten, no... Rezerwat? Tam, gdzie się zajmują smokami. Genialne bestie - uśmiechnął się - I tak ogółem tułałem się po świecie... A ty? Co ciekawego robiłaś tego lata?
Jack
[ Funkcja zwolniona, działamy! :D]
OdpowiedzUsuńWiele można było powiedzieć o Jamesie Potterze. Że nie miał poszanowania do nauki, co nie było prawdą, nie miał poszanowania tylko do niektórych aspektów nauki, nie doceniał tego, co daje mu los, kompletna bzdura, i że potrafił walczyć o swoje.
Quidditch był czymś co James uważał za swoje.
Na pierwszej lekcji miotlarstwa zakochał się w nim doszczętnie. Umiał już, oczywiście, latać znacznie szybciej, ojciec uczył go w ogrodzie, jednak dopiero na widok hogwarckiego stadionu jego serce zabiło mocniej.
Gdy został kapitanem drużyny Gryfonów jego miłość przerodziła się w lekką obsesję. Trenował praktycznie dzień i noc, zmuszając do tego samego pozostałych graczy. Chciał grać tylko z najlepszymi i starał się wyławiać ich z tłumu szaraków, uczęszczających do Hogwartu.
Chantelle miała talent i Potter zamierzał go wykorzystać. Potrzebował szukającego, który podołałby zadaniu, a widząc parę razy tę dziewczynę na miotle, sposób, w jaki się poruszała, jej zwinność i refleks, wiedział, że nadawałaby się idealnie do tej roli.
Tygodniami chodził za nią i opowiadał, prosił, a nawet błagał o to, by wstąpiła do zespołu, jednak Chan była niewzruszona.
Szkoda, że natrafiła na równego sobie przeciwnika.
Po lekcji transmutacji James zaczaił się na nią i gdy tylko udało mu się ją zaskoczyć, chowając się za rogiem korytarza, którym akurat przechodziła, przeszedł do rzeczy.
- Chciałbym, żebyś ze mną poszła - powiedział tylko, patrząc jej prosto w oczy. Nie zamierzał dodawać nic więcej, tylko czekał na jej odpowiedź.
James
Portia się zawahała. Nie chciała przyznawać się do tego dzieła. Uważała go za coś, co nigdy nie powinno powstać, a jednak nie mogła cofnąć czasu. Zastanowiła się przez chwilę i w końcu zadecydowała.
OdpowiedzUsuń- Mogę się przysiąść? - Nie zaczekała na odpowiedź tylko usiadła i wzięła dziennik do ręki. Tak dawno już go nie trzymała. Ile to już minęło? Trzy lata? Tak... Widziała go kilka razy wśród uczniów, ale nigdy nawet nie zapytała skąd go mają. Dzisiaj nastał pierwszy dzień kiedy zadała komuś pytanie o niego. - Hmm... Spis uczniów?
Tak strasznie kusiło ją otworzyć go. przeczytać jeszcze raz to co napisała i zabrać ze sobą, albo najlepiej ukryć. Westchnęła pod nosem i otworzyła w końcu dziennik gdzieś na środku. Pamiętała każdą literkę, każde słowo i zdanie które napisała. Potrafiłaby powtórzyć wszystko to co napisała, a jednak nigdy tego nie zrobiła, a przynajmniej nie bez podstaw. Teraz wyglądał okropnie. Ludzie dopisywali swoje informacje tam gdzie znalazło się miejsce. Tam gdzie znajdywały się nazwiska bardziej znanych osób w szkole, nie było widać praktycznie w ogóle wolnego miejsca. Był okropny. Ludzie zniszczyli jej dzieło. Kusiło ją, żeby wstać i uciec z dziennikiem. Zakopać go gdzieś, albo ukryć, ale zdecydowanie nie zniszczyć, bo była to jedyna rzecz nad którą tak się napracowała. Kiedy tak patrzyła na strony coś jakby stanęło jej w gardle, na myśl jakie okropne rzeczy wypisywała tam o ludziach. Prawdziwe czy nie. To bez różnicy, bo nie wszystkie były miłe. W końcu zamknęła go i oddała dziewczynie.
- Przepraszam... Czy... Czy jest w nim coś o tobie... Złego? Nieodpowiedniego? - Nie wiedziała nawet jakich słów użyć, a chciała po prostu przeprosić dziewczynę za jego istnienie. Za istnienie siebie.
Portia
Dopiero teraz tak naprawdę poczuł, co w istocie oznacza bycie szczęśliwym. Zapewne każdy człowiek na tej planecie zdefiniowałby to w kompletnie odmienny sposób, jednak dla Iana słowo szczęście równało się z tak samo krótkim wyrazem Chantelle. Świadomość tego, iż znów może nazwać ją swoim jedynym skarbem, bezkarnie trzymać jej dłoń i splatać ze sobą ich palce była tym, na co czekał od ponad miesiąca. Było to niczym więcej jak spełnieniem najskrytszego marzenia, które wreszcie — pokonując przeszkody losu i inne niezliczone trudności — ziściło się, po raz kolejny wywołując na twarzy chłopaka najprawdziwszy uśmiech. Czuł, że tym razem już wszystko będzie dobrze. Że po tylu wspólnie przeżytych chwilach nie przyjdzie już kolej na następny przykry w skutkach epizod, poprzez który na nowo ich ścieżki rozejdą się, zostawiając ich zdanych samych sobie. Przyrzekł, że ich nowy, lepszy początek ciągnąć się będzie tylko i wyłącznie poprzez te najpiękniejsze chwile, w których nie będzie miejsca na dalszą dawkę smutku, bólu czy łez. Obiecał, że dokona wszystkiego — nawet tego niemożliwego — by zapewnić bezpieczeństwo swojemu promykowi szczęścia, zupełnie jak rycerz dbając o dobro swojej najdroższej księżniczki, ochraniając ją przez zagrożeniami złego świata. Obiecał, i nie było mowy o kolejnym niepowodzeniu. Tym razem nikt ani nic nie odbierze mu najważniejszego czynnika trzymającego go przy życiu, dającego mu wszystko to, o czym nawet nie marzył w najśmielszych snach. Miłość, wsparcie, obecność, troskę...
OdpowiedzUsuńZ nieco niezadowoloną miną zamknął za sobą białe drzwiczki greckiego domku, wychodząc na zalaną słońcem uliczkę i tam przygotowując się do rychłego już powrotu. Obawiał się tego od samego przyjazdu do rezydencji państwa Hogarth'ów, aczkolwiek miał świadomość, iż w końcu przyjdzie pora na rozstanie — przynajmniej to chwilowe. Chłopak nie chciał jednak kończyć najcudowniejszego okresu swojego życia tutaj, w Atenach, z którymi od teraz wiązały się najlepsze wspomnienia jakie tylko posiadał. Przez całą noc snuł w głowie wizję następnej już niespodzianki, dzięki której usłyszałby te same magiczne słowa: Nie wiem czy wiesz, ale właśnie spełniłeś moje marzenie. Pragnął zrealizować każdą jej prośbę, zachciankę, pragnienie... Zrobiłby wszystko, aby tylko zobaczyć ten delikatny uśmiech, który ostatnimi czasy był zjawiskiem coraz częstszym. Zaledwie nad ranem mógł wstać z łóżka z triumfalnym uśmiechem spowodowanym tym, iż po długim namyśle udało mu się stworzyć plan, który z całą pewnością przypadnie do gustu wybrance jego serca. — Gotowa do powrotu? — zapytał z tajemniczym uśmieszkiem, splatając ze sobą ich palce i chwytając w drugą rękę przenośną walizkę Gryfonki, w międzyczasie szukając przestronnego miejsca, w którym bez problemu mogliby sie teleportować. Po dojściu do małej alejki nachylił się by na odchodnym musnąć wargami jej policzek, skupiając się na prawdziwym celu ich wędrówki. Być może był to dobry i trafiony pomysł — a już na pewno niespodziewany i wprawiający w niemałe zaskoczenie — to tak czy siak żałował, że wpadł na niego dopiero teraz. Nie mógł zaoferować Chantelle więcej niż tych kilka skradzionych godzin, lecz mimo tego cieszył się, że jest w stanie pokazać jej kolejne już miejsce, które zwiedzi w jego towarzystwie. I tylko i wyłącznie z nim. Dla pewności złapał mocniej jej rękę, okręcając się w miejscu i w mgnieniu oka znikając z nadmorskiej greckiej wyspy, aby przenieść się w zupełnie inne rejony, a mianowicie do przysłowiowego miasta zakochanych: urokliwej stolicy Francji, Paryża. — Chciałem zakończyć te wakacje jakimś miłym akcentem — odrzekł, gdy pomimo zapewnień nie stali na leśnej drodze prowadzącej do pałacu zamieszkiwanego przez Chantelle i jej ojca, a w jakimś małym wąskim przejściu, którego koniec prowadził turystów na wielki plac spowity trójkątną oszkloną budowlą, wyglądem przypominającą piramidę.
Według Iana to właśnie Luwr — najbardziej rozpoznawalne muzeum świata i obowiązkowa przystań dla każdego miłośnika sztuki — był tym, co im obojgu sprawiłoby radość, a w końcu to właśnie tego chciał dla samej Chantelle. Chciał móc trzymać w swojej dłoni jej własną i wspólnie przemierzać podziemne korytarze każdego ze skrzydeł, by ramię w ramię podziwiać najznamienitsze dzieła sztuki, zachwycając się artyzmem twórców, ich niewątpliwym talentem i efekcie końcowym samymi obrazami, począwszy od palety barw a skończywszy na ukrytej pod postacią malowidła treści. — I dlatego pozwól, że coś ci pokażę — dopowiedział z nieskrywanym entuzjazmem, ciągnąc ją za rękę i prowadząc ku celowi ich podróży: ku Musée du Louvre. — Mam nadzieję, że i tym razem mój pomysł również ci się spodoba — powiedział, gdy płacił już odliczoną wcześniej ilością potrzebnych mugolskich pieniędzy, biorąc po drodze dwa szczegółowe ruloniki z planem muzeum i wchodząc do szklanej piramidy: ich przepustki do świata najwytrawniejszych malarzy, jacy kiedykolwiek mieli zaszczyt przelewać na płótno swoje wizje. — Chociaż dla ciebie wyruszyłbym nawet na koniec świata — zatrzymał się na środku wielkiego holu, przybliżając się i zostawiając na czole blondynki dotyk swoich ust, aby następnie z uśmiechem rzucić okiem na mapkę wyjaśniającą, w którym kierunku należy się udać żeby trafić do poszczególnego ze skrzydeł: Richelieu, Sully i Denon.
Usuń- Nie miałbym żadnego interesu w zrobieniu ci krzywdy, Chantelle - powiedział spokojnie, choć trochę zabolało go jej oskarżenie. Nawet jeśli był kawalarzem, nigdy nie chciał nikogo zranić, nie w taki sposób w jaki zasugerowała to Gryfonka.
OdpowiedzUsuń- Mamy umowę? - spytał i zanim zdążyła mu odpowiedzieć, chwycił dziewczynę za rękę i pociągnął za sobą. Starał się być bardziej ugodowy i mniej arogancki ale dawanie czasu do namysłu to było coś, nad czym musiał jeszcze trochę popracować.
Nie szedł zbyt szybko, nie chciał powłóczyć Chan za sobą. Jego zadaniem było doprowadzenie jej tam, gdzie sobie wcześniej zaplanował - na boisko do quidditcha.
Gdy stanęli pośrodku murawy, James puścił jej rękę i z gestem, znaczącym "minutkę", pognał do szatni dla drużyny.
Wrócił po chwili trzymając po miotle w jednej ręce.
- Gdybyś mogła odłożyć na chwilę torbę i przelecieć się wokół boiska, ze cztery razy, byłbym ci dozgonnie wdzięczny - powiedział, wyciągając w jej stronę miotłę, którą trzymał w lewej dłoni - nowego Zmiatacza 500, najlepszą miotłę, jaką tylko szkoła posiadała.
James
Cała ta sytuacja była o tyle nietypowa i zabawna, że Gryfonka w zasadzie zaimponowała Woroninowi swoją postawą – nie okazywała strachu, nie paplała bez większego sensu i nie próbowała uciekać, ani udawać, że nie ma pojęcia o czym, on mówi. Była nad wyraz spokojna, co czyniło ją kimś interesującym – oczywiście jeśli tego określenia można użyć wobec kogoś, kto pochodzi z domu, który sobą nie prezentuje nic, co cenił Aleksandr. Tak czy inaczej stojąca przed nim dziewczyna była dobrym dowodem na to, że wciąż krążyli po tej ziemi czarodzieje, którzy nie byli tylko banałem masowej produkcji magicznej, którą zarządziło Ministerstwo Magii, a jednostką myślącą. To była bardzo pocieszająca myśl, choć jednocześnie z żalem stwierdził, że placówka, która go wychowała, zrobiłaby z tej akurat uczennicy większy pożytek – teraz zaś ewidentnie nie była po stronie Czarnego Pana. A szkoda.
OdpowiedzUsuń— O ile się dobrze orientuję – spojrzał na nią z chłodnym rozbawieniem – to czarna magia jest integralną częścią mojej pracy. Wyobraża sobie pani, panno... – tu urwał, jakby szukał jej nazwiska w głowie, mimo że wcale nie miał takiej potrzeby; bawienie się emocjami ludzi było jego ulubioną czynnością, zwłaszcza, gdy chodziło o tak pewne siebie i opanowane osóbki jak stojąca przed nim Gryfonka – Hogarth – powiedział w końcu – że miałbym się nie interesować czymś, o czym powinienem wiedzieć wszystko, żeby takie zbłąkane duszyczki jak pani – jego ton zabrzmiał pobłażliwie, jakby w ogóle nie myślał o niej w kategorii czarownicy – nie straciły życia w takim miejscu, jak to? – zapytał, wskazując dłonią otaczający ich las. – Czy może sugeruje pani, że zainteresowanie czarną magią w wykonaniu kogoś, kto naucza obrony przed nią, jest niewłaściwe? – zakpił, nie sądząc, by potrafiła odeprzeć jego subtelny atak. Parsknął wcale nie wesołym śmiechem, gdy usłyszał, jak mówi o symbolice sów. – Cóż, niewątpliwie ma pani rację – kiwnął powoli głową – ale to by oznaczało, że niektórzy niemądrze dobierają sobie alternatywną osobowość. Ktoś mądry nigdy nie zdradziłby się ze swoją wiedzą, nieważne jak ciężka byłaby to sytuacja. Ktoś mądry wybrałby milczenie i zacząłby się zastanawiać, jak szybko zapomnieć o tym, co wie. Ktoś mądry nie próbowałby walczyć z nauczycielem – zakończył. – Jest pani mądra, panno Hogarth?
Woronin
[Zapytałabym cz to Twój rysunek, ale chyba nie zapytam, bom nieśmiała.
OdpowiedzUsuńCo prawda nie uczestniczyłam w meczu Puchasie kontra Ślizgoni, ale Benjamin jest bardzo nieszczęśliwy z jego wiadomego rezultatu. A że on jest (byłym, ale kogo to obchodzi?) obrońcą, mógłby przyjść do Lenarda psioczyć na byle co, na zawodników z łapanki albo będących w drużynie po znajomości. Miałam iść do Ian'owej po wątek z zazdrością o tę funkcję, obrońcy znaczy, Ben stara się ją odzyskać, ale działanie za plecami jest tak bardzo w jego stylu, że aż zaproponuję, żeby przyleciał od razu do kapitana bez ustalania nic wcześniej z Ian'em. Coś mi się obiło o uszy, że Ian nie ma zamiaru już być śmierciożercą i straci rękę z mrocznym znakiem, więc tym bardziej będzie potrzebny nowy obrońca. Ben jest bardzo chętny!
Chociaż nie wiem, tego zazdrosnego obrońcę proponowałam Ian'owej w lutym, nie wiem czy się na mnie nie obrazi jak to znowu wyciągnę na światło dzienne .-. ]
Po najpiękniejszych wakacjach w całym jego życiu spędzonych u boku ukochanej dziewczyny, przyszła pora na powrót do codziennej rutyny i ponownego samotnego przesiadywania w czterech ścianach pokoju. Przywykł do tego podczas pierwszego miesiąca letniej przerwy, aczkolwiek w ciągu tych kilku dni w towarzystwie Chantelle zdążył zapomnieć o tym, co odczuwa się w czasie bezczynnego leżenia i wpatrywania się w sufit. Przez jego głowę non stop przelatywały jedynie wspomnienia z tygodnia spędzonego w słonecznej Grecji, kiedy to nie musiał przejmować się absolutnie niczym, ciesząc się każdą chwilą u boku blondynki. Kiedy to spokojnie zasypiał z wtuloną w jego tors Chantelle, budząc się w stanie błogiego szczęścia. Kiedy to spacerowali po piaszczystej plaży, trzymając się za rękę i wspólnie podziwiając znikające za linią horyzontu słońce. Kiedy to płynący czas zatrzymał się w miejscu, zamykając ich w zupełnie innej czasoprzestrzeni: w miejscu, w którym nie liczyło się nic więcej poza nimi dwoma. Nie było podziałów na wrogo nastawiony względem siebie Slytherin i Gryffindor, Śmierciożercy i sam Lord Voldemort odeszli w niepamięć, zostawiając ich w poczuciu radości i namacalnej euforii. Jednak wszystko co dobre zbyt szybko się kończy. Wobec obecnego stanu rzeczy, nawet uczucie samotności wydawało się być na wagę złota. Bo kto przypuszczałby, że tak cudowny, niemal sielankowy czas zostanie brutalnie zastąpiony czynem, który raz na zawsze zmieni jego dotychczasowe plany i ideały? Kto pomyślałby, że człowiek zarzekający się tego, iż słowa śmiercionośnej formułki nigdy, przenigdy nie wyjdą z jego ust, zabije z zimną krwią, nie myśląc o konsekwencjach swojej zbrodni? Los jednak po raz kolejny okazał się być niemałym zaskoczeniem, burząc spokój pogrążonego w otępieniu Ślizgona. Ian doskonale wiedział, że zamykanie się w sobie i odcięcie od rzeczywistości kosztem prawdziwej depresji na nic się zdadzą, jednak nie potrafił nad tym zapanować. Przez ponad tydzień tkwił w amoku odrętwienia, ignorując każdą z ludzkich potrzeb i zastępując ją długimi, bezproduktywnymi godzinami snu, znacznie wykraczającymi poza typowe dla każdej jednostki zapotrzebowanie. Wizja nieuniknionej kary mimo wszystko nie przerażała go tak jak teoretycznie powinna: obecnie strach zastąpiony został poczuciem winy i wyrzutami sumienia, które nieustępliwie nie chciały zniknąć. Wielokrotnie próbował zebrać kumulujące się w jego wnętrzu ostatki sił i napisać choćby jeden, krótki list skierowany do Chantelle, jednak za każdym razem odkładał pergamin i pióro, przesuwając tę czynność w czasie. Poza tym i tak nie wiedział co powinien jej napisać. Prosić o to, by przybyła do jego domu już po kilku dniach od ich ostatniego spotkania? Opisać jej całe popełnione przez siebie morderstwo i liczyć na to, że porzuci wszystkie swoje plany i w mgnieniu oka do niego przyleci? Że jak gdyby nigdy nic rzuci mu się w ramiona, pocieszając i mówiąc, że nic się nie stało? A prawda była zupełnie inna. Miniona tragedia i wizja rychłej zemsty nie wywołałaby na twarzy dziewczyny tego szczerego uśmiechu, tylko niepotrzebnie ją martwiąc, a tego chciał uniknąć jak niczego innego w świecie. Nie chciał rujnować ich wspólnego szczęścia, woląc milczeć i przeczekać, aż czas wyleczy go z tych najcięższych ran. Dopiero po dwóch tygodniach na dobre otrząsnął się z przeżytych wydarzeń, zostawiając za sobą wszystkie te przykre wspomnienia i zaczynając funkcjonować tak jak przed pamiętnym sierpniowym epizodem. W ciągu tych kilkunastu dni napisał kilka lakonicznych listów do Chantelle, nie opisując jej jednak niczego konkretnego i ani słowem nie wspominając o swym podupadłym samopoczuciu. Dopiero teraz chwycił za czystą rolkę pergaminu, uprzednio zamaczając koniuszek pióra w kałamarzu i pośpiesznie nanosząc na kartkę kilka ułożonych w głowie słów:
OdpowiedzUsuńMoja kochana Chantelle.
Przepraszam, że ostatnie listy były tak zwięzłe, jednak powinienem Ci o czymś opowiedzieć.
Może to nie jest dobry temat do opisania go na papierze, ale nie mogę już dłużej z tym zwlekać i trzymać tego w tajemnicy. Chan, ja...
Pergamin pokrył się wielkim atramentowym kleksem, gdy w jednej chwili cała zawartość kałamarza opuściła mały zbiorniczek, wylewając się na powierzchnię i brudząc połowę blatu biurka wraz z leżąca na nim kartką. Ślizgon zerwał się z krzesła w chwili, w której usłyszał donośny trzask wyważanych drzwi, wydobywający się gdzieś z dołu. Czuł, że to co nieuniknione przybyło do niego prędzej niżeli się tego spodziewał, nie dając mu sposobności do ucieczki. Ale on nawet nie chciał uciekać. Wiedział, że tak czy siak ujrzałby jarzący się wzrok Lorda Voldemorta, kiedy to wezwałby go na kolejne już spotkanie. Na zebranie wszystkich podległych mu sługusów, na którym nawet mimo swej woli musiał się stawić. Z wyciągniętą przed siebie różdżką ruszył przed siebie, powoli przemierzając schodek za schodkiem, by wreszcie stanąć w oświetlonym holu wejściowym. Poprzez ogarniające go przerażenie nie był w stanie skupić myśli, co chwila rozglądając się po własnym domu i na marne dopatrując się w nim źródła niebezpieczeństwa. Obecna w pomieszczeniu cisza tłumiona była jedynie jego głośnym oddechem i równie hałaśliwym biciem serca, co w efekcie spotęgowało tylko nastrój grozy. Czekał, z każdą kolejną chwilą bojąc się jeszcze bardziej: może nie tyle o siebie, ale o Chantelle. Bał się, że już nigdy więcej nie zobaczy najdroższej osoby w całym jego życiu. Bał się, że nieświadomie skrzywdzi swój jedyny promyk szczęścia, który znaczył dla niego o wiele więcej niż wszystkie rzeczy i osoby razem wzięte. — Koniec zabawy, Blake — usłyszał zimny, wyprany z emocji głos, dochodzący tuż zza jego pleców. Poznał ich. Bez problemu rozpoznał dwójkę wyjątkowo okrutnych Śmierciożerców, patrzących na niego z widocznym w spojrzeniu mordem. Machinalnie zacisnął dłoń na różdżce, jednak nie miał żadnych szans w starciu z przybyłymi tutaj egzekutorami. Z ludźmi, którzy pod rozkazem Lorda Voldemorta przyszli odebrać należny im wszystkim dług polegający na pomszczeniu jednego z nich. Śmierciożercy, który stracił życie za sprawą różdżki trzymanej przez pozornie niegroźnego i obezwładnionego strachem chłopaka. — Czarny Pan nie ma zamiaru dłużej zawracać sobie tobą głowy. Zdrajcy nie mają prawa tego nosić... — syknął, podchodząc do niego w dwóch krokach i przyciskając czubek różdżki do odsłoniętego, należącego do Iana znamienia zdobiącego lewe przedramię. — Nie umrzesz. Będziesz żył ze świadomością tego co się wydarzyło, do czasu aż sam ze sobą skończysz. Aż każde wspomnienie chwil spędzonych w gronie Śmierciożerców nie da ci spokoju i zwycięży nad takim słabym zdrajcą... Ralph bierz go! — zwrócił się w stronę swego towarzysza, który doskoczył do niego w ułamku sekundy, niepostrzeżenie wyrywając mu różdżkę: jego jedyne źródło obrony, i kneblując mu usta za pomocą własnej dużej, silnej dłoni. — Pożegnaj się z Mrocznym Znakiem — usłyszał basowy głos drugiego mężczyzny, który złapał jego lewą rękę, wydobywając z kieszeni szaty malutki, ostro zakończony nożyk. — Engorgio — przyrząd dwukrotnie zwiększył swoje rozmiary, tym razem wprawiając swe potencjalne ofiary w osłupienie. Ian wielokrotnie próbował się wyrwać z żelaznego uścisku Śmierciożercy, jednak na marne. Mógł jedynie zacisnąć zęby i czekać na rozwój wydarzeń oraz odpowiedź na pytanie w jaki sposób ta dwójka chciała ukarać go za pomocą zwykłego noża. Zarejestrował jedynie jak strumienie ciepłej mazi leniwie skapują po jego koszulce, gdy ostrze brutalnie zatopiło się w skórze, dokładnie milimetry pod łokciem. Później nie było już nic poza niewyobrażalnym bólem i morzem czerwonej krwi, w którym teraz stała cała obecna w korytarzu trójka. Słabł po każdym kolejnym głębszym wbiciu się ostrza, dzięki czemu zaprzestał desperackiego miotania się w ramionach Śmierciożerców, uspokajając się i ledwo trzymając na chwiejących się nogach. Jego wrzaski także w całości stłumione zostały przez dłoń mężczyzny, skutecznie uniemożliwiając mu wydobycie z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Na wpół przytomnie usłyszał jeszcze trzask łamanej kości, natomiast nie czuł już żadnego bólu.
UsuńNie czuł już kompletnie nic poza wrażeniem spadania w nicość. W głęboką otchłań po brzegi wypełnioną krwią, niczym krater wulkanu przygotowującego się do wybuchu. Jego ociężałe powieki opadły w tym samym czasie, w którym metalowy nożyk z brzdękiem runął na mokrą posadzkę, finalizując tym samym ostateczny rozrachunek z Lordem Voldemortem.
UsuńObudził się oślepiony dziwnym światłem, które ogarnęło swym zasięgiem całe nieznane mu pomieszczenie. Sterylnie jasne wnętrze, w którym z całą pewnością był po raz pierwszy w swoim raptem siedemnastoletnim życiu. Zamrugał dwukrotnie, niwelując tym samym utrudniającą mu widoczność mgiełkę, zdając sobie sprawę z tego, iż ewidentnie leży na jakimś łóżku, do połowy okryty białą kołdrą. Podźwignął się na łokciach, prostując do pozycji siedzącej, co w konsekwencji poskutkowało wydobyciem się z jego gardła cichego jęku spowodowanego niezidentyfikowanym bólem.
— Chantelle? — powiedział cicho, gdy kolejnym czynnikiem, który zdążył zarejestrować okazała się ludzka sylwetka, której głowa spoczywała na materacu łóżka.
— Co się dzieje? — dodał badziej sam do siebie, powoli unosząc jeden róg pościeli i otwierając szeroko oczy na widok tego, co ku swojemu zdumieniu ujrzał pod białym materiałem. Bez słowa obrócił się na drugi bok, przyciskając policzek do poduszki i zamykając oczy, przed którymi mimo tego stanął mu obraz obandażowanej ręki, a właściwie tego co z niej pozostało. Po chwili jednak na nowo je otworzył, delikatnie wyswobadzając dłoń z mniejszej odpowiedniczki należącej do blondynki, wyciągając się w jej kierunku i lekko szturchając ją w ramię, by jak najprędzej wybudzić ją ze snu. Na ponowną konfrontację z widokiem swojej lewej ręki czuł jak wzrasta w nim mieszanina złości i histerii, a wiedział, że jedynie obecność dziewczyny pozwoli mu się w miarę możliwości uspokoić. Tylko i wyłącznie Chantelle była w stanie ukoić ból, który aktualnie przejmował kontrolę nad umysłem i ciałem Ślizgona i nie pozwolić, by szok przerodził się w panikę.
Delikatnie głaskanie oraz mocny uścisk w połączeniu z bliskością Chantelle sprawiły, iż powoli zaczynał się uspokajać, choć w dalszym ciągu nie potrafił wyeliminować poczucia ogarniającego go przerażenia. Dokładnie pamiętał tamten dzień i każdą chwilę, w której przeżywał prawdopodobnie największy horror całego swojego życia. Pamiętał ogromną kałużę krwi, która znikąd pojawiła się na drewnianej podłodze korytarza, niczym niespodziewany deszcz zalewający suche wcześniej chodniki. Pamiętał tamten strach, ból i cyniczny śmiech dwojga Śmierciożerców, którzy specjalnie przedłużali całą tę czynność, by tym samym narazić go na jak najdłuższe cierpienie. Pamiętał wszystko z dokładnością co do sekundy i szczerze wątpił, by przez traumę tamtejszego dnia, kiedykolwiek zapomniał o tym co dane mu było przeżyć. W głębi duszy cieszył się jednak, że miał przy sobie swój najdroższy skarb, który najwyraźniej gotów był spędzić z nim te trudne momenty w szpitalnym pokoiku. Po pierwszym szoku przez jego umysł przeszła może i absurdalna myśl, iż już niedługo będzie mógł trwać obok przytulającej go blondynki. Pomimo wstrząsu i oszołomienia miał pełną świadomość tego, kim stał się po tym wypadku. Postrzegał samego siebie jako zwykłą kalekę, zdaną na łaskę innych ludzi. Wiedział, że jest tylko i wyłącznie bezradnym inwalidą, który nie da rady ogarnąć opieką bliską dla siebie osobę i żadne słowa zaprzeczenia nie zmieniłyby jego podejścia do samego siebie.
OdpowiedzUsuń— Chciałem opisać ci w liście o tym co się działo przez te dni, ale nie mogłem... — zaczął, wciąż wpatrując się w oczy siedzącej milimetry od niego dziewczyny. Dziwił się, że w takich okolicznościach potrafił zachować tak niezwykły spokój i opanowanie, nie wybuchając złością czy nie manifestując głośno swojego rozżalenia. Przeczuwał jednak, iż stan ten uzasadniony jest ciągle rosnącym szokiem, po którym zapewne przyjdzie pora na adekwatną panikę i podobne do niej reakcje.
— Chantelle, ja nie zamierzałem nikogo skrzywdzić, nie chciałem... — wyszeptał przypominając sobie o następstwie jego życiowej tragedii: morderstwie, lecz jego głos zagłuszył dźwięk otwieranych drzwi, kiedy to w ich progu stanęła starsza pielęgniarka, trzymająca w rękach tacę obładowaną najróżniejszymi medykamentami.
— Nie za długie te odwiedziny, panienko? — zapytała serdecznym tonem głosu, odkładając tackę na małą nocną szafkę stojącą przy łóżku. Ślizgon niechętnie odsunął się od Chantelle, przenosząc wzrok na mówiącą do niego kobietę, po czym zmuszony do zażycia przyśpieszającej gojenie dawki leków chwycił w prawą dłoń szklankę wody, popijając kilkanaście obco wyglądających tabletek. Nagle poczuł się niesamowicie senny, chociaż przespał już kilka długich godzin. Wyjaśnienie przyszło jednak prędzej niżeli się tego spodziewał, w postaci kolejnych już słów pracownicy Kliniki Chorób i Urazów Świętego Munga.
— Połóż się chłopcze, po tych lekach i tak zaraz spokojnie zaśniesz — oznajmiła, uśmiechając się lekko i zwracając do obecnej w pomieszczeniu Chantelle:
— Może skorzystasz z pokoi dla gości, moja droga? Powinniśmy mieć jeszcze jakieś niezarezerwowane lokum — powiedziała, wstając i zmierzając w kierunku drzwi, przekazując Gryfonce klarowny niewerbalny komunikat, iż także powinna opuścić pomieszczenie pacjenta. Ian zareagował jednak instynktownie, wyciągając rękę i zaciskając dłoń na tej należącej do Chan, jakby w obawie, że jeśli teraz straci ją z zasięgu wzroku to już więcej nie ujrzy jej tuż obok siebie.
— Nie idź jeszcze — odczekał, aż zrezygnowana pielęgniarka zniknie za zamykającymi się drzwiami, po czym przysunął się do siedzącej na brzegu łóżka dziewczyny, bez słowa mocno się w nią wtulając i układając głowę na jej ramieniu.
— Nie chciałem go zabić. Nawet jeśli był Śmierciożercą — kontynuował, mówiąc głosem stłumionym przez koszulkę dziewczyny, do której przycisnął swój policzek. Momentalnie zaczął odczuwać działanie wszystkich tych tabletek, gdy jego powieki zrobiły się coraz bardziej ociężałe. Zamknął oczy, wdychając kojący zapach Chantelle, z wolna zasypiając w ramionach swojego jedynego szczęścia.
Obudził się dopiero nazajutrz, natychmiast rozglądając się po szpitalnym pokoju w poszukiwaniu osoby, która teoretycznie powinna siedzieć przy tym łóżku. Na jego twarzy pojawił się wyraz zdenerwowania, gdy wbrew swoim oczekiwaniom nie ujrzał znajomej sylwetki należącej do blondynki. Bał się, że właśnie w tym oto momencie spełniły się jego najgorsze obawy odnośnie tego, iż Chantelle nie udźwignie ciężaru bycia z inwalidą. Osobiście nawet jej się nie dziwił: aktualnie za nic w świecie nie przypominał dawnego siebie — tego energicznego, samodzielnego Ślizgona, którym był jeszcze kilka dni temu. Teraz był chłopakiem zdanym na innych, potrzebującym pomocy drugiego człowieka. Był całkowicie bezradny, co ewidentnie kłóciło się z jego naturą prawdziwego indywidualisty. Nie potrafił pogodzić się ze swoją niepełnosprawnością, jednak mimo wszystko wiedział, że nie da rady przynajmniej na jakiś czas funkcjonować w pojedynkę. Potrzebował mieć przy sobie swój nieoceniony skarb, który obecnie przebywał w miejscu, o którym sam nie miał bladego pojęcia. Odetchnął jednak z ulgą, gdy zobaczył leżącą nieopodal wiadomość napisaną dłonią Chan. Chwytając kartkę przez kilka dłuższych chwil przyglądał się czterem ostatnim wyrazom pozostawionej informacji, czując jak momentalnie wraca do niego utracona wcześniej wiara.
OdpowiedzUsuńKocham Cię. Twoja Chan.
Dla tych słów był w stanie pokonać każdą przeciwność losu, przyjmując ze spokojem nawet tak wielką tragedię jaką było trwałe okaleczanie przez Śmierciożerców. Miał pewność, że z Chantelle u boku uda mu się wyjść na prostą, nie załamując się i nie spadając na samo dno otchłani, która równałaby się z jego bezapelacyjnym końcem.
Wczesnym popołudniem siedział już na łóżku, wsparty na kilku dużych poduszkach podsuniętych mu pod plecy, w ciszy czytając poranne wydanie Proroka Codziennego. Chciał zająć myśli czymś zupełnie neutralnym, nawet tak błahym jak nic nieznaczące tematy opisywane przed reportera czarodziejskiej gazety. Wiedział, że jedynie zepchnięcie uporczywych myśli na inny tor nie pozwoli mu zwariować i zachować tlące się w nim resztki spokoju. Powoli zaczął się przyzwyczajać się swojego nowego wyglądu, jednak teraz, gdy jedynie leżał w szpitalnym łóżku, uszczerbek ten nie stanowił większego problemu. Chwilowo nie chciał wyobrażać sobie wykonania którejś z tych podstawowych czynności, aczkolwiek miał świadomość tego, iż było to nieuniknione. Podniósł głowę znad gazety w czasie, w którym usłyszał ciche pukanie do drzwi, a zaraz po tym wchodzącego do środka mężczyznę. Wizyta pana Hogartha'a nieco go zaskoczyła: w końcu nie liczył na to, że ktokolwiek poza Chantelle go odwiedzi, chcąc zmarnować trochę cennego czasu na jego osobę. Skinął jednak głową, odkładając Proroka na blat szafki i przyglądając się swojemu niespodziewanemu gościowi. Z takim samym zaskoczeniem przyjął podaną mu ramkę, z lekkim wymalowanym na ustach uśmiechem patrząc na szkic przedstawiający wtuloną w siebie parę, zachowaniem tak bardzo przypominającą mu autorkę pracy i jego samego. Ten radosny grymas zniknął jednak równie szybko jak się pojawił, poprzez zadane przez mężczyznę pytanie, które wypowiedział zapewne nieświadomie. Jego wydźwięk może i niósł za sobą proste przesłanie, aczkolwiek drugie dno wypowiedzi było równie dostrzegalne.
Lżej ci bez Mrocznego Znaku?
Oczywiście było mu lżej, nie tyle w kwestii czysto fizycznej jak i tej duchowej. Nareszcie nie musiał żyć ze świadomością tego, iż jest jednym z nich. W końcu po długich miesiącach na nowo stał się wolnym człowiekiem, który raz na zawsze odciął się od Lorda Voldemorta i reszty jego popleczników. Ta kwestia niewątpliwie go cieszyła, jednak mimo wszystko wolałby posiadać pełnię sprawności, aby cieszyć się tak długo wyczekiwaną swobodą.
— Nie ma pan za co przepraszać — mruknął, odwracając wzrok. — Przynajmniej teraz może mieć pan pewność, że Chantelle nie będzie spędzać czasu ze Śmierciożercą — dopowiedział, siląc się by jego głos brzmiał jak najbardziej naturalnie.
Postawił ramkę z rysunkiem tuż obok łóżka, przenosząc na niego swój wzrok i unikając tym samym spojrzenia pana Hogarth'a. Bąknął jeszcze ciche dziękuje za ramkę, udając zmęczenie i skracając tym samą wizytę przybyłego mężczyzny. Nie chciał wyjść na niewychowanego ignoranta, jednak wolał aby jego gość nie zaprzątał sobie niepotrzebnie głowy jego kiepskim samopoczuciem. Kolejne godziny spędził na bezproduktywnym wpatrywaniu się w biały sufit, leżąc i myśląc o swojej owianej szarymi barwami niedalekiej przyszłości w murach Zamku. Jeszcze nigdy nie czuł irracjonalnego strachu na myśl o powrocie do szkoły, który teraz uzasadniony był wstydem za swój obecny stan zdrowia. Bał się przypuszczalnie nieuniknionej kompromitacji i wszystkich niepowodzeń, które staną na jego drodze z powodu tak znaczącego ubytku.
Usuń— Nareszcie jesteś — powiedział jakiś czas później, gdy do środka pomieszczenia wkroczyła najbliższa mu osoba. W pośpiechu wstał z łóżka, pokonując dzielący ich dystans, po czym oplótł jej plecy swoim prawym ramieniem, wtulając się w nią jak kilkuletni chłopczyk w ulubioną przytulankę. Trwał w tym stanie najdłużej jak tylko mógł, by następnie odsunąć się od niej z tą samą smutną miną i przelotnie musnąć wargami jej policzek.
— Może przeszlibyśmy się na jakiś spacer? — zapytał, biorąc ją za rękę i wspólnie siadając na brzegu łóżka. — Mam już dosyć tego ciągłego leżenia — dodał zgodnie z prawdą. Niemalże całe ostatnie dwa dni spędził w błogiej nieświadomości, śpiąc ponad wyznaczoną normę, a perspektywa następnych godzin spędzonych w tym białym pokoiku przyprawiała go o jeszcze większy smutek. Uśmiechnął się słysząc odpowiedź twierdzącą: zakomunikował tylko, że musi się przebrać, po czym otworzył jedną ze szuflad, wyjmując złożoną w kostkę błękitną koszulkę. Przez prawie pięć minut walczył z uciążliwym materiałem, by w końcu dać za wygraną i uznać, iż jedną ręką nie jest w stanie funkcjonować jak każda inna zdrowa osoba w jego wieku.
— Chyba jednak darujemy sobie ten spacer — mruknął pod nosem, z całej sił ciskając koszulką o drugi koniec łóżka i odwracając wzrok, w którym skrywała się jawna wściekłość do samego siebie.
W tamtym konkretnym momencie najchętniej zapadłby się głęboko pod ziemię z powodu ogarniającego go wstydu, który także widoczny był na pierwszy rzut oka. Wstydził się, że nie potrafi poradzić sobie z tak prostą czynnością, którą bez wątpienia było zwyczajne ubranie koszulki. Czuł się jak małe dziecko zdane na pomoc innych, dla którego samodzielne przebranie się było czymś nieosiągalnym i trudnym do wyobrażenia. A przecież miało być zupełnie inaczej. To w jego obowiązku leżało zapewnienie Chan bezpieczeństwa, by niczym rycerz dbać o jej dobro. To on miał wyręczać ją w wymagających tego sytuacjach i pilnować na każdym kroku jak swoje jedyne oczko w głowie. Nie mogło stać się odwrotnie. Aktualnie jednak nie miał możliwości zrobienia czegokolwiek, nawet wykonania banalnej i dziecinnie prostego zabiegu. W milczeniu spoglądał kątem oka jak dziewczyna ostrożnie zdejmuje jego koszulkę, by moment później pomóc mu założyć świeżą. Nie miał do niej żalu, że zrobiła to bez chociażby zwykłego zapytania go o zgodę. Mimo iż zażenowanie i irytacja dominowały nad jego obecnym stanem, był jej wdzięczny za każdy gest i każde słowo i szczerze wątpił, czy kiedykolwiek uda mu się należycie zrewanżować za tyle danego mu wsparcia. Milczał nawet wtedy, gdy Gryfonka złapawszy jego dłoń splotła razem ich palce, w międzyczasie wtulając się w ramię chłopaka. Unikał jej spojrzenia jak tylko mógł, przenosząc wzrok na białą ścianę szpitalnej sali, aby zredukować speszenie spowodowane kłopotliwą sytuacją do minimum. Po upływie zdecydowanie zbyt krótkiego czasu wstał jednak z łóżka i wciąż trzymając rękę blondynki, powoli ruszył w kierunku drzwi wyjściowych. Spacer po szerokich korytarzach poszczególnych oddziałów nie mógł oczywiście równać się z tym na świeżym powietrzu, jednak nawet taki rodzaj aktywności był o wiele lepszy niż leżenie w łóżku. Ian chcąc wykorzystać moment, w którym znaleźli się na sam na sam, postanowił wyrzucić z siebie wspomnienia ostatnich dwóch tygodni, kończąc dzień wcześniej rozpoczętą wypowiedź. Opowiedział przyciszonym głosem o dokonanym przez siebie zabójstwie w obronie koniecznej, o tygodniu nieprzerwanych wyrzutów sumienia, aby na końcu dołożyć do opowieści nutę dramatyzmu: opis kary zaserwowanej mu przez dwójkę Śmierciożerców, dzięki którym zmuszony był do dłużącego się trwania na oddziale Kliniki Świętego Munga.
OdpowiedzUsuń— Nawet oni mieli mnie w końcu dosyć — mruknął, niepostrzeżenie kierując temat na męczącą go kwestię związaną z osobą, którą trzymał za rękę, od czasu do czasu krzyżując własne spojrzenie ciemnych oczu z jej błękitnymi tęczówkami.
— Ale nie dziwie sie żadnemu z nich. Do czego był im potrzebny ktoś taki jak ja?
Nie zamierzał w żadnym razie zasugerować jej, iż od tej pory postrzega siebie zupełnie inaczej niż dotychczas: że zaczął wierzyć w to, iż nawet ktoś taki jak Chantelle w końcu zostawi go samego, odchodząc i zapominając o jego istnieniu. Pomimo chęci nie umiał odeprzeć od siebie tych myśli, które jego zdaniem wdrożą się w życie już lada chwila, po kolejnych zdarzeniach łudząco podobnych do pomocy przy ubieraniu. Wbrew temu chciał jednak okazać jej swoją wdzięczność, toteż po uprzednim zatrzymaniu się w rogu korytarza ponownie owinął jej plecy swoim ramieniem, minimalizując dzielącą ich przestrzeń do zera.
— Dziękuje za wszystko — mruknął, pogłębiając i tak już silny uścisk. Odsunął się dopiero po kilku minutach, robiąc dwa kroki do przodu i przystając obok okiennego parapetu, gdzie w oddali za brudną szybą rozprzestrzeniał się widok na mugolską część Londynu.
— Za to, że jesteś, kiedy tak bardzo cię potrzebuje — kontynuował prawie że szeptem, na chwilę obracając ku niej twarz. Odetchnął głęboko, udając iż idący po ulicy ludzie wyjątkowo przykuli jego uwagę, po czym zakończył pewnym siebie głosem, w którym drwina mieszała się z nieopisanym bólem.
— Ale jeszcze tylko trochę. Już niedługo nie będziesz musiała opiekować się niedołężnym kaleką — i ze smutnym uśmiechem odszedł od pokrytego spróchniałą farbą parapetu, po raz drugi tego dnia sięgając po znajomą dłoń Chantelle.
***
UsuńPoderwał się z łóżka w momencie, w którym drzwi jego sali otworzyły się z donośnym hukiem. Miał nadzieję, że to właśnie Gryfonka zgodnie z obietnicą postanowiła go odwiedzić, aczkolwiek ku jego rozczarowaniu w progu stał nie kto inny jak nadzorująca pracę swoich podwładnych główna pielęgniarka, dzierżąca w ręce solidnie wyglądającą różdżkę. Kobieta uśmiechała się w dość tajemniczy sposób, jednak z jej mimiki i dziwnego zachowania zaintrygowany Ślizgon nie był w stanie niczego odczytać. Uniósł do góry jedną brew w geście zapytania, na co pracownica kliniki nie pozostała obojętna, wyrzucając z siebie informację, na której usłyszenie czekał od tych prawie trzech dni.
— Zajrzymy pod te bandaże, chłopcze i jeśli wszystko będzie w porządku to nareszcie zajmiemy się twoją ręką — oznajmiła, kładąc szczególny nacisk na dwa ostatnie wyrazy.
Uśmiechnął się, szczerze i bez podtekstów, patrząc na Chan z założonymi rękoma i karcącą miną, unoszącą się kilka stóp nad ziemią.
OdpowiedzUsuń- Myślisz, że odmówiłbym sobie frajdy z latania? Co to, to nie, moja droga. Tyle że chciałbym, żebyś wystartowała pierwsza - powiedział, nadal się uśmiechając. Chciał wyzbyć się z głosu tajemniczego tonu, wiedząc doskonale, że Chantelle tak czy siak mu nie ufa.
- Za chwilę do ciebie dołączę, mam tylko coś do załatwienia - powiedział, patrząc na nią wyczekująco. Oparł drążek od miotły na trawie, oplótł dłonią witki i pochylił się nad ziemią w geście znaczącym "mamy cały czas świata". Nie była to jednak prawda. Mecze zbliżały się wielkimi krokami a James potrzebował do składu szukającego, który podołałby zadaniu i nie wymiękł pod presją treningów.
Patrząc na jej ośli upór, wiedział, że Hogarth nie wymięknie. Musiała tylko dać mu się zwerbować, co raczej nie miało być łatwym zadaniem. Miał w głowie idealny wręcz plan, tyle że dziewczyna przeszkadzała mu swoją podejrzliwością we wcielaniu go w życie.
James
Nie miał zielonego pojęcia co takiego zamierzała wykonać pochylająca się nad nim pielęgniarka, jednak nie zdążył nawet zapytać o cel jej nagłej wizyty, gdyż drzwi szpitalnej sali ponownie sie otworzyły, tym razem wpuszczając do środka tak długo wyczekiwaną osobę, z którą także chwilę później przybyło samo wyjaśnienie nurtującej go kwestii. Nie do końca rozumiał co kryło się pod tajemniczymi słowami "rekonstrukcja ręki", lecz w tym momencie ta sprawa obchodziła go najmniej ze wszystkich innych godnych uwagi zagadek. Jak w amoku wpatrywał się w twarz blondynki, z każdą kolejną sekundą po uszy zatapiając się w głębokiej tafli wyrzutów sumienia. Jej zaczerwienione oczy i doskonale widoczne zmęczenie jasno sugerowały, iż miniona noc upłynęła jej pod znakiem bezsenności i wylanych łez, których sprawcą był nie kto inny jak owładnięty poczuciem winy Ślizgon. Osobiście nie miał sobie nic do zarzucenia, chociaż rozsądek wysyłał do jego umysłu podpowiedzi, co takiego mogło stać się głównym powodem podłego stanu dziewczyny. Przeczuwał, iż jego zbytnio znaczące aluzje odnośnie domniemanego porzucenia go na pastwę losu mogły ją zranić, aczkolwiek nie potrafił zapanować nad tym irracjonalnym przeczuciem. Z jednej strony wiedział, że mimo swojego kalectwa nie straci z oczu trzymającej go za rękę dziewczyny, jednakże doświadczenie mówiło mu, iż w takich chwilach nie można pokładać w nikim tej stu procentowej nadziei. A tak bardzo chciał wywoływać na jej twarzy tylko i wyłącznie uśmiech oraz niwelować każdy przejaw choćby najmniejszego smutku, a po raz kolejny ją zawiódł. Z własnej nieopisanej głupoty skrzywdził jedyną bliską sobie osobę, nie będąc w stanie naprawić popełnionego przez siebie błędu. — A teraz spokojnie chłopcze, przez chwileczkę może troszkę zaboleć, ale staraj się nie ruszać —pielęgniarka zwróciła się do niego zupełnie jak zatroskana opiekunka do kilku letniego dziecka, próbując podtrzymać go na duchu podczas tak bardzo nie lubianej wizyty u doktora, ale Ian nie słuchał już żadnego z kierowanych do siebie słów. Przez jego plecy przeszedł jeden szybki dreszcz, nie mający kompletnie nic wspólnego z odwijanym bandażem i koniuszkiem różdżki przykładanej do miejsca, w którym skóra zaszyta była w precyzyjny i dokładny sposób, niczym gruby haft okalający któryś z materiałów. Machinalnie przymknął powieki, czując na swoich wargach dotyk ust Chantelle, tak skutecznie odwracających jego uwagę od tego co działo się poza odrębem świadomości. Być może i odczuwał pewnego rodzaju dyskomfort połączony z przenikającym jego lewą ręke chłodem, jednak to nie było już ważne. Jedyną istotną kwestią stało się równie delikatne odwzajemnienie pocałunków, które jak zwykle powodowały u Ślizgona przyśpieszone bicie serca i tak samo szybki puls. Co rusz muskał jej usta, modląc się w duchu aby cały proces wykonywanej przez pielęgniarkę czynności trwał jak najdłużej. By dzięki temu tak piękna i ostatnimi czasy coraz rzadsza i spontaniczna chwila wydłużyła się chociażby o te kilkanaście sekund, pozwalając przenieść się daleko poza szpitalne łóżko i na moment zapomnieć o dawnych obawach i nieuzasadnionych lękach.
OdpowiedzUsuńZadowolony?
UsuńOdwrócił głowę w kierunku przeciwnym od tego, w którym aktualnie wciąż siedziała Chantelle, jak oniemiały patrząc na skończony już wytwór pracownicy Świętego Munga, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Bez zbędnych słów wpatrywał się w swoją nową, własną rękę, która tak nagle zajęła miejsce obandażowanej i pokaleczonej pozostałości po minionej tragedii. Z daleka proteza niczym nie różniła się od tej prawdziwej kończyny i gdyby nie jej metaliczny połysk, sam Ian nie dopatrzyłby się najmniejszego uchybienia od normy. Mimo pozornie prezentującego się wyglądu ręka była jednak dużo cięższa od swojej prawej odpowiedniczki, a bijące od niej zimno wyczuwalne było przy pierwszym zetknięciu z twardym metalem. Zszokowany kiwnął jedynie głową, w dalszym ciągu nie wiedząc co odpowiedzieć. Ręka nie była oczywiście spełnieniem tych najskrytszych marzeń, ale fakt, iż na przedramieniu nie widniał już Mroczny Znak, a dawny ubytek został zastąpiony, zaowocował pojawieniem się na twarzy chłopaka cienia dawnego uśmiechu. Po raz kolejny całkowicie wyłączył się na słowa starszej kobiety, która zasypywała go szczegółowymi instrukcjami i pouczeniami, twierdząc, iż nie może zrażać się po nieudanych próbach posługiwania się nową dłonią i musi dołożyć wszelkich starań, aby nauczyć się władać obcą częścią własnego ciała. Nie słuchał już tego tysiąca wyliczeń, obietnic rychłej poprawy i niedalekiego wypisu ze szpitala: ignorując monolog lekarki przysunął się do będącej niedaleko Gryfonki, wtulając się w jej plecy i tym samym wykorzystując fakt, iż siedział milimetry za nią. Wyciągając się do przodu przysunął usta do jej ucha, szepcząc jedno krótkie: kocham cię. Chciał jej tymi słowami przekazać znacznie więcej, niżeli tylko udowodnić swoje wciąż rosnące uczucie. Pragnął zarówno przeprosić jak i przyrzec, iż sytuacje, w których z jej oczu popłyną łzy już nigdy się nię nie powtórzą, a ich miejsce zastąpią kolejne już piękne momenty, które zakorzenią się w ich pamięci dokładnie tak jak niedawna wizyta w Luwrze, czy jeszcze bardziej urokliwej Grecji. *** Upragnione wyjście ze szpitala zbliżało się wielkimi krokami, a siedzący na brzegu łóżka Ślizgon trzymał już w ręku swoją przepustkę do wolności, powoli przygotowując się do powrotu do domu. Chociaż perspektywa ponownego rozstania z Chantelle wprawiła go w stan permanentnego smutku, to tak czy siak cieszył się z opuszczenia tego sterylnego medycznego pomieszczenia, które kojarzyło mu się tylko i wyłącznie z upokorzeniem i bólem. Sam rodzinny dom także nie był już dla niego ostoją spokoju i azylem, w którem mógłby schronić się przed złem tego świata: wiedział, że najbliższe dni z całą pewnością będą ciężkie i stanowiące dla niego prawdziwą próbę charakteru, ale bez względu na to chciał jak najprędzej znaleźć się z powrotem w Chelmsford, by tam odliczać siedem dni, które dzielić go będą od pierwszego września. W pośpiechu zgarnął z dna szuflady ostatnie już części czystej garderoby, odwracając się plecami do będącej w pokoiku dziewczyny. Bez większych problemów przebierając spodnie i zdejmując koszulkę, by moment później zastąpić ją koszulą w granatowo czerwoną kratę. Miał jednak dość duży kłopot z zapięciem guzików, do których bez wątpienia potrzebne były dwie sprawne dłonie, którymi na chwilę obecną niestety nie dysponował. Tym razem nie poddał się po pierwszej próbie, biorąc sobie głęboko do serca słowa pielęgniarki: Musisz ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć.
Nie chciał jednak na siłę przeciągać momentu wyjścia ze szpitala, ale mimo wszystko czuł pewnego rodzaju opór odnośnie poproszenia Chantelle o pomoc dotyczącą drugiej już pomocy przy zmianie ubrania. Wiedział, że nie musi się wstydzić i dobrze zdawał sobie sprawę z tego, iż zawsze i bez względu na wszystko będzie mógł znaleźć wsparcie u tej jednej, najważniejszej osoby, nie bojąc się odrzucenia ani wyśmiania jego dziecinnej prośby. Dalej żałował swoich ostatnich słów wypowiedzianych w momencie największej złości: nigdy nie zamierzał, by blondynka poczuła się odrzucona czy niedoceniana, toteż po kilku długich minutach kończących się fiaskiem prób otworzył usta, obracając głowę w kierunku swojego najjaśniejszego promyka. — Chantelle, czy mógłbym prosić cię o pomoc? — zapytał, mówiąc w miarę normalnym, pozbawionym krępacji tonem głosu, wskazując na swoje wszystkie rozpięte guziki. — Wiem, że zobaczymy się już za kilka dni, ale tym razem będę do ciebie pisał dzień w dzień — zapewnił, chcąc zmienić temat i odciągnąć myśli od tej następnej już kłopotliwej sytuacji. Rozsądek podpowiadał mu, by nie dopuścić do tego, by Chantelle zniknęła mu z zasięgu wzroku choćby na chwilę, jednak wiedział, że nie ma prawa prosić ją o zostanie z nim w tych ostatnich dniach wakacji. Każde ich rozstanie — nawet tak krótkie i pozornie niegroźne — kończyło się czymś złym, a nie chciał po raz enty przeżywać tego, co czuł po ich pierwszym oficjalnym rozpadzie. Może i potrzebował jej obecności, ale wchodzenie w rolę egoisty i tłumaczenie się chwilową niepełnosprawnością nie leżało w jego odmienionej naturze. Musiał przez te kilka dni na nowo nauczyć się samodzielności, by w pełni sił wrócić do Hogwartu i rozpocząć swój ostatni rok wytężonej pracy. — Zobaczysz, ten tydzień minie szybciej niż się obejrzysz — dodał na pocieszenie zarówno jej jak i samego siebie, wyciągając rękę w jej kierunku i przejeżdżając opuszkami palców po jej długich, prostych włosach.
UsuńOstatnie kierowane do dziewczyny słowa Ślizgon wypowiedział z pełną świadomością i dlatego zdziwił się, usłyszawszy wzmiankę na temat tego, iż od razu może wykluczyć swój samotny powrót do domu. W głębi duszy nie liczył nawet na to, by Chantelle porzuciła swoje wszystkie plany i ruszyła wraz z nim do małego zlokalizowanego w okolicach Londynu miasteczka tylko i wyłącznie dlatego, że jej własny chłopak nie dawał sobie rady z wykonaniem podstawowych czynności. Spojrzał na nią z niepewnością, do końca nie dowierzając w zapewniania odnośnie wspólnej wizyty w rodzinnym domu chłopaka. Z jednej strony niesamowicie cieszył go fakt, iż spędzi te ostatnie dni wakacji wraz z Chantelle, w dodatku w miejscu, w którym teoretycznie nie musiał czuć się obco, które tylko i wyłącznie on znał od podszewki i gdzie w końcu oboje będą mogli odpocząć po tylu traumatycznych wydarzeniach.
OdpowiedzUsuń— Jesteś pewna, że chcesz ze mną wrócić? — zapytał, ściskając jej dłoń i przygotowując się do czekającej ich teleportacji. Aktualnie na pierwszy plan wysuwała się ta druga strona medalu, wysyłająca do jego umysłu nową dawkę obaw. Nie chciał jej do niczego zmuszać, chociaż doskonale wiedział, że w pośredni sposób to właśnie robi. Zapewne w innych okolicznościach najzwyczajniej w świecie rozstaliby się, odliczając dni dzielące ich do ponownego spotkania. Tym razem Chantelle nie miała jednak wyboru: los postawił ją przed faktem dokonanym, stawiając na jej drodze bezradnego chłopaka, nie będącego w stanie samodzielnie funkcjonować. Wiedział, że mało kto odmówiłby pomocy osobie skazanej na odgórną porażkę i to na każdej płaszczyźnie życia, lecz nie potrafił zrozumieć, czy blondynka robiła to wszystko z czystej ludzkiej litości czy z kompletnie odmiennych względów. Nawet teraz — po dość udanej rekonstrukcji lewej kończyny — przyłapywał się na tych samych absurdalnych myślach, w których to Chantelle nie wytrzymuje i zostawia go samego. Może i był skończonym, nieuleczalnym idiotą, ale nie umiał pojąć, iż najwyraźniej siłą napędową dziewczyny jest nic innego jak uczucie, którym on darzy ją nieprzerwanie już od dobrych kilku miesięcy. Nie zdążył jednak przytoczyć w myślach nazwy ulicy i miasteczka, gdyż poczuł znajome szarpnięcie i ogarniającą go ciemność, którą sekundy później zastąpił blask rażących po oczach promieni słonecznych i pęd wiatru omiatającego jego twarz. Z lekkim uśmiechem patrzył na wolno stojący dwupiętrowy domek — jedyny w tej otoczonej łunami zbóż przestrzeni, dochodząc do wniosku, iż kompletnie nic nie zmieniło się tutaj w czasie tej krótkiej absencji. Pola i rozprzestrzeniający się w oddali las pozostały nienaruszone, a dom nie nosił śladów ostatniego incydentu, w którym kluczową rolę odegrała dwójka nieludzkich potworów.
— Tak, trafiłaś idealnie — odpowiedział z subtelną nutką radości w głosie, spowodowaną tak długo wyczekiwanym wyjściem ze szpitala. Nie pojmował, dlaczego wizja spędzenia czasu w tym domu napawała go takim spokojem i czymś na kształt zadowolenia. W końcu nie wiązał z tym miejscem żadnych pozytywnych wspomnień: samo jego dzieciństwo nie należało do tych najprzyjemniejszych czasów, do których podchodziłby z nostalgią, jak i również późniejsze lata życia Iana w tym domu nie opływały w optymistyczne epizody. Być może na duchu podtrzymywała go obecność Gryfonki i myśl, że lada chwila wspólnie przekroczą próg mieszkania, by jak najlepiej spożytkować wydzielony im czas. Ściskając rękę dziewczyny powoli ruszył do przodu, okrążając cementową ścieżkę i przystając pod wymalowanymi niebieską farbą drzwiami. Rzadko kiedy w celu ich otwarcia używał tradycyjnego pęku kluczy, toteż pośpiesznie wyciągnął schowaną w tylnej kieszeni różdżkę, przykładając jej koniec do zamka i wypowiadając w myślach formułkę łamiącą wcześniej rzucone zaklęcia ochronne. Wątpił, by po ostatniej niechcianej wizycie owe czary jeszcze działały i obiecał samemu sobie, że po wejściu na powrót otoczy posiadłość broniącą mocą. Po pierwszej próbie drzwi jednak się rozchyliły, wpuszczając dwójkę czekających nastolatków do środka.
— Czuj się jak u siebie — poczekał, aż blondynka pierwsza wejdzie do pomieszczenia, by następnie zamknąć za nią drzwi frontowe i przystanąć w jasnym holu. Machinalnie na jego twarzy pojawił się cień strachu, gdy przypomniał sobie to, co stało się dokładnie w tym miejscu: rzucił okiem na posadzkę, która nie tak dawno splamiona była niewyobrażalną ilością krwi i skrzywił się mimowolnie. W mgnieniu oka otrząsnął się z pierwszego szoku, powracając do Chantelle i uśmiechając się ledwo zauważalnie.
Usuń— To co, chcesz zwiedzić resztę? — powiedział, chwytając jej dłoń i prowadząc ją wzdłuż korytarza. Cały parter wypełniał wielki salon w pastelowych barwach, a po przeciwległej stronie znajdowała się równie duża ładnie urządzona kuchnia połączona z jadalnią. Łącznikiem obu tych izb były białe kręte schody prowadzące na drugie piętro, dokąd właśnie zmierzali. Po pokazaniu drogi do łazienki otworzył drzwiczki ostatniego z pomieszczeń: pokoju, w którym mieszkał od ponad siedemnastu lat. Wnętrze przypominało typowy chłopięcy azyl. Przy jednej ze ścian postawiono łóżko i prawie że identyczny fotel, ściany niemal w całości pokryte były autorskim graffiti i oprawionymi w ramę obrazami, gdzieniegdzie porozrzucano poszczególne części garderoby, które opuściły wnętrze stojącej w rogu drewnianej szafy. Całość zwieńczały półki z książkami, kartonowe pudła zawierające wszystkie możliwe przybory potrzebne artyście w tym dwie sztalugi ustawione wzdłuż otwartego na oścież okna i szkolny kufer z otwartym wiekiem.
— Cieszę się, że jesteś ze mną. Właśnie tutaj — objął ją prawym ramieniem, przechylając twarz pod lekkim kątem i zostawiając na policzku dziewczyny dotyk swoich warg. Wpatrzony w całą tą bliska mu scenerię obrócił się jednak na pięcie, gdy za plecami usłyszał głośne parsknięcia i zgrzyty pazurów o podłogę, wydawane przez przybyłego znikąd i ewidentnie rozjuszonego kota.
[cały dzień to pisać, borze ;_;]
Wysłuchał jej relacji z niekrytą przyjemnością. Dobrze było słyszeć, że jej się układa. Martwił się o nią, odkąd tylko ją poznał. Wiedział sporo na jej temat i to było powodem jego zmartwień. Nie mógł zapomnieć rozmowy, podczas której Chan wydała się taka krytyczna względem siebie. Teraz najwidoczniej coś się zmieniło. Znał Iana, więc kiwnął głowa na potwierdzenie jej domysłów i uśmiechnął się delikatnie. Nie miał zamiaru drążyć tego tematu, bo zrozumiał dostatecznie wiele.Bardziej zainteresował go wspomniany profesor i te całe „nieważne bzdury”, ale Gryfonka nie pozwoliła mu zgłębić i tego wątku, bo prędko zadała kolejne pytanie.
OdpowiedzUsuńPrzyszłość? - powtórzył i westchnął – Przyszłość to wolność. Jeszcze nie wiem co zrobię, komu będę siedział na karku, gdzie się podzieję i co będę robił. Może to zbyt wiele niewiadomych, ale nie mam konkretnych celów. Bardziej niż na pracy, która zawsze się znajdzie, choćby najmarniejsza, zależy mi na poznaniu kogoś – spojrzał z rozmarzeniem w przestrzeń, bez krępacji mówiąc przy niej o marzeniu bliskości – Do tej pory jakoś mi nie wyszło, a ta na której mi zależało po prostu zniknęła. Więc czepiając się tej myśli, że jest gdzieś na tyle silna dziewczyna by ze mną wytrzymać, ruszę przed siebie i będę zarabiał tę parę groszy nie wiadomo gdzie i nie wiadomo jak – zakończył z westchnieniem i przeniósł wzrok na rozmówczynię – A ty już wiesz, jak to będzie wyglądać? Może jakieś cele? - posłał jej przyjazny uśmiech.
[ Zaszczyty, ale musiałaś sporo czekać na mój odpis. Wybacz. ]
Jack
Z początku uśmiechał się, gdy Chan opowiadała mu o swojej chęci zastąpienie profesor McGonagall, lecz grymas ten znikł z jego twarzy, gdy temat przeszedł na zadatki dziewczyny na aurora.
OdpowiedzUsuń- Chan... - powiedział współczująco i spojrzał na nią przyjaźnie.
Nie chciał by tak myślała – że nadaje się tylko do zabijania. On widział w tej niepozornej istotce coś więcej, czego brakowało niejednemu porządnemu człowiekowi. Smucił go fakt, że Gryfonkia ciągle wracała myślami do incydentu sprzed lat. Chciał zrobić coś, by uwierzyła, że nie jest zła ale nie wiedział jak miałby się do tego zabrać.
- Nie skazuj się na niepowodzenie. Jesteś świetna z transmutacji, czyż nie? A jeśli trzeba to pogada się z profesor McGonagall – uśmiechnął się delikatnie i mrugnął do niej - Byleś tylko tak nie myślała. Jesteś utalentowana i jeśli nie zostaniesz nauczycielka tu, to może przyjmą cię w innej szkole magii? A kto wie, może będziesz artystką, sugeruję się twoimi wcześniejszymi słowami – wyjaśnił – Właśnie, chciałbym kiedyś zobaczyć twoje dzieła – jego oczy błysnęły radośnie, gdy wypowiadał ostatnie słowa.
Tak bardzo zależało mu na jej uśmiechu, choć i tak z tego co widział, sprawa miała się lepiej. Prawdopodobnie przez Iana, a tak przynajmniej zakładał. Bo jeśli racjonalnie na sprawę spojrzeć, to i ten znany mu Ślizgon wyglądał ostatnimi czasu na szczęśliwszego. Choć może to było tylko złudzenie, spowodowane zdobytymi informacjami. Czasem bywa i tak, że skoro uważamy, ze ktoś powinien być szczęśliwy, takim go widzimy.
Jack
Chowająca się za jego plecami Chantelle, którą ewidentnie przestraszył widok przybyłego kota, wprawił Ślizgona w lekkie rozbawienie: nigdy nie spodziewał się po dziewczynie lęku wywołanego widokiem domowego kota, który być może i zachowywał się dość nerwowo, jednakże był tylko i wyłącznie zwykłym futrzakiem. Prawdopodobnie przez ich wspólne doświadczenia i epizody, z których każde kolejne niosło za sobą coraz to straszniejszą historię, żył w przeświadczeniu, iż tego typu błahostki nie są w stanie zrobić na nich najmniejszego wrażenie. To mniemanie okazało się jednak niczym więcej jak mylnym wyobrażeniem, które obalił jego własny rozjuszony kot. Pośpiesznie odpędził jednak zwierzaka gestem ręki, płosząc go i w rezultacie wyganiając z pokoju. Na szczęście to właśnie Ian był osobą, do której Malboro podchodził z czymś na kształt respektu. Zapominał wtedy o swoim kocim indywidualizmie, w pełni podporządkowując się poleceniom właściciela, który nie raz wykorzystywał swoją niewątpliwą przewagę nad posłusznym mu zwierzakiem.
OdpowiedzUsuń— Spokojnie, on nic ci nie zrobi — powiedział w czasie, w którym Chantelle sięgała po kartkę papieru, pisząc słowa wyjaśnienia skierowane do Mark'a Hogartha. Przed wysłaniem zapieczętowanego pergaminu i deklaracją, iż zejdzie do kuchni po coś do picia, zdążył jeszcze musnąć wargami jej policzek, by następnie odsunąć się na bok i odprowadzić ją wzrokiem. Wykorzystując wolną chwilę, chwycił za schowaną w tylnej kieszeni różdżkę, aby chociaż trochę uporządkować porozrzucane po podłodze rzeczy. Jednym machnięciem zniwelował samotną stertę ubrań, na powrót przenosząc ją do szafy. Uwinął się jeszcze z idealnie równym poskładaniem leżącej na łóżku pościeli, gdy z dołu dobiegł do niego krótki krzyk, ostatnimi czasy kojarzony tylko i wyłącznie z jednym słowem: Śmierciożercy. Bez namysłu ruszył do przodu, pokonując co drugi stopień schodów i wpadając do kuchni, w której ku swojej wielkiej uldze nie ujrzał tak dobrze znanych mu ludzi. Scena którą zarejestrował nie była tą, którą spodziewał się zastać, jednakże cała sytuacja także wyglądała dość niepokojąco. Zdezorientowany spoglądał na wściekłego kota, zatapiającego pazury w łydce Chantelle i na samą dziewczynę, która na marne próbowała go od siebie odgonić. Ian po raz pierwszy spotkał się z czymś takim: na ogół Malboro zachowywał się w miarę łagodnie, nie atakując żadnej ludzkiej istoty. Tym razem na jego celowniku od samego początku wyrysowała się sylwetka Chan, której z niewiadomych powodów postanowił umilić wizytę w tym domu. Ślizgon jednak równie szybko znalazł się w centrum pola walki, łapiąc kota za fałdę skóry znajdującej się tuż przy karku i idąc z nim jak najdalej od dziewczyny. Przy tylnych drzwiach wyjściowych walczył z pokusą, aby nie rzucić winowajcą i odejść, lecz w ostatniej chwili puścił zwierzaka tuż nad samą ziemią i gdy ten upadł na cztery łapy przekręcił zamek, tym samym uniemożliwiając mu powrót do środka.
— Tego szukasz? — zapytał, siląc się na spokojny ton głosu. Przed pójściem do kuchni pobiegł jeszcze do zlokalizowanej na dole drugiej łazienki, łapiąc w biegu podręczną apteczkę, gdyż nie wiedział co może przydać się w opatrywaniu skutków bliskiego spotkania z ostrymi pazurami kota. — Za chwilę się tym zajmiemy, skarbie — dodał cicho, przystając obok Gryfonki. Kilka dni temu obiecał sobie, że nigdy nie dotknie ją swoją obcą, zimną, metalową dłonią, jednak aktualnie ledwo zauważalnie położył obie ręce na jej talii, lekko unosząc ją do góry i sadzając na kuchennym blacie. Dobrze pamiętał moment, w którym to różdżka dziewczyny likwidowała jego liczne ślady sygnalizujące długi niechciany pobyt w Zakazanym Lesie, toteż idąc za jej przykładem przyłożył koniuszek różdżki do najgłębszych ran, dzięki czemu w mgnieniu oka zabliźniły się, zostawiając po sobie jedynie delikatną, jasną bliznę.
— Nie mam pojęcia dlaczego tak zareagował — powiedział, kręcąc głową i sięgając po schowane w apteczce waciki. Dokładnie nasączył je utlenioną wodą, przykładając je do nogi dziewczyny i przemywając zalegającą na skórze krew.
— Dotychczas nikogo nie zaatakował — kontynuował, w międzyczasie wciąż doprowadzając łydkę blondynki do właściwego stanu. Uśmiechnął się lekko podziwiając swój wyczyn, zadowolony z tego, iż mimo wszystko udało mu się dokonać czegoś całkowicie samodzielnie. Do opatrzenia rany w większej mierze użył sprawnej prawej ręki, aczkolwiek tak czy siak cieszył się, że nie jest aż tak bezużyteczny za jakiego się uważał.
Usuń— Już nie boli? — spojrzał na nią z widoczną w głosie troską, pomagając wstać z wysokiego blatu i powoli dojść do salonu. — Ten przeklęty kot więcej się do ciebie nie zbliży — zapewnił, przybliżając się na możliwie jak najmniejszą odległość i zgarniając ją w swoje objęcia. Pożytkując dzielącą ich różnicę wzrostu, nachylił się, przyciskając wargi do jej głowy i przez kilka chwil trwając w tym stanie. W stanie szczęścia, ani trochę nie rozwianego przez nieprzyjemne zajście.
Późnym wieczorem obydwoje siedzieli już w pokoju Iana, z wolna przygotowując się do zakończenia tego obfitującego w wydarzenia dnia. Po wcześniejszej kolacji i dopełnieniu reszty wynikających z harmonogramu obowiązków, pozostało już tylko położenie się do łóżka i oderwanie się od otaczającej rzeczywistości, która i tym razem okazała się być aż nadto zaskakująca.
— Pomyślałem, że pewnie przyda ci się coś do spania, zanim dostaniesz swoje rzeczy — powiedział, okrążając pokój i wyciągając rękę po leżącą na jednym z pudeł koszulkę w kolorze tęczówek blondynki. Pomimo wybrania stosunkowo najmniejszego rozmiaru, bluzka zapewne i tak byłaby na nią przynajmniej o trzy rozmiary za duża, jednak nie miał niczego innego, co mógłby jej zaoferować. — Połóż się za chwilę, na pewno jesteś zmęczona — dopowiedział, samemu kierując się w stronę drzwi. — Ja za moment wrócę, muszę coś sprawdzić — i wyszedł, nie dając jej dojść do słowa i nie rozwiewając jej prawdopodobnych wątpliwości. Dla nabrania stuprocentowej pewności musiał przekonać się na własne oczy, czy dom jest dostatecznie dobrze chroniony każdym ze znanych mu zaklęć. Nie miał zamiaru dopuścić do powtórzenia sytuacji sprzed dni, kiedy to w progu stanęli nieproszeni goście, wyrządzając mu jedną z dotkliwszych krzywd. Tym razem jego własnym los był mu całkowicie obojętny, nie mniej jednak ze względu na obecność Chantelle musiał dopilnować, aby z jej głowy nie spadł choćby jeden włos, gdyż aktualnie to właśnie bezpieczeństwo jego najjaśniejszego promyka przybrało miano priorytetu.
— Śpisz? — mruknął kilkadziesiąt minut później, gdy po przemierzeniu zaciemnionych korytarzy i gruntownym zajrzeniu w każdy kąt, wszedł do równie ciemnej sypialni, po cichu kładąc się obok Chantelle. Jak zwykle szczelnie okrył ją kołdrą, po omacku sięgając po schowaną pod materiałem pościeli dłoń dziewczyny, by następnie zapleść ze sobą ich palce i zredukować niepotrzebny dystans do minimum. — Dobranoc, moja droga — szepnął, zamykając oczy i zastanawiając się w myślach, czy oby nie zapomniał o zabezpieczeniu czarami któregoś z niewidocznych dla oka tajnych wyjść z domu.
Dobranoc, mój rycerzu.
OdpowiedzUsuńNie pamiętał już, kiedy ostatni raz zasypiał z uśmiechem na ustach, który właśnie tej nocy stał się wyjątkowo szczery i jak najbardziej naturalny. Sam nie wiedział dlaczego to jedno określenie wprawiło go w tak optymistyczny nastrój, nie mniej jednak w jego własnym mniemaniu wypowiedziane przez Gryfonkę słowo niosło za sobą podwójne, ważne dla niego znaczenie. Odkąd tylko pamiętał, pragnął jak najlepiej zaopiekować się Chantelle i sprawić, by czuła się przy nim bezpiecznie, a jak do tej pory nie dowierzał, by przynajmniej raz w ciągu ich wspólnej drogi udało mu się podołać tamtym postanowieniom. Aktualnie jednak poczuł się nieco bardziej pewny siebie, z wolna odzyskując utraconą wcześniej wiarę. W dalszym ciągu powątpiewał jeszcze w swoje nikłe, wynikające z wypadku umiejętności, lecz z całą pewnością nie postrzegał już swojej osoby tak krytycznie jak jeszcze niecałe dwa dni temu. Od teraz stał się jej osobistym rycerzem, którego obowiązkiem było stanie na straży i pilnowanie, by jego jedynej królewnie nie stała się choćby najmniejsza krzywda. Być może i występowało wysokie prawdopodobieństwo, że momentami to zadanie okaże się być ponad jego siły, aczkolwiek doskonale wiedział, że zrobi wszystko by z każdym dniem jeszcze bardziej zasłużyć na otrzymane miano rycerza Chantelle i tym samym nie zawieść jej oczekiwań względem jego osoby.
Obudził się jak zwykle z pewnym opóźnieniem, jeśliby patrzeć na porę, w której swoje oczy otworzyła leżąca obok blondynka. Pośpiesznie wstał z łóżka, zaspanym głosem mówiąc jedno krótkie dzień dobry i przelotnie muskając jej policzek, by na jakiś czas zawiesić wzrok na ubranej w jego koszulkę dziewczynie. Jego zdaniem w takim a nie innym wydaniu wyglądała wyjątkowo uroczo, jednakże z niewiadomych powodów nie powiedział tego na głos. Po wykonaniu tych kilku podstawowych, przypisanych dla poranka czynności oboje powędrowali do kuchni, aby z braku innego zadania usiąść na wysokich krzesłach i zastanowić się, jak wykorzystać dopiero co rozpoczęty dzień. Na pierwsze słowa dziewczyny wzruszył jedynie ramionami, ignorując zalecenie pielęgniarki, które teraz podsuwała mu pod nos sama Chantelle. Na darmo próbował zmienić temat ich rozmowy, jednakże nie był w stanie przebić jej zbyt mocnych argumentów. Dobrze wiedział, że powinien ćwiczyć dzień w dzień, lecz od dnia, w którym otrzymał swoją nową rękę, nie zrobił tego ani razu. Nie chciał przyznać, że boi się ewentualnego niepowodzenia, które zapewne było tym nieuniknionym elementem żmudnej pracy. Nie był do końca pewny w jaki sposób przyjąłby do świadomości informację odnośnie tego, iż nie potrafi chociażby złapać w dłoń drobnego przedmiotu: nie miał zamiaru obarczać Chantelle swoją złością i frustracją, dlatego też odwlekał moment rozpoczęcia indywidualnej rehabilitacji w nieskończoność. Mimo wszystko nie chciał sprawić dziewczynie żadnych przykrości, a perspektywa ujrzenia jej uśmiechu zwyciężyła nad strachem i stosem uzasadnień wysuwających się przeciw propozycji Gryfonki. Pomysł ze złapaniem jej dłoni niezbyt przypadł mu do gustu, co wyjaśnił już na samym wstępie. Jego lewa dłoń nie utrzymywała normalnej temperatury, a sam dotyk metalu także nie był niczym przyjemnym, ale chłopak nie polemizował i zgodził się bez niepotrzebnego sprzeciwu. Krzesło, na którym siedział przysunął nieco bliżej Chantelle, kładąc obie dłonie na blacie stołu i niepewnie obracając głowę ku tej lewej kończynie. Całą siłą woli skupił się na zaciśnięciu palców w pięść, co udało mu się dopiero po trzeciej próbie, ale nawet jej końcowy rezultat nie był zadowalający. Brunet nie rozumiał dlaczego ręka nie stała się kompatybilna z jego umysłem i resztą ciała: dłoń była jak inny, kompletnie obcy organizm, działający na własnych warunkach i jak na złość nie chcący dostosować się do nowego otoczenia. Wbrew temu delikatnie położył ją na tej mniejszej, należącej do Chantelle, w międzyczasie uważnie obserwując malujące się na jej twarzy reakcje.
Wyczekiwał ujrzenia widoku lekkiego wzdrygnięcia spowodowanego kontaktem z zimnym metalem, ale na skutek dominującego strachu nie mógł trafnie odczytać wyrazu jej twarzy. Obawiał się, że po tym pierwszym nieznajomym dotyku, Chantelle diametralnie zmieni swoje podejście, traktując go na równi z najzwyklejszymi w świecie odmieńcami i postrzegając niepełnoprawnego człowieka, któremu aktualnie bliżej było do blaszanego robota, niżeli do normalnego nastoletniego chłopaka. Po pokonaniu następnych trudności wreszcie splótł ze sobą ich palce, aby następnie szybko odsunąć rękę i schować ją poza linię blatu kuchennego stołu.
Usuń— Nie powinienem się na to godzić — mruknął, wstając i podchodząc do okna wychodzącego na zielony ogród. Wsparł się łokciami o szeroki parapet, patrząc w kierunku innym od tego, w którym przebywała dziewczyna. Nie chciał teraz spojrzeć jej w oczy i pokazać, jak bardzo podle czuje się w tej niecodziennej sytuacji, do której wbrew swojej woli został zmuszony, ale jej następna, dość nieśmiała prośba zmusiła go do obrócenia się i podejścia w jej kierunku.
Mógłbyś mnie przytulić?
— Oczywiście, że bym mógł — odpowiedział, chwytając ją za podbródek i zmuszając, by uniosła spuszczoną głowę i na kilka sekund skrzyżowała z nim swoje spojrzenie.
— W końcu prawdziwy rycerz nie odmówi niczego swojej najdroższej księżniczce — dodał z uśmiechem, na chwilę zapominając o niedalekim napływie kiepskiego samopoczucia. Tak jak kiedyś oplótł jej plecy swoimi ramionami, zważając przy tym, aby nie przygnieść ich zbyt mocno swoją lewą ręką. W jednym kroku zniwelował zbędną przestrzeń, zgodnie z prośbą przytulając ją najmocniej jak tylko potrafił. W trakcie tej bliskości wyzbył się ówczesnych pokładów zdenerwowania i żalu, uspokajając się tak jak zawsze po wykonaniu tej zdecydowanie ulubionej czynności. Odsunął się od niej po kilku długich minutach, stając milimetry przed, wciąż z tym samym, lekkim uśmiechem.
— Dziękuje za pomoc w ćwiczeniach — powiedział, robiąc krok do przodu i okrążając stojącą w kuchni dziewczynę. Przystanął obok jednej ze szafek, kucając i otwierając jej skrzypiące drewniane drzwiczki. — Ale może na przyszłość pomyślmy o innych metodach treningu — dodał, chcąc na wszelki wypadek odwieść ją od kolejnych myśli dotyczących bliskiego kontaktu jej wrażliwej skóry z zimnym metalem.
— Na przykład takich... — kontynuował, sprawną ręką wyciągając z szafki karton soku, a lewą niezgrabnie chwytając szklankę. Udało mu się zacisnąć palce na naczyniu i równie mało precyzyjnie postawić ją na stole, aby wrócić po drugi kubek i spróbować swoich sił z kolejnym zadaniem. Bez problemu przeszedł połowę drogi, jednak nieopodal celu jego wędrówki, nieposłuszna dłoń ponownie wymknęła mu się spod kontroli, a zaciśnięte na szklance palce w jednej sekundzie rozluźniły uścisk, co w rezultacie zaowocowało tym, iż kuchnię wypełnił donośny trzask tłuczonego szkła, które teraz obficie pokrywało większą część podłogi.
— Uważaj, nie skalecz się — powiedział ze względnym spokojem, chociaż wewnątrz przygotowywał się do widowiskowego wybuchu. Był wściekły na samego siebie, że po porażce z najzwyklejszym złapaniem własnej dziewczyny za rękę, musiał spieprzyć kolejną banalną sprawę, po raz enty kompromitując się w jej oczach.
— Zaraz to posprzątam — obrócił się plecami, wcześniej biorąc do ręki swoją różdżkę i odliczając w myślach do dziesięciu, chociaż wątpił, czy opanuje się nawet po piątej serii powtórzeń.
Patrzył z niekrytą satysfakcją na jej podniebne wyczyny, po raz kolejny utwierdzając się w przekonaniu, że nie marnował czasu na namawianie dziewczyny. Gdyby tylko udało mu się zachęcić Chan do dołączenia do drużyny byliby ustawieni do końca szkoły. Z takim szukającym nie dało się przegrać, a wyznanie tego, nawet w myślach, kosztowało Pottera tyle wysiłku co rozegranie co najmniej trzech trudnych meczy.
OdpowiedzUsuńGdy tylko Gryfonka wpadła w coś w rodzaju transu, który tak często dopadał samego Jamesa, chłopak sięgnął do najgłębszej kieszeni szaty, skrywającej prezent od partnerki w spisku - profesor McGonagall.
Złoty znicz, przewiązany czarną wstążką, zalśnił w jego palcach.
James Potter nigdy nie słynął z nadmiernej cierpliwości, toteż nic dziwnego, że od razu wypuścił piłeczkę w powietrze. Doliczył w myślach do dwudziestu i ruszył za nią w pogoń. Głównym celem nie było jednak sprawdzenie umiejętności Jamesa, a zwrócenie uwagi Chantelle. W końcu to ona miała zostać szukającą. Potter trzymał się więc na dystans, czekając na reakcję dziewczyny.
James
Wieczorny spacer wydawał się być chyba jedyną rzeczą, która mogła odciągnąć myśli Iana od feralnego epizodu ze szklanką, poprzez który jego humor został diametralnie zepsuty. Ślizgona nie denerwowała tylko i wyłącznie własna nieporadność: odczuwał także cień żalu skierowany przeciwko Chantelle, która pomimo jego prośby po raz kolejny wyręczyła go w wykonaniu prostego zadania, ignorując jego zdanie na ten właśnie temat. Nie chciał by dziewczyna pilnowała go na każdym kroku, aby uzyskać pewność, że nie zdemoluje połowy domu i nie zrobi sobie krzywdy swoją niesamodzielnością. Nie chciał być traktowany jak dziecko, jednak nie mógł nic zaradzić na nadmierną opiekuńczość blondynki. Tłumaczył sobie, że jeszcze kilka dni wytężonej pracy i ćwiczeń, a jego dłoń nabierze w miarę normalną sprawność, lecz tak czy siak jego cierpliwość była już na skraju wyczerpania. Bał się, że pewnego razy nie wytrzyma i wybuchnie, uwalniając tym samym rozwścieczenie, które tłumił w sobie jedynie ze względu na Chan. Mimo wszystko wolał udawać, że cała ta sytuacja nie robi na nim wrażenia, a utrata ręki nie obeszła go tak bardzo jak w rzeczywistości. Przybranie pozy obojętności już nie raz ratowało go z niejednej opresji, a jeśli dzięki temu mógł oszczędzić Chantelle niepotrzebnych zmartwień to z całą pewnością warto było się trochę poświęcić i poudawać spokojnego i opanowanego chłopaka.
OdpowiedzUsuńPo wyjątkowo długim marszu po uliczkach angielskiego miasteczka, zmęczeni ale zadowoleni wrócili z powrotem do domu, gdzie Ślizgon w pierwszym rzędzie jak zwykle przezornie rzucił wszelkie możliwe ochronne zaklęcia. Nie patrzył w jakim kierunku zmierza Chantelle, skupiając się na zabezpieczeniu miejsca, w którym mieli spędzić już drugą wspólną noc. Dopiero po kilku minutach zobaczył ją w salonie, gdzie wyczerpana leżała na mało wygodnej kanapie. Z lekkim uśmiechem uklęknął zrównując swoją twarz z twarzą Gryfonki, by następnie musnąć wargami czubek jej nosa i podjąć natychmiastową decyzję, od której wcześniej ustrzegał się jak tylko mógł. Miał raptem nadzieję, że tym razem uda mu się wykonać zadanie, które wyznaczył sobie w przypływie impulsu.
— Trzymaj się mocno, moja śpiąca królewno — powiedział z tym samym wyczuwalnym entuzjazmem, aby po upewnieniu iż ręce Chantelle dostatecznie mocno oplatają jego szyję, podnieść się w raz z nią i zanieść ją prosto do ulokowanego na piętrze pokoju. Z ulgą, że wszystko poszło dobrze, położył ją na łóżku, układając jej głowę na największej poduszce , w międzyczasie szczelnie otulając kołdrą. — Śpij dobrze — mruknął, po cichu wychodząc z pokoju,dołączając do niej po upływie niecałego kwadransa, kiedy to ogarnąwszy wszystkie sprawy wślizgnął się pod pościel, obejmując Chantelle prawym ramieniem i przysuwając się najbliżej jak tylko mógł. Na dobranoc ucałował jej głowę w okolicach skroni, zamykając oczy i próbując zasnąć po ciężkim i długim dniu.
Nazajutrz wszystko potoczyło się tym samym codziennym rytmem, po drodze nie zaskakując żadnym nieprzewidzianym zwrotem akcji. Ian cieszył się, że najwyraźniej Chantelle czuła się w jego domu swobodnie, co zauważalne było na pierwszy rzut oka. Harmonogram dnia jak zwykle rano przywiódł ich do kuchni, by w granicach południa pozwolić im na moment zająć się sobą i na chwilę odseparować od nierozłącznych czynności. Ian jednak nie spuszczał jej z oka nawet wtedy, gdy paradoksalnie robili coś osobno. Aktualnie siedział po turecku na drewnianej podłodze swojego pokoju, z dołu spoglądając na przebywającą na łóżku Chantelle. Obok siebie ułożył kartkę papieru, gumkę do ścierania i kilka ołówków, chcąc wypróbować swoich sił w starciu z ulubioną formą spędzania wolnego czasu: rysunkiem. Ku swojej radości stwierdził, że niesprawna dłoń zbytnio nie przeszkadza mu w szkicowaniu, chociaż tworzenie tylko prawą ręką było nieco trudniejsze. Brunet kończył właśnie przelewać na płótno profil Chantelle, na który w tej pozycji miał znakomity widok, gdy jedna z kresek zburzyła całą harmonię rysunku. Chwytając za gumkę przytrzymał metalową dłonią fragment kartki, zabierając się za usunięcie zbędnej linii.
Dłoń jednak powtórnie okazała się być oporna, gdy mimowolnie zacisnęła się na kartce sprawiając, iż jej gładka i nieskazitelna faktura pokryła się wygnieceniami nadającymi się tylko do wyrzucenia. Rozzłoszczony zerwał się z miejsca, a kumulująca się w nim agresja przekroczyła próg maksymalny, z impetem wydostając się na powierzchnię. Rzucił zwiniętym w kulkę szkicem o ścianę, podchodząc do stojącym obok sztalug i kopnięciem przewracając je na posadzkę.
Usuń— Nawet nie próbuj tego sprzątać i mi pomagać! — syknął, tym razem docierając do biurka i przewracając pudło z czystymi arkuszami — I nie mów, że po następnych ćwiczeniach coś się zmieni, bo nic się nie zmieni! — krzyknął, swoim głosem płosząc kota, który znikąd pojawił się w pokoju, układając się zadziwiająco blisko Chantelle. — Z czego będę musiał jeszcze zrezygnować?! Quidditch, sztuka... — wyliczał, z każdym słowem wściekając się coraz bardziej. Nie zwracał uwagi na reakcję dziewczyny i to, że mógł wystraszyć ją swoją impulsywnością: po raz pierwszy od dnia wypadku mógł tak naprawdę się wyżalić i wyrzucić z siebie to, co dotychczas trzymał głęboko w sobie, dając upust wszelkim negatywnym emocjom. — Może najlepiej zrobię jeśli w ogóle nie wrócę do Hogwartu?— zapytał ironicznie, raz jeszcze kopiąc drewnianą sztalugę. — Tam też będziesz mnie we wszystkim wyręczać?! Bo taka jest prawda, Chantelle. Ja nie zrobię niczego samodzielnie, nie niszcząc przy okazji połowy rzeczy, rozumiesz?! Oczywiście, że nie rozumiesz... — westchnął, okrążając zabałaganiony pokój i zatrzymując się tuż przy parapecie, plecami do dziewczyny. — Gdybyś mnie rozumiała to nie pomagałabyś mi w każdej czynności — odwrócił się, by skrzyżować swój wzrok z wzrokiem Chantelle i wykrzyknąć już ostatnie, najważniejsze i sarkastyczne pytanie, nie dające mu spokoju od kilku dni.
— Udowadnianie kalece jego ułomności jest naprawdę aż takie ciekawe, że nie możesz przestać?
James nie był szukającym. Zawsze z odpowiednią wagą, wysoki i silny nie pasował do schematu lekkiego, zwinnego zawodnika. Potter nigdy nawet nie pomyślał o tym, żeby zostać szukającym. W tamtej chwili jednak poczuł się jak najlepszy szukający świata.
OdpowiedzUsuńGdyby ktoś patrzył na niego z boku, jakby to w ogóle było możliwe przy tak wielkiej prędkości, przeraziłby się na widok uśmiechu, który rozciągał usta Rogacza, nadając mu wygląd szaleńca. Adrenalina pulsowała mu w żyłach a wiatr targał włosy.
Nawet nie zauważył, że przez chwilę ścigał się sam ze sobą, gdyż Chantelle odłączyła się od tej emocjonującej zabawy. Był zbyt zajęty pochylaniem się nad miotłą, zaciskaniem na niej dłoni i rozwijaniu prędkości, która pozwoliłaby chłopakowi sięgnąć palcami złotej piłeczki.
Zauważył ją kątem oka. Widział, jak podlatuje z zaciętą miną.
Gdyby miał potem relacjonować, co się wydarzyło, James nie umiałby o tym opowiedzieć. Zresztą, nigdy nie potrafił opowiadać o zdarzeniach z boiska. Zupełnie jakby przez te minuty znajdował się w innym świecie, innej rzeczywistości. Pamiętał, że razem z Chan pędzili prawie szybciej niż błyskawice. Że między nimi przeskakiwały ładunki elektryczne. Że zapomniał, jak się oddycha.
Nie zauważył nawet, jak znicz, na którym już prawie zacisnął palce, mu się wymknął.
[ No i dzięki, za przywitanie pod Liamem :D]
James
Od dawna jego ślizgońska natura nie wychylała się na pierwszy plan, a zachowanie względem Chantelle odkąd tylko sięgał pamięcią opierało się przede wszystkim na wzajemnym zrozumieniu i miłości, lecz nawet taka pozornie trwała sielanka musiała się kiedyś zakończyć. Uspokoił się w momencie, w którym to blondynka podniosła głos, zabierając się do kontrataku i celnie mierząc w niego odpowiednio dobranymi słowami: słowami, które zapewne w innych okolicznościach sprawiłyby mu ewidentną przykrość, aczkolwiek w obecnej sytuacji jedynie spotęgowały jego zdenerwowanie. Nie sądził, że kiedykolwiek obróci przeciw Chantelle jakąkolwiek ze złych emocji, których teraz miał aż w nadmiarze. Do faktu, iż jego własna dziewczyna nieświadomie upokarzała go na każdym kroku, dodatkowo doszedł żal za zrównanie go z pozostałymi mieszkańcami Lochów oraz wypowiedziany przez nią zarzut, jasno sugerujący iż nie jest on w stanie udowodnić, że stany takie jak uczucia nie są mu obce. Dotychczas naprawdę myślał, że jedynie Chantelle może go zrozumieć, po dziesiątkach wspólnie przeżytych epizodów potrafiąc dostrzec to, czego nie zauważyłby nikt inny. Do dnia dzisiejszego żył w przekonaniu, iż w oczach Gryfonki nie jest on tylko i wyłącznie kolejnym podłym wychowankiem Domu Węża, a kimś zupełnie innym. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, iż w rzeczywistości żadna osoba nie będzie zdolna postawić się na jego miejscu: pojąć, dlaczego od czasu do czasu wybucha niekontrolowaną złością, spowodowaną przede wszystkim przez jeden najważniejszy czynnik: bezradność. Ponownie został zupełnie sam, po cichu walcząc z kotłującymi się w jego głowie myślami skoncentrowanymi wokół osoby, która w kilku zdaniach zdefiniowała go niemal w stu procentach. Ian miał świadomość tego, że swoim zachowaniem doprowadził ją do płaczu, lecz w jego wnętrzu nie było już miejsca na wyrzuty sumienia. Na nowo poczuł się jak zobojętniał, myślący o samym sobie Ślizgon, ale w swojej opinii miał do tego niepodważalne prawo. To on był w tym starciu głównym pokrzywdzonym, i chociaż bijąca od niego miłość do Chantelle ani trochę nie zmalała, to tak czy siak własna krzywda przebijała się przez równie dużą chęć pobiegnięcia jej śladami i proszenia o wybaczenie, wychodząc na prowadzenie. Zamiast tego wyszedł jednak z pogrążonego w bałaganie pokoju, z obrażoną miną udając się do salonu, w którym siedział bezczynnie praktycznie do wieczora. Nie miał najmniejszej ochoty zamienić z Chantelle ani jednego słowa, wiedząc że najprawdopodobniej skończyłoby się do jeszcze większą awanturą, dlatego też przez te długie godziny unikał jej jak tylko mógł. Samotne siedzenie w miejscu nie wpisywało się w coś, co wykonałby z uśmiechem na ustach, ale nie miał wyboru, na własne życzenie doprowadzając do takiej sytuacji. Jedynie późnym wieczorem, kiedy cały dom omiótł niepokojący mrok, zmusił się do wejścia po schodach i wychylenia głowy zza framugi na wpół otwartych drzwi.
OdpowiedzUsuń— Będę na dole. Dobranoc — po tonie jego głosu można było w prosty sposób wyczuć urazę, lecz na pewno nie niechęć. Wolał po prostu przeczekać, aż oboje nabiorą dystansu, a wspólne spanie w jednym pokoju nie ułatwiłoby im tego zadania. Z jednej strony nie był do końca pewien czy robi dobrze; w końcu Chantelle była jego gościem, a ignorowanie jej i zostawianie samej w obcym pomieszczeniu nie leżało w dobrym wychowaniu. Blondynka mimo tego niefortunnego zajścia dalej figurowała jako osoba, którą bezwzględnie kochał najmocniej i najszczerzej, aczkolwiek wiedział, że pomimo starań nie potrafi tego okazać. Może rzeczywiście był skończonym idiotą, który w żadnym stopniu nie zasłużył sobie na jej miłość i pomoc; powoli zaczynał żałować tego co się stało, ale było już zdecydowanie za późno na naprawienie tej masy błędów.
Wyrzuciwszy z siebie te cztery krótkie wyrazy powlókł się z powrotem na niższe piętro, nerwowo rozglądając się po ciemnym wnętrzu i wyciągając różdżkę, aby natychmiast wydobyć z niej choćby odrobinę światła. Ciemne wnętrze przylegającego do salonu holu nie kojarzyło mu się z niczym dobrym, ale nie zamierzał zmieniać zdania i nie zakwaterować się we własnym pokoju. Po wykonaniu głębokiego wydechu usiadł na kanapie, zaciskając palce na długiej różdżce. Wiedział, że drugi raz nie popełni tego samego błędu, zostawiając swoją jedyną broń w drugim końcu domu; zdawał sobie sprawę z tego, iż kolejna wizyta Śmierciożerców jest prawie że niemożliwa, jednak siedząc w ciemnym pomieszczeniu dochodził do absurdalnych wniosków, podsyłanych mu przez wyobraźnię. Cisza uparcie zmuszała go do zmierzenia się z myślami, które poprzez panującą aurę stawały się nie do wytrzymania. Po tylu godzinach zdołał już w miarę dojść do siebie, dlatego też przeanalizowane na nowo słowa Chantelle nabrały innego, bardziej dogłębnego znaczenia. Zdenerwowanie zastąpił cień smutku i rozczarowania, a poczucie winy potęgowało to ponure samopoczucie.
UsuńJesteś taki sam, jak reszta Ślizgonów... niczym się od nich nie różnisz.
— Miałaś rację, Chan — powiedział pod nosem, gdyż przywołanie tych słów poskutkowało tym, iż przed oczami stanęły mu obrazy ostatnich wydarzeń, w szczególności dokonanego przed siebie morderstwa i jego konsekwencji. Chcąc uciec od widoku zielonego strumienia światła ruszył w kierunku drzwi, wychodząc na zewnątrz i przystając oparłszy się plecami o mur budynku. Zimne powietrze nieco ostudziło jego emocje, jednak już po chwili wróciły one ze zdwojoną siłą, kiedy to nawet najcichszy szum liści stawał się podejrzany, a reszta dźwięków wróżyła nadejściem najgorszego. Zapominając po co tak naprawdę opuścił dom wbiegł do środka, głośno trzaskając drzwiami. Skulony na kanapie coraz mocniej ściskał zgaszoną już różdżkę, niecierpliwie wyczekując nadejścia dnia. Wątpił, aby udało mu się zasnąć, jednak mimo tego zamknął oczy, skupiając myśli na czymś innym niż strach spowodowany wyimaginowaną przez siebie sytuacją i tym, co zaszło między nim a Chantelle — dziewczyną, którą skrzywdził już niezliczoną ilość razy, a która w tych ciężkich chwilach jego życia była jednym czynnikiem, dzięki któremu wciąż miał siłę funkcjonować.
[ A Charlie będzie ten sam co na H23?
OdpowiedzUsuńCo prawda wątki damsko-damskie nie są moją specjalnością, ale jeśli będziemy miały jakiś ciekawy pomysł, to będzie dobrze :) ]
Grace
[ Nawet miałyśmy tam wątek, z tego co pamiętam :)
OdpowiedzUsuńMasz jakiś pomysł na powiązanie? ]
Grace
[ Lubię powiązania od małego, bo można się czuć w nich swobodniej :)
OdpowiedzUsuńGrace sama by chciała pograć, ale obserwować i rysować zawodników też lubi, więc chętnie przyjdzie przyglądać się Charliemu, a jeszcze jakby jej przyniósł czekoladę tu już w ogóle :) ]
Grace
[Panny mają ze sobą dużo wspólnego, widzę. Nita też miała rysować, ale się rozmyśliłam, bo artystów ostatnio dużo, też miała być animagiem, ale nie przesadzajmy. Więc sugeruję pozytywne relacje. :3 Nie wiem tylko czy będą w tym samym dormitorium (nie chciało mi się zerknąć).
OdpowiedzUsuńI oczywiście poczekam jeszcze na następną postać. ;)]
Nita
[Okej, słyszałam, że kombinujemy coś więcej i mieszamy w to Iana. :3 Mogę zacząć oba wątki, tylko czy jest jakiś konkretniejszy pomysł na relację między dziewczynami?]
OdpowiedzUsuńNita
Tak jak się tego spodziewał, nocne rozmyślenia na te najbardziej napawające go strachem tematy w konsekwencji przyniosły koszmary, które nie męczyły go już od dobrych kilku długich tygodni. Ślizgon we śnie ponownie znajdował się w tej małej, zimnej chacie, jednak dzięki ostatnim wydarzeniom nawiedzającego go koszmary nieco się zmieniły. Tym razem oprócz czerwonego światła oznaczającego tortury, doszedł również błysk oślepiającego zielonego odcienia, zmieszany z krzykiem ofiary porażonej jego mocą. Na nowo przeżywał dokonaną przez siebie zbrodnię, nieświadomie zaciskając dłoń na materiale koca; koszmar ten mógłby przybrać miano znośnego, gdyby nie jego zakończenie, przerażające w swoim realizmie. Obudził się kilka chwil po tym, jak pozbawiona życia osoba podniosła się na nogi, zmierzając w jego kierunku z wyciągniętym do przodu długim nożem. Oddychając głośno otworzył oczy, starając się dojść do siebie i z ulgą stwierdzić, że dalej przebywa we własnym domu. W domu, a nie w zlokalizowanej w Zakazanym Lesie chacie, której wspomnienia postanowiły ponownie zabawić się jego psychiką i jak bumerang wyjść z nim na spotkanie tuż po opadnięciu powiek. Ian pamiętał moment skulenia się na kanapie, jednak widok zarzuconego na jego ramiona koca był mu obcy; pytająco rozejrzał się po salonie, lecz odpowiedź na jego nieme pytanie przyszła zaskakująco szybko. Uśmiechnął się lekko, kiedy ujrzał śpiącą Chantelle, która najwyraźniej spędziła przy nim połowę nocy. Nie wiedząc czemu, opierająca się głową o brzeg kanapy blondynka sprawiła, że po jego sercu rozlała się iskierka nadziei na szybkie odbudowanie zniszczonych relacji. Długie bicie się z własnymi myślami w końcu pozwoliło mu dojść do wniosku, iż nie da rady ignorować jej dłużej niż jeden dzień. Może i miał do niej żal za tę ciągłą pomoc, to tak czy siak miał świadomość jak bardzo tej pomocy potrzebuje. Czynności, z którymi jeszcze podczas pobytu w szpitalu w żadnym stopniu sobie nie radził, obecnie nie sprawiały mu już większej trudności, aczkolwiek wsparcie Chantelle znaczyło dla niego o wiele więcej niż to okazywał. Już od najmłodszych lat brunet zdany był przede wszystkim na samego siebie i najprawdopodobniej to uwarunkowało jego indywidualne podejście do życia i wielką awersję do okazywanej mu pomocy. Chciał zmienić to tylko i wyłącznie dla Chantelle i dla niej zaakceptować fakt, iż już do końca życia zmagać się będzie z pewnymi nieuzgodnieniami. Po cichu ześlizgnął się na podłogę, ostrożnie biorąc śpiącą Gryfonkę na ręce i powoli kładąc ją na kanapie, w międzyczasie okrywając ją tym samym grubym kocem. Promienie słoneczne jeszcze nie dosięgły Chelmsford swym zasięgiem, co pozwoliło mu stwierdzić, iż do nadejścia poranka jeszcze długa droga. Postanowił jednak w jakiś sposób spożytkować ten czas, pozwalając Chantelle zasłużenie odpocząć. Nachylił się nad jej twarzą, delikatnie muskając wargami jej czoło, aby po wyszeptaniu cichego: — śpij dobrze, królewno — opuścić pomieszczenie i stracić ją z zasięgu wzroku. Po przebraniu się i wyjściu z łazienki, kuchenny zegar wybił godzinę szóstą rano; Ian rozmyślał nad sposobem zakończenia tej całej sytuacji, chcąc jak najszybciej o wszystkim zapomnieć.
OdpowiedzUsuńPragnął jedynie móc zamknąć Chantelle w solidnym uścisku, nie wypuszczając jej z niego ani na moment. Chciał ją jakoś udobruchać, lecz uparcie żadna myśl nie przychodziła mu do głowy. Zamiast tego na dobry początek poświęcił niespełna półtorej godziny na przyrządzenie śniadania; po cichu zaniósł wypchaną po brzegi tacę przygotowaną dla Chantelle prosto do jadalni, obracając się przez ramię i spoglądając, czy dziewczyna jeszcze śpi.
Usuń— Zrobiłem ci śniadanie — rzucił, przybierając neutralny ton głosu. Wskazał głową na długi stół, po czym udając zajętego pomaszerował z powrotem do kuchni. Nie dziwił się już, że Chantelle w przypływie złości nazwała go skończonym idiotą; jeszcze kilkanaście minut temu chciał przepraszać ją aż do skutku, a zamiast tego ponownie postąpił diametralnie inaczej, mijając się z wcześniejszymi planami. Zdenerwowany zabrał się do wyjmowania ze zlewu dziesiątek pozostawionych tam talerzy i szklanek, machinalnie odkładając je na bok. Nie koncentrował się na tym co robił, odbiegając myślami na inny tor, oscylujący tylko i wyłącznie wokół Chantelle. Zreflektował się dopiero wtedy, kiedy jeden z talerzy upadł na podłogę, rozbijając się na drobne kawałki, a wszystko to za sprawą nieuwagi i lewej dłoni, która uparcie nie chciała z nim współpracować. Nie miał zamiaru dopuścić do sytuacji, w której to blondynka pośpieszyłaby z pomocą, dlatego też nie zważając na brak różdżki uklęknął na kolanach, szybko zbierając kawałki potłuczonego szkła i wrzucając je do kosza. Poprzez nagminny brak precyzji i skupienia nie zauważył, że po zbyt mocnym ściśnięciu garści pozostałości talerza, po jego palcach zaczęły spływać strużki krwi, w szczególności w miejscu, z którego wystawał ostro zakończony kawałek szkła. Syknął cicho, starając się nie zwracać na siebie uwagi Chantelle i samodzielnie podjął próbę wyjęcia wbitego w skórę fragmentu porcelany, jednak zważywszy na nikłą wprawę w lewej dłoni, efekt był całkowicie inny od zamierzonego.
Nie rozumiał, dlaczego Chantelle postanowiła pomóc mu po tym jak zachował się wczorajszego dnia, chociaż zapewne miała ona świadomość tego, iż w tym momencie cała ta sytuacja mogła się powtórzyć. On sam nie zamierzał ponownie na nią krzyczeć i demonstrować swojego niezadowolenia z niesionej mu pomocy; z nieco skruszoną miną zgodnie z poleceniem podał jej rękę, w ciszy obserwując wykonywaną przez nią pracę. Nie odezwał się ani słowem kiedy blondynka pozbywała się kawałków szkła, cierpliwie czekając aż skończy. Oprócz tego, nawet jeśli chciałby coś powiedzieć, to nie miał najmniejszego pojęcia które ze słów byłoby tym najtrafniejszym. Zwykłe dziękuje nie pozwoliłoby im zapomnieć o całym zajściu, w dalszym ciągu pozostawiając ich problemy nierozwiązane, lecz z drugiej strony wiedział, że dłużej nie wytrzyma będąc z nią w stanie wojny. Z wolna zaczął pojmować motywy postępowania Chan właśnie wtedy, kiedy poczuł na skórze dotyk jej ust; krótkotrwały impuls, którego tak bardzo brakowało mu od tych kilkunastu niekończących się godzin wzajemnej ignorancji. Ślizgon dotychczas czysto teoretycznie wiedział, że ukierunkowana w stosunku do Chantelle miłość jest odwzajemniana, lecz bez względu na tę pewność, nie umiał wytłumaczyć jej intencji. Zdążył przywyknąć do tego, iż od zawsze był tym odtrącanym i niechcianym, przez co jego pewność siebie uleciała zdecydowanie dalej niżeli powinna; dopiero teraz zrozumiał, że całe to wsparcie i pomoc uzasadniona była tym największym z możliwych uczuć, w które on uparcie nie potrafił uwierzyć — aż do tej pory.
OdpowiedzUsuńSpojrzał na podaną mu różdżkę, ignorując zalegające na podłodze resztki talerza i wodząc wzrokiem za wracającą do jadalni dziewczyną. Stłumił w sobie chęć pobiegnięcia za nią i zablokowanie jej drogi, aby wreszcie móc powiedzieć jej to co tak bardzo chciał; wolał odczekać jeszcze tych kilka minut, w międzyczasie układając w myślach cały scenariusz zbliżającej się rozmowy. Obiecał sobie, że już nigdy nie podniesie na nią głosu ani nawet nie napomknie na temat swojej niepełnosprawności. Przyrzekł, że spróbuje zaakceptować ten nowy stan rzeczy, nie wybuchając po każdym niepowodzeniu i dając z siebie wszystko, by doprowadzić lewą dłoń do niezawodnej perfekcji.
Po posprzątaniu kuchni powoli przeszedł do jadalni, odkładając różdżkę i ukradkiem podpatrując czy Chantelle skończyła swoje śniadanie. Dopiero wtedy ruszył w jej kierunku, przystając i odzywając się głosem, w którym na szczęście nie było ani cienia oschłości.
— Porozmawiamy? — zapytał, po czym nie czekając na odpowiedź ostrożnie sięgnął po jej rękę, wpasowując w nią swoją większą dłoń. Trzymał ją nawet w chwili, w której zatrzymał się gdzieś w okolicach schodów, opierając się o ich białą poręcz, wstrzymując oddech i szykując się do wyrzucenia z siebie kotłujących się w głowie zdań.
— Miałaś rację, Chantelle — zaczął, po każdym słowie redukując dzielącą ich przestrzeń o kolejny milimetr — Może i jestem skończonym idiotą i niczym nie różnię się od innych Ślizgonów, ale... — urwał, zamieniając resztę słów na czyny, kiedy to niespodziewanie objął ją ramionami, zamykając w upragnionym uścisku. Oparłszy się podbródkiem o jej ramię kontynuował wyrzucać z siebie potok słów żałując, iż nie może zobaczyć jej twarzy i tym samym odczytać z niej towarzyszących emocji. Szybki rytm jego serca zdradzał lekkie poddenerwowanie i jednoczesną ulgę, że w końcu udało mu się dojść do odpowiednich wniosków i wyciągnąć z własnego zachowania może i najważniejszą lekcję. — Ale kocham cię bardzo bardzo mocno, a chyba to jest w tym wszystkim najważniejsze — dodał cicho, mocniej zaciskając ręce na jej barkach. Brunet nie miał najmniejszego kłopotu z wyznaniem tych dwóch słów, wręcz przeciwnie; mógł mówić Chantelle, że ją kocha, nawet kilka razy na dzień, aby na nowo upewniać ją co do swoich uczuć. Teraz jednak z małą obawą czekał na jakąkolwiek odpowiedź, licząc się nawet z następnymi godzinami milczenia, na które w pełni sobie zasłużył. — To już się więcej nie powtórzy... — mruknął zgodnie ze swoimi wcześniejszymi obietnicami.
Obawa przed powrotem do Hogwartu okazała się być zupełnie bezpodstawna, a te pierwsze półtora miesiąca zaaklimatyzowania się w szkole wcale nie sprawiły Ianowi większych trudności, przynajmniej nie takich jakich się spodziewał. Oczywiście kwestia opuszczenia drużyny Quidditcha była nieunikniona, jednak po dłuższym zastanowieniu doszedł do wniosku, iż nie ma czego żałować. Czas, który dotychczas przeznaczał na treningi i przygotowania do meczów obecnie w pełni poświęcał przede wszystkim Chantelle, dzięki której odnalezienie się w tej szkolnej rzeczywistości stało się jeszcze bardziej bezproblemowe. Początkowo nie dowierzał w taki obrót spraw, lecz tłumaczył to sobie rozpoczęciem nowego etapu swojego życia. Tego lepszego początku, w którym nie będzie ani śladu Śmierciożerców, widma strachu i bólu, do którego mimo płynącego czasu nie umiał się przyzwyczaić. Po raz pierwszy od dawna nie musiał bać się o to co przyniesie jutro, wiedząc że jedyne źródło problemów samo od niego odeszło, pozostawiając mu na pożegnanie pobłyskującą metalem protezę. Przeczuwał, że ten rok będzie o wiele spokojniejszy od poprzedniego, obfitującego przede wszystkim w niekończące się nieszczęścia. Nie podejrzewał, że cokolwiek będzie w stanie przerwać tak długo wyczekiwaną sielankę, zataczając koło i ponownie wystawiając go na spotkanie z tym, czego najbardziej się bał.
OdpowiedzUsuńKoniec października przyniósł chłodną i wietrzną pogodę, idealnie wpisującą się w klimat panujący wokoło Zamku, nie mniej jednak nawet to nie przeszkadzało Ślizgonowi w zrealizowaniu planów, które krążyły po jego głowie od poprzedniego tygodnia. Po wcześniejszym przedyskutowaniu tego z Chantelle wyszedł z lochów, zgodnie z umową kierując się w stronę Wielkiej Sali. Tak wczesna wizyta w Hogsmeade może i nie była strzałem w dziesiątkę, a zimny wiatr i lekki deszcz pogłębiały jego niechęć opuszczenia murów szkoły, jednak bez względu na to nie zamierzał zmieniać zdania. Zamiast tego z uśmiechem na ustach wyczekiwał nadejścia blondynki, ciesząc się kolejnym dniem spędzonym właśnie z nią. — Gotowa na spacer? — spytał jakiś czas później, na powitanie całując ją krótko w policzek i jak zwykle splatając ze sobą ich palce. Uliczki wioski o dziwo nie zapełnione były jeszcze żadnym zabieganym mieszkańcem; raptem jasne sklepowe witryny dawały sygnał, że miejsce to nie jest całkowicie opustoszałe. Brukowane chodniki nie nosiły śladów bytności żadnej osoby, a głucha cisza tylko pogłębiała ten stan... do czasu.
— Wracamy? Na pewno już zmarzłaś — objął ją jednym ramieniem, zatrzymując się i z delikatną troską w oczach spoglądając na swoją najważniejszą księżniczkę, nie świadom tego, że w tym samym czasie obserwuje ją ktoś inny. Ktoś, kto z błyskiem w oczach zbliżał się w kierunku nieświadomej dwójki, dziękując w duchu za to, że w końcu udało mu się napotkać osobę, na której chciał zemścić się od tych kilkunastu długich miesięcy.
— Chantelle Hogarth... nareszcie — nieznany męski głos doszedł do uszu Iana, który natychmiastowo obrócił się w kierunku dochodzącego dźwięku, z wypisanym na twarzy niezrozumieniem patrząc na twarz wysokiego mężczyzny, którego wzrok spoczywał jedynie na Chantelle. Brunet machinalnie chwycił za tylną kieszeń spodni w poszukiwaniu różdżki, której ku swojemu rozczarowaniu nie znalazł; nie wiedział jak po raz kolejny mógł zachować się jak skończony idiota, zostawiając w dormitorium swoją jedyną broń. — Chan, o co tutaj chodzi? — zapytał, wodząc wzrokiem od Gryfonki do stojącego obok człowieka, celującego długim kawałkiem drewna w dziewczynę, którą on sam próbował zasłonić w miarę swych możliwości. Nie doczekał się jednak żadnej odpowiedzi, gdyż jasna przestrzeń wioski rozmyła się przed oczami Ślizgona, by zastąpić ją widokiem ciemnej i wilgotnej piwnicy niskiego budynku. Po minięciu pierwszego otępienia wywołanego rzuconym oszałamiaczem otworzył oczy, rozglądając się i z przerażeniem stwierdzając, że nie ma bladego pojęcia gdzie się znajduje.
Takie miejsca kojarzyły mu się tylko i wyłącznie z jednym; sparaliżowany strachem dobiegł do ledwo widocznej w mroku sylwetki Chantelle, wokół której skoncentrowane było całe to przerażenie. Nie bał się o siebie, mając na uwadze tylko dobro Chantelle; jego własne bezpieczeństwo było mu całkowicie obojętne, kumulując całą troskę względem blondynki, którą obiecał chronić na każdym kroku, niczym składający przysięgę rycerz nie mogący zawieść pokładanych w niego nadziei.
Usuń— O nic się nie bój, za chwilę stąd wyjdziemy... — wyszeptał, klękając obok i uspokajająco przejeżdżając opuszkiem palca po policzku dziewczyny. Z każdą chwilą temperatura w piwnicy stawała się coraz niższa, dlatego też Ślizgon ściągnął swoją kurtkę, bez zastanowienia zarzucając ją na plecy Chantelle. Nie miał jednak okazji do zamienienia z nią choćby jednego zdania, kiedy zakratowane drzwi otworzyły się z trzaskiem, wpuszczając do środka tę samą osobę, którą napotkali na samotnej uliczce wioski.
— Myślałaś, że zabójstwo siostry pójdzie ci płazem? — odezwał się z wyczuwalną w głosie kpiną, podchodząc bliżej i na nowo mierząc w nią różdżką. — Zapłacisz za to co zrobiłaś Griet... zapłacisz — warknął, z wolna wypowiadając jedno z najgorszych zaklęć. W ostatniej sekundzie, tuż przed wypełnieniem piwnicy czerwonym światłem, Ian rzucił się do przodu, zakrywając Chantelle własnym ciałem i przyjmując na siebie mierzonego w nią Cruciatusa. Siła rzuconego zaklęcia nie spowodowała jednak, że upadł na brudną posadzkę; wciąż stał na lekko ugiętych nogach, usilnie starając się uchronić dziewczynę przed dawką bólu. Wiedział, że swoim zachowaniem wyprowadził Śmierciożercę z równowagi; w końcu po raz pierwszy to nie on miał być główną ofiarą, a jednie pośrednikiem pomiędzy Chantelle a mężczyzną, oraz ich niezałatwionymi rozrachunkami. — Dalej będziesz taki odważny?! — syknął, tym razem na głos wypowiadając formułkę Zaklęcia Niewybaczalnego; Ian próbował skupić myśli na czymś innym niż niewyobrażalny ból, jednak gdy rzucony urok nie został przerwany nawet po upływie sporej ilości czasu, zadanie to stawało się coraz bardziej trudne do wykonania. — Crucio! — przez ciało Ślizgona ponownie przepłynęła paraliżująca fala, która tym razem w konsekwencji poskutkowała tym, iż z głośnym krzykiem runął na podłogę, zwijając się w kłębek i przez następne długie minuty znosząc pojawiające się przed oczami obrazy; wytwory wyobraźni podsuwane poprzez działającą klątwę. — Może to cię nauczy nie wtrącać się w nie swoje sprawy — syknął mężczyzna, cofając zaklęcie i powoli obracając się w stronę blondynki, w międzyczasie mierząc nogą prosto w żebra leżącego na ziemi bruneta i solidnym ciosem odrzucając go na drugi koniec malutkiej piwnicy.
OdpowiedzUsuńUrywany oddech i ból w klatce piersiowej były wszystkim, co otaczało Jamesa gdy tak leżał na trawie nieopodal Chan. Nie pamiętał zdarzeń z ostatnich sekund, wszystkie zamazały się w jedną niewyraźną plamę. Wiedział jednak, że to nie jego palce zaciskają się kurczowo wokół malutkiej piłeczki. Nie on wygrał.
Mimo kłującej zazdrości, czającej się gdzieś w zakamarkach umysłu, James prawie skakał z radości. Zdołał nakłonić Chantelle do tego, by ruszyła za nim w pogoń za zniczem i dała z siebie wszystko. Po jej minie i fascynacji, wymalowanej w niebieskich oczach, wiedział, że dziewczyna nie posiada się ze szczęścia. Zdołał pokazać jej, jak to jest być szukającym. Jego zadanie dobiegło końca.
Po wielu miesiącach próśb, gróźb i błagań, Rogacz w końcu postanowił odpuścić. Rozgrywki już się zaczęły, więc i tak musiał wystawić jednego z rezerwowych graczy, by ten zajął pozycję szukającego. Musiał ruszyć dalej i wytrenować swoją nową drużynę do granic możliwości. Nie mógł pozwolić sobie na rozproszenie.
- W razie czego, wiesz, gdzie mnie znaleźć - powiedział, posyłając Gryfonce przyjazny uśmiech, i z trudem podniósł się z trawy. Czuł w mięśniach zmęczenie, wywołane tak dużym wysiłkiem bez wcześniejszej rozgrzewki.
- Drużyna zawsze przywita cię z szeroko otwartymi ramionami - dodał tylko i ruszył ślamazarnym, trochę krzywym krokiem w kierunku zamku, gdzie to miał zamiar wziąć długą, relaksującą kąpiel w łazience prefektów.
James
[ Och, dziękuję bardzo, już dokonałam poprawek! A co do miłego wątkowania, to z pewnością trochę pisania się przyda, więc jeżeli jest ochota, z chęcią pokuszę się na coś ciekawego z twoimi postaciami:)]
OdpowiedzUsuńW tamtym momencie nie czuł już żadnego bólu, chociaż teoretycznie powinien być on nie do zniesienia. W dalszym ciągu leżał na zimnej podłodze, próbując złapać oddech po otrzymanym uderzeniu, jednak nawet ten stan był niczym w porównaniu z odgłosami, które atakowały jego uszy ze zdwojoną siłą. Przeraźliwe krzyki, błagania i płacz Chantelle zaowocowały tym, iż jego własne oczy niebezpiecznie się zaszkliły, nieco utrudniając mu i tak już trudną widoczność; Ślizgon nie pamiętał już kiedy po raz ostatni czuł się aż tak bezsilny, lecz nie był w stanie wykonać żadnego ruchu, nie mówiąc już o uwolnieniu Gryfonki z rąk znęcającego się nad nią Śmierciożercy. Strach skutecznie przeszkodził mu w obronieniu osoby, która na jego oczach musiała znosić niewyobrażalne męczarnie; wiedział, że zawiódł zarówno ją jak i samego siebie, nagle tracąc miano rycerza, na które obecnie ani trochę nie zasługiwał. Tak bardzo chciał ochronić ją przed złem tego świata i sprawić, by przy nim zapomniała o przykrych doświadczeniach z przeszłości, jednak mimo ogromnych chęci nie potrafił należycie się nią zaopiekować i zapewnić jej bezpieczeństwa. Brunet był w stu procentach pewny, że gdyby tylko mógł, przyjąłby na siebie kolejną, nieważne jak wielką porcję bólu, byle tylko nie musieć słuchać tych raniących go wrzasków. Wiedział, że nie zastanawiałby się ani sekundy, będąc gotów oddać dosłownie wszystko w zamian za dobro dziewczyny, bez której nie wyobrażał sobie dalszego życia. Która znaczyła dla niego o wiele więcej niżeli ktokolwiek mógł sobie wyobrażać i za którą w razie konieczności oddałby własne życie. Siłą woli powstrzymał się przed wykrzyknięciem słów, które od samego początku przybycia do piwnicy tłukły się w jego głowie, jednak przeczuwał, że to jedynie pogorszyłoby i tak już tragiczną i ciężką do naprawienia sytuację.
OdpowiedzUsuńZostaw ją... błagam weź mnie, nie ją...
Podniósł się z podłogi dopiero wtedy, kiedy zakratowane drzwi zamknęły się w donośnym trzaskiem, upewniając Iana w przekonaniu, iż nareszcie zostali zupełnie sami. Bał się podejść do łkającej cicho Chantelle, nie mając pojęcia o tym, w jakim stanie zastanie ją po bliższych oględzinach. Z wolna ruszył jednak prosto przed siebie, przytrzymując się ściany, która stanowiła teraz jedyną asekurację przed ewentualnym upadkiem.
— Chan — wychrypiał ściśniętym od emocji głosem, klękając i z przerażeniem spoglądając na twarz tej jedynej i ukochanej blondynki. Ostrożnie położył jej głowę na swoich kolanach, obracając wzrok i na dłuższą chwilę zawieszając go na czerwonej plamie, która zaczynała pokrywać prawie cały fragment jej koszulki. Wiedział, że musi działać jak najszybciej, gdyż każda upływająca minuta osłabiała i tak już wyczerpaną torturami Gryfonkę, aczkolwiek świadomość tego iż nie ma różdżki sprawiła, że jedynie schował twarz w dłoniach, nie mogąc zapanować nad dreszczami i niekontrolowanym drżeniem całego ciała.
— Wszystko będzie dobrze — powiedział, chociaż sam nie wierzył we własne słowa, gdy ze łzami w oczach patrzył na słabnącą i wykrwawiającą się dziewczynę. Odzyskał jednak cień nadziei w chwili, w której poczuł gdzieś w okolicach kieszeni Chantelle coś na kształt długiego i grubego patyka, którego tak bardzo potrzebował właśnie teraz, kiedy w grę wchodziło życie jej najdroższej istoty. Z tym samym nieodłącznym strachem wyjął z jej wewnętrznej kieszeni różdżkę, powoli podwijając lepiący się od krwi materiał i odsłaniając brzuch, na którym widniała duża, otwarta i krwawiąca rana. Ian nie miał pojęcia, czy jego umiejętności okażą się przydatne i wystarczające w starciu ze skutkiem nieznanego mu zaklęcia, nie mniej jednak nie miał wyboru; jak najdelikatniej przyłożył koniec różdżki do fragmentu przecięcia, po cichu wypowiadając zaklęcie i czekając, aż rana zacznie się goić, natychmiastowo zasklepiając się i przestając obficie krwawić.
Z mieszanymi uczuciami ocenił efekt końcowy w postaci długiej jasnej blizny, której niestety nie umiał zniwelować; rzucone przez Śmierciożerce zaklęcie musiało wpisywać się kategorię tych czarnomagicznych, dlatego też likwidacja wyrządzonych szkód mogła okazać się ponad możliwości zwykłego ucznia. — Już jestem przy tobie, mój skarbie, nikt więcej cię nie skrzywdzi... — szepnął, opuszczając w dół materiał bluzki. Koniuszkiem palca wytarł z jej policzków pozostałości po płaczu, zaciskając powieki i tym sposobem pozbywając się nagromadzonej pod nimi cieczy; Ślizgon ostrożnie podniósł ją do nieco bardziej wygodnej pozycji, bez słowa wtulając ją w swój tors i co rusz głaszcząc ją powoli po głowie i plecach. Nie planował już zasypywać Chantelle obietnicami szybkiego powrotu do Zamku; chciał przede wszystkim w jakiś sposób ją uspokoić, a jedyną alternatywą była jego bliskość, która zapewne nie mogła pomóc po takich traumatycznych przeżyciach. Mimo tego wciąż przytulał ją najmocniej jak tylko potrafił, przyciskając policzek do jej własnego i trwając w tym stanie przez niekończące się długie minuty.
Usuń[Dziękuję za powitanie ;) Proponuję wątek, bo Harry'ego i Chantelle łączą niektóre rzeczy - rysowanie, animagia. Co ty na to?]
OdpowiedzUsuńHarry
[OSTATNI POŻEGNALNY ODPIS: #RIP#IAN]
OdpowiedzUsuńSłysząc jej słowa automatycznie objął ją jeszcze mocniej, chcąc w ten sposób potwierdzić prośbę Chantelle odnośnie tego, iż nigdy nie zostawi jej samej. Nawet przez jeden krótki moment nie pomyślał o tym, aby w jakimkolwiek momencie swojego życia dobrowolnie zrezygnować z jej towarzystwa; wiedział, że bez cienia wątpliwości spędziłby z nią resztę swojego życia, nie ważne jak i nie ważne gdzie. Chciał jedynie móc przeżyć z nią kolejne piękne chwile, które wpisywały się w naturalny tok tej prawdziwej dorosłości. Nie miał zamiaru niczego planować, lecz nie wyobrażał sobie swojej przyszłości z kimś innym niż Chantelle. Pragnął za tych kilka krótkich lat móc stworzyć z nią rodzinę, której on sam nigdy nie miał; za wszelką cenę starać się nie powielać błędów, które nie raz widział na własne oczy w czasie tych siedemnastu przeżytych lat, aby u kresu swojego życia móc z czystym sumieniem wyznać, iż mimo wszystko był szczęśliwy, spotykając na swojej drodze tak niesamowitą osobę jak Chantelle. Dziewczynę, którą darzył uczuciem silniejszym niż paraliżująca moc Cruciatusa i śmierć, o którą otarli się już wielokrotnie.
— Będę zawsze obok ciebie — odpowiedział równie cichym tonem głosu, ponowie wyciągając rękę i w uspokajającym rytmie zaczynając ostrożnie przeczesywać palcami jej lekko poskręcane włosy.
— I nigdy cię nie opuszczę. Obiecuję.
Nie wiedział, że wypowiadając to jedno zdanie nieświadomie tak bardzo ją okłamał, jednak sam zrozumiał to dopiero w momencie, w którym zakratowane drzwi ponownie się otworzyły, wpuszczając do środka wyposażonego w różdżkę Śmierciożercę. Ian machinalnie schował za plecami tę, którą jakiś czas temu zabrał z kieszeni Chantelle, lecz nie miał pojęcia, czy ten szczegół oby na pewno umknął uwadze mężczyzny. Zdeterminowanie i strach przed kolejnym skrzywdzeniem blondynki zmusił go jednak do podjęcia próby obrony, nawet jeśli nie czuł się na siłach aby cokolwiek zrobić. W dość szybkim tempie podniósł się na nogi, stając między dziewczyną a Śmierciożercą, w którego twarz wycelowany był koniec ściskanej w dłoni różdżki.
— Wypuść ją, rozumiesz?! — krzyknął, kurczowo trzymając się swojego ostatniego awaryjnego planu, który jednocześnie zrujnowałby jego wszystkie wcześniejsze marzenia i zamiary. Był jednak gotów zrezygnować z tego wszystkiego kosztem własnego życia, byle tylko móc ocalić tę jedyną, najważniejszą istotę. — Zabij mnie, ale ją wypuść... — dodał z wyczuwalną w głosie prośbą, w razie potrzeby być skłonnym upokorzyć się do tego stopnia, by paść na kolana i błagać o jej uwolnienie. Nie zarejestrował momentu, w którym trzymana przez niego różdżka wypadła mu z ręki, a siła rzuconego przez Śmierciożercę zaklęcia sprawiła, że osunął się do pozycji siedzącej, opierając się plecami o ścianę i niepewnie spoglądając na krew, której spora ilość znikąd pojawiła się na materiale jego bluzy. Nie usłyszał również słów wychodzącego z piwnicy mężczyzny, które pomimo iż mogły być kierowane przede wszystkim do Chantelle, zapewne w innym razie zabolałyby równiez jego.
Patrzenie na śmierć chłopaka to odpowiednia kara w zamian za to, co zrobiłaś Griet.
— Wiem, że obiecałem cię nie zostawiać — powiedział, wyciągając rękę i sięgając po dłoń Chantelle. Jego własna z każdą kolejną upływającą kroplą krwi robiła się coraz chłodniejsza, a uczucie przeraźliwego zimna ograniające całe jego ciało dodatkowo potwierdzało hipotezę o tym, iż cienka linia jego życia właśnie się urywała. Podkulając nogi pod brodę skupił się na nie wizualizowaniu w myślach możliwej głębokości rany, która w jego opinii krwawiła coraz mocniej; czuł, że ma coraz mniej czasu, a przecież było jeszcze tyle rzeczy i niewyjaśnionych spraw, które bez względu na wszystko musiał jak najszybciej sfinalizować; doskonale wiedział, że nie będzie w stanie zrealizować nawet połowy ze swojej listy, jednak nie mógł tak po prostu odejść bez żadnego słowa. Bez pożegnania, na które mimo podjętej decyzji nie był ani troche przygotowany.
— Pamiętasz dzień, w którym się poznaliśmy? — zapytał, z każdym słowem mówiąc coraz bardziej sennym i ociężałym głosem. Sam nie był do końca pewien, co tak właściwie chciał jej powiedzieć, lecz poprzez wyczerpanie spowodowane utratą krwi nie do końca panował nad tym co mówił i robił. Kontynuował, wyrzucając z siebie przypadkowe zbitki słów, układające sie w pozbawione sensu zdania, których w innych okolicznościach nigdy by nie użył.
Usuń— Nie przypuszczałem wtedy, że kiedykolwiek spotkam kogoś, z kim chciałbym spędzić resztę lat — wyznał, odwracając głowę i spoglądając na twarz Chantelle, która miała być tym ostatnim i najdoskonalszym obrazem, który dane mu było zobaczyć w ostatnich momentach życia. Żałował, że już za chwilę to wszystko miało się skończyć, zanim tak naprawdę się zaczeło; żałował, że już nigdy nie stawi się na żadnej z hogwarckich lekcji, nie obejrzy meczu Quidditcha i nie chwyci w dłoń ołówka, tworząc swój kolejny już szkic. Żałował tego, iż nie będzie mógł zdobyć posady Aurora, ukończyć Hogwartu ani zestarzeć się wraz z Chantelle. Załował i bał sie tego co dopiero miało nastać, jednak klamka zapadła a decyzja została nieodwracalnie podjęta. Pragnął jedynie dobra Chantelle, za które postanowił zapłacić tę najwyższą z możliwych cen, poświęcając własne życie, nic niewarte bez tej jednej jedynej osoby.
— Gdyby nie ty to pewnie dalej byłby takim skończonym kretynem — kontynuował, przysuwając się bliżej i układając głowę na ramieniu blondynki. Urywając w połowie zdania zamilknął, robiąc długą przerwę na oddech, który zaczynał sprawiać mu coraz większy kłopot. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała o wiele rzadziej niż powinna, jednak nie zamierzal zwracać na to najmniejszej uwagi.
— A pamiętasz nasz wyjazd do Grecji? Chciałbym zabrać cię tam jeszcze raz... — Chłopak w dalszym ciągu wpatrywał się w jej twarz, którą zaczynał widzieć jak przez grubą i nieprzeniknioną mgłę. Mrużąc oczy oglądał każdy detal, jakby w obawie, że tam po drugiej stronie nie będzie w stanie przypomnieć sobie tego widoku.
— I chciałbym zobaczyć jak się uśmiechasz... masz taki piękny uśmiech — wyszeptał po raz ostatni, odwracając wzrok i niepewnie spoglądając na dużą kałużę krwi. Osłabienie zaowocowało tym, iż Ślizgon nie panował już na tym co robił, nie mając wpływu na swoje zachowanie; wyswobadzając swoją dłoń z ręki Chantelle i schował twarz przed wzrokiem dziewczyny, nie chcąc aby ktokolwiek widział go w tak peszącej sytuacji. Niekontrolowane łzy zaczęły spływać po policzkach bruneta, a dawną ciszę zastąpił odgłos płaczu; tak bardzo bał się zostawić ją samą i już nigdy nie móc usłyszeć jej głosu. Głosu, który dalej nazywałby go rycerzem i utwierdzał go w przekonaniu o tym silnym uczuciu, którym ktoś po raz pierwszy go obdarzył.
— Ja juz dłużej nie dam rady, Chan — wychrypiał, ocierając łzy. — Nie chce już... — powtórzył, marząc jedynie o jak najszybszym powrocie Śmierciożercy. O tym, aby zawarta z nim umowa wreszcie doszła do skutku, a siedząca obok blondynka odzyskała utraconą wolność.
— I obiecaj mi, że cokolwiek się stanie to i tak ułożysz sobie życie i zapomnisz o tym co się tu działo... obiecaj — powiedział w tym samym czasie, w którym drzwi otworzyły sie
już drugi raz w ciągu kilku godzin. Załzawionym wzrokiem spojrzał jeszcze na nakierowana w jego kierunku różdżkę — różdżkę Chantelle — szybko wypowiadając słowa, które niemal w całości zagłuszył potężny ryk wykrzykniętej formułki zaklęcia, za którego pomocą mała, ciemna piwnica rozświetliła się zielonym blaskiem.
— Kocham cię, Chantelle.
— AVADA KEDAVRA! — bezwładnie osunął się na podłogę, zastygając w miejscu i martwym wzrokiem szeroko otwartych oczu wpatrując się w jeden i ten sam punkt. Serce, które kiedys biło tylko i wyłącznie dla niej, obecnie nie wybijało już żadnego rytmu, a na zimnych, bladych policzkach widoczne były jeszcze mokre ślady łez.
Wcześniej nie bał się o to, że najprawdopodobniej nikt nie będzie pamiętał o kimś takim jak Ian Blake; od zawsze wiedział, że po tym świecie nie chodziła ani jedna osoba, którą obchodziłby jego los. Na każdym kroku utwierdzany był w przekonaniu, iż ktoś taki jak on nie zasłużył na szczęście i miłość. Wierzył w to do dnia, w którym na błoniach ujrzał tę pozornie zwyczajną Gryfonkę, którą pokochał najmocniej i najszyściej. Która pomogła mu przebrnąć przez te najcięższe okresy jego życia, jako jedyna wyciągając do niego rękę. Która oświetliła mu tę ponurą ścieżkę życia, sprawiając iż mimo ogromu cierpienia był szczęśliwy, mogąc nazywać ją swoją księżniczką, za którą bez zastanowienia oddał własne życie. Którą kochał do ostatniej sekundy, ani na chwilę nie pozbywając się jej z serca, które wypełniła w całosci. Aż do końca.
Usuń[KONIEC :C]