Tak naprawdę Kaydellius Fawley, bo jego głupi rodzicie musieli jakoś udziwnić
to „zbyt pospolite imię”, żeby pasowało do innych, równie głupich imion modnych
w rodzinie Fawley. Przynajmniej udało mu się zmusić swoich szkolnych kolegów i
koleżanki do używania tej krótszej formy, bo po drugim semestrze pierwszego
roku bliski był już załamania nerwowego, kiedy nawet tu, w Hogwarcie słyszał to
idiotyczne „Kaydellius” wypowiadane irytująco donośnym głosem. Nie, żeby przeszkadzało mu tak oryginalne
miano. Wszystko jednak sprowadzało się do tego, że akurat „Kaydellius” jakoś
nie mieścił się w granicach jego dobrego smaku.
Lat siedemnaście. Niedawno skończone zresztą. Pierwszego lutego dokładnie. Czyli siódma i ostatnia klasa. A siódma klasa to przede wszystkim egzaminy.
Lat siedemnaście. Niedawno skończone zresztą. Pierwszego lutego dokładnie. Czyli siódma i ostatnia klasa. A siódma klasa to przede wszystkim egzaminy.
Dreszcze przebiegają mu po plecach na myśl o nadchodzących OWUTEMach – nie miał,
co prawda, jakichś specjalnych trudności w nauce, jeśli chodzi o przedmioty,
które sobie wybrał, ale nigdy nie umiał udawać, nawet przed samym sobą jednego
z tych luzaków, którzy rozbijają się po zamku z taką miną, jakby to, czy
zdadzą, czy nie zdadzą nie miało większego znaczenia. Bo dla Kaya miało. I to ogromne.
Po pierwsze dlatego, że prawie wszyscy członkowie jego rodziny byli KIMŚ.
Może i cierpiał na jakiś niezdrowy syndrom pogoni za oryginalnością (o czym
będzie później), ale na tym polu jednak wolał pasować do reszty rodu Fawley,
jakkolwiek byłoby w tym miejscu zaburzone jego poczucie osobistego indywidualizmu,
wyjątkowości i potrzeby akcentowana swojej odmienności.
Po drugie - bo miał plany. Wielkie plany
– jak lubił mawiać z tajemniczym uśmiechem na ustach ani razu nie wyjawiając nikomu,
czym tak naprawdę pragnie się zająć w przyszłości. Zdaniem Kaya bowiem, wielke plany wymagały wielkiej tajemnicy, by mogły wydawać
się jeszcze większe, przez tę
rozkoszną mgiełkę sekretu rozwiewaną tu i ówdzie.
Co prawda, ludzie traktowali go średnio poważnie zważywszy na to, że kiedy o
tym wspominał jego spojrzenie robiło się bardziej nieprzytomne, niż zwykle
traktując to jako jeszcze jedną ekstrawagancję Kaya, ale na tym polu powracało
już jego zwykłe podejście, które przejawiało się w tym, że nie zwracał na
opinie innych przyzwyczajony do tego, że i tak go nie zrozumieją.
A tych dziwactw było kilka.
Bał się na przykład spożywania posiłków z innymi ludźmi – chyba nikt nigdy nie
widział go jedzącego. To jednak zupełnie nie przeszkadzało mu się pojawiać w
trakcie pory śniadaniowej, obiadowej, czy podwieczorkowej w Wielkiej Sali,
gdzie zajmował sam koniec stołu Krukonów
pakując sobie kanapki, czy cokolwiek innego do szkolnej torby, by potem
skonsumować to w samotności z przekonaniem, że nikt nie powinien go widzieć,
jak je.
Na rzadkich imprezach (powiedzmy… z okazji zwycięstwa Krukonów w quidditchu)
zajmował najbardziej oddalony fotel i po prostu przyglądał się całemu
zamieszaniu, nie biorąc w nim udziału, a jednocześnie nie robiąc w tym czasie
nic pożytecznego. Oczywiście, jeśli chodzi o zwykły punkt widzenia. Bo Kay tak
naprawdę prowadził badania. Wielce
poważne badania nad zachowaniem i psychiką ludzi w różnych okolicznościach,
ażeby potem, dzięki tej wiedzy móc realizować swoje wielkie plany. Które w dużej
mierze opierały się na tym, by stać się osobą bardziej przekonującą, niż teraz.
No cóż, na razie średnio mu wychodziło. Tak wynikało przynajmniej z tego, co
ostatnio podsłuchał na swój temat: „Ten
Kay jest rok wyżej, ale radziłabym ci się nim nie interesować – to dziwadło,
jakich mało… gdybyś słyszała, co mówi, albo widziała, jak się zachowuje, to z
pewnością zaczęłabyś się zastanawiać, czy on aby czasem nie uciekł ze Świętego
Munga, z niedoleczonym uszkodzeniem mózgu, czy coś.”
Oprócz tego, jeszcze nigdy nie miał nieodrobionej pracy domowej, co się
trochę kłóciło z jego wiecznym przebywaniem poza granicami namacalnej
rzeczywistości; mimo dość hojnego kieszonkowego, które dostaje prawie nigdy nie
ma pieniędzy przepuszczając je na masę kompletnie bezużytecznych przedmiotów,
którymi zawala swoje dormitorium ku wściekłości współlokatorów; ma tendencje do
obrażania się o byle co, lub zupełnie bez powodu i wyzywania innych na
pojedynki; nigdy, nawet w najcieplejsze dni nie pozbędzie się długiego rękawa,
choćby miał wyzionąć ducha usmażony w swoich ulubionych czarnych golfach i
długich pelerynach ściśnięty pomiędzy regałami w miejscu, które polubił
najmocniej – hogwardzkiej bibliotece.
[Na zdjęciu - Victor Norlander. Zagarnięty z tumblra.
Witam i zapraszam do wątków. :D]
[Na zdjęciu - Victor Norlander. Zagarnięty z tumblra.
Witam i zapraszam do wątków. :D]