"Młodość przemija, nie ma rady. Ale młodość to tylko jakby się było takim, no, częściowo jakby zwierzakiem. Nie, właściwie nie tyle zwierzakiem, co zabawką (...) i nakręcasz go drrr drrr drrr i on rusza, tak jakby szedł, o braciszkowie moi. I tak idzie, ale po linii prostej i buch wpada na coś, buch, buch i nie może na to nic poradzić. Być młody to być jakby taką maszynką."- Mechaniczna pomarańcza
Calluna Milla Walpole; Ravenclaw, niedługo klasa VII; półkrwi; 11 cali, oko traszki, heban; zaklęcia patronusa jeszcze nie próbowała, swojego bogina nie poznała; miejsce zamieszkania: Londyn; OPCM, eliksiry, transmutacja, astronomia, zielarstwo i starożytne runy
Jej rodzice stanowili dziwną parę
i ludzie lubili plotkować, że związali się ze sobą tylko przez ciążę i
konserwatywne poglądy starszego o dziesięć lat Thomasa. Nie mogliby sobie
pozwolić na życie w większym błędzie. Pomimo różnic charakteru i odmienności
środowisk, z których pochodzili, kochali się. Kochają się wciąż. Co z tego, że
potrafili kłócić się nawet o to, co powinno zostać podane na kolacje, albo o
to, jakie zainteresowania powinny mieć ich dzieci, jeśli potem za każdym razem
pojawiał się między nimi ten uśmiech.
Olivia nie lubi odpuszczać, a Thomas przyzwyczaił się do kompromisów w swojej
pracy (z usposobienia typowy polityk, pracuje w Ministerstwie Magii w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów), dlatego są już ze sobą
dwadzieścia lat. Autodestrukcyjne skłonności pani Walpole, których nabawiła się
jeszcze w którejś z melin, gdzie uwielbiała spędzać swoją młodość, przerodziły
się w specyficzną wymianę zastawy – kiedy ma ochotę kupić coś nowego, stare
rozbija o kominek. Potem satysfakcja gości na jej twarzy przez kilka godzin. Codziennie
nosi spodnie i to chyba daje jej złudne poczucie, że wciąż jest feministką.
Calluna nosi spódnice, bo w każdej kłótni sympatyzuje z ojcem.
Najprawdopodobniej przez to, że woli Floydów od nudnej klasyki. Mark, niemagiczny
starszy o trzy lata brat, panicznie boi się sów, dlatego nigdy ze sobą nie
korespondują. Ma delikatne dłonie i melancholijne spojrzenie, o którym Call
zawsze marzyła. Talent malarski odziedziczył po matce. Każde z ich rodziców
dostało dziecko, na którym im osobiście zależało, więc nigdy nie musieli myśleć
o kolejnej ciąży. Albo o rozwodzie.
Magia nigdy nie stanowiła dla
niej problemu (o ile w końcu udało się jej skończyć z niekontrolowanymi
wybuchami złości), chociaż wciąż bardziej docenia mugolską kulturę i jedzenie -
od zapachu dyni dostaje mdłości.
Cierpi na rozdwojenie jaźni,
chociaż jest to rodzaj takiego, gdzie osoba cierpiąca nie zapomina o swojej
drugiej osobowości. Właściwie nie jest to choroba, raczej problem, z którym
przyszło się jej zmagać. Nie wie, co lubi bardziej – bunt czy uległość – więc najczęściej
wychodzi z tego dziwna mieszanka. Calluna ma denerwującą tendencję do
powtarzania. Posiada swoje prywatne powiedzonka, od których wszystkim chce się
przewracać oczami. Nadużywa na przykład duma,
wciskając wszędzie tam, gdzie się tylko
da (kiedyś koleżanki z dormitorium urządziły zakłady, a potem przez cały dzień
liczyły, ile razy owa duma padnie).
Dodatkowo błędnie te słowa interpretuje – tego konkretnego użyłaby do
autoopisu, chociaż inni wymieniliby je na dystans.
Lubi odbierać siłę jednym słowom, by nadawać ją innym. Często zapomina, że
jeśli o czymś pomyśli, to świat wcale się takim nie stanie. Gubi się w swoich
wersjach wydarzeń, pomijając fakty i ostatecznie wierzy tylko sobie. Hołduje
metaforom i koncepcji suspensu. Lubi kontrolę, bo daje poczucie stabilizacji. Odpuszcza,
gdy na końcu wędrówki istnieje możliwość porażki i zagrożenia. Brak
przygotowania na test z transmutacji jest porównywalny z uczuciem tracenia
gruntu pod stopami, więc najczęściej trafia wtedy do Skrzydła Szpitalnego z
udawanymi objawami smoczej grypy.
Świetnie odnajduje się w dyskusjach ze znajomymi ojca, a potem jeszcze
lepiej w psychodelicznym tańcu do kawałków Bowiego (raczej komicznie porusza
biodrami w swoim sztywnym kostiumie guwernantki). Mogłaby codziennie oglądać Człowieka, który spadł na ziemię i za
każdym razem znajdować coś nowego w kreacji głównego bohatera. Gardzi ludźmi,
którzy jakimś głębokim uczuciem darzą Genesis. Ogólnie gardzi ludźmi, bo żadna
ze stron nie wykazywała nigdy zainteresowania tą drugą, dodatkowo lubi być brana za ważniaczkę. Gardzi także brakiem
mięsa w jadłospisie i osobami, które nie czytają wstępów do podręczników.
Cześć, Mistrzu Gry! Cześć, autorzy!
POWIĄZANIA i wolne postacie na wydaniu
[Czy oprócz rozdwojenia osobowości, stoi w rozkroku pomiędzy przedszkolem a dorosłością? Z jednej strony bunt trzylatka, z drugiej sztywna dojrzałość. ;D Pomimo tego, że Calluna gardziłaby Wishem, a poza tym jej imię mnie przeraża, podoba mi się. Dobra postać. Cześć!]
OdpowiedzUsuń~ Wish Queshire
[Muszę przyznać, że na zdjęciu mi trochę na nauczycielkę wygląda, co nie zmienia faktu, że jest bardzo klimatyczne :)
OdpowiedzUsuńOch, Benjamin nigdy nie czytał i raczej nie zacznie czytać wstępów do podręczników, to takie nudy. Nie mniej cieszę się, że z Calluny taka typowa Krukonka, Krukonów zawszę będą faworyzować.]
Bendżi i Danielle
[Hohoho, to Ty nie wiesz, że wrzosy przynoszą nieszczęście? A czarodzieje są bardzo przesądni...]
OdpowiedzUsuń~ Wish Queshire
[Dzień dobry! Bardzo ciekawa postać, strasznie mi się podoba! Do tego moja Yss chodzi z nią na wszystkie lekcje prócz astronomii (ten sam dom, ten sam rok). Myślę, że możemy śmiało założyć, że panie się znają. :)]
OdpowiedzUsuńYseult i Elsa
[Cześć! Jak już Volfeusz wspomniał, postać intrygująca i przerażająca zarazem. Ale... Wstępy do podręczników? Srsly? D: Podziwiam, podziwiam.
OdpowiedzUsuńMasy wątków, życzę!]
Roy/Hawkins
[Miło cię powitam, bo jestem miła, o czym doskonale wiesz. Witam... przeraża mnie, jak każda twoja postać ;/ Dzień Spamu!]
OdpowiedzUsuń[No, po kolejnym ruprzeczytaniu karty jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że to Krukonka! Wiatru w żaglach weny!]
OdpowiedzUsuńEva/Bastian
[ No nie. Miałam tworzyć postać z rozdwojeniem jaźni. Już nawet miałam fajne opisy każdej z osobowości, no ale teraz będzie, że odgapiłam. No nic zdarza się. Witam na blogu i życzę dobrej zabawy oraz dużej ilości wątków :) ]
OdpowiedzUsuńAudrey/Melissa
[dzień dobry i witam serdecznie! tak dorośle wygląda ta Krukoneczka, ale to chyba perspektywa zdjęcia :)]
OdpowiedzUsuńIan/Marcel/Ariana
[Na początku nie poznałem, potem badałem. Czyli rozumiem, że znowu ograniczeń autorskich ktoś nie przeskoczy i z mądrej w zamierzeniu postaci wyjdzie... ;)]
OdpowiedzUsuń[Miło dostać miłe podziękowania na miłe powitanie! Stworzę długą, lecz miłą litanię i wyślę ją sowią pocztą. Jak na miłego zimnioka przystało. Miłego dnia.!]
OdpowiedzUsuń[Znowu ta kropka, tym razem przed wykrzyknikiem. A to nawet nie jest druga w nocy ;/]
Usuń[ Wow. Gardzi ludźmi jest taka poważna. Znaczy to przez klimat karty może mi się tak wydawać, ale jednak. Jak chęć na wątek z puchońskim detektywem, albo ślizgońskim miłośnikiem zwierząt latających, to śmiało wpadać ;) ]
OdpowiedzUsuńJohn/Jack
[Właśnie się zorientowałam, że Yss nie czyta wstępów do podręczników, taka z niej zła kobita. :O Taka pogardzana. :c
OdpowiedzUsuńNie mam nic przeciwko rywalizacji, na przykład na OPCM (trzeba pochwalić się umiejętnościami, a jeśli można przy tym utrzeć nosa koleżance, tym lepiej! ;).]
Yseult
[Tytuł przypomina mi piosenkę o pewnym mydełku. Zdjęcie natomiast bardzo dopasowane do realiów surowej szkoły, podoba mi się ;) Rozdwojenie jaźni to dla mnie (dzięki moim amatorskim romansom z psychologią) prawdziwa wisienka na torcie. Witamy:)]
OdpowiedzUsuńJUNE EARNSHAW
OdpowiedzUsuń[ Cześć. To bardzo możliwe, bo June wcześniej była na jakimś śmiesznym Hogwarcie, ale zdaje się, że blog dość prędko został skasowany. Muszę też przyznać, że ja nie pamiętam ciebie ani stąd, ani stamtąd, ani w ogóle znikąd... ]
JUNE EARNSHAW
OdpowiedzUsuń[ Och, a co się stało? Uciekasz przed kimś, że tak się kryjesz? ;D W takim razie już cię nie skojarzę, że nie wątkowałyśmy, zaskoczeniem dla mnie nie jest, bo mam pecha na grupowcach. Albo nieodpowiednie postacie. Za życzenia dobrych wątków dziękuję. Co prawda z opóźnieniem, ale zawsze coś! ]
[Wierzy też w Latającego Potwora Spaghetti, Anunnaki i wyższość Żydów nad Samarytaninami. Można? Można.]
OdpowiedzUsuńHugh Whatt
[Wszyscy wypadają słabo przy napakowanym i umięśnionym Hugh.]
OdpowiedzUsuńHugh Whatt
[Z brodą wyglądałby za dobrze, a chciał dać trochę forów swoim kolegom.]
OdpowiedzUsuńHugh Whatt
[W duszy jest ziemniorem do kwadratu, honey.]
OdpowiedzUsuń[ Jestem ciekawy jak by wyglądały rozmowy i spotkania między Calluną a Regulusem. ]
OdpowiedzUsuń[Dzień dobry.]
OdpowiedzUsuńMikael
[ Niestety, ale możemy nadrobić i zacząć się kojarzyć. Jakiś pomysł jak zacząć ?]
OdpowiedzUsuńJUNE EARNSHAW
OdpowiedzUsuń[ Już wiem! Miałaś Ananiasza, który chciał układać mojej pannie (chociaż to akurat nie była June) jakiś harmonogram dnia czy coś takiego. ]
JUNE EARNSHAW
OdpowiedzUsuń[ To znak, że Ananiasz było mu od początku pisane. ;D Też nie pamiętam, jak go nazwałaś, w ogóle mam kiepską pamięć do imion i nazwisk. (I przez to mam problemy z ich wybieraniem dla postaci. Imiona jeszcze, ale nazwiska... dlatego kradnę te ładne z różnych powieści, huh.)
Ale w ogóle bym po karcie nie poznała. Dopiero pewien drobiazg sprawił, że się zorientowałam. Moim zdaniem sposób, w jaki napisałaś tę kartę jest lepszy od tego, co widziałam wcześniej. ;D ]
[ Doskonale, a tak na marginesie można przecież prowadzić wątki w Hogwarcie zakładając, że jest czerwiec i lato jeszcze nie nadbiegło lub rozpocząć wrzesień. Zacznę więc, jednak uprzedzam, że mam kilka innych do zaczęcia. ]
OdpowiedzUsuń[Przez tą emotikonkę już sam nie wiem, jak odbierać Twoją wypowiedź. :<]
OdpowiedzUsuń[ Nie, nie grzebię w szkicach, to było co innego. ;D Widzę, że ze sporą pewnością siebie podchodzisz do swoich tworów, to fajnie, że uważasz, że każda jest inna. Tyle że nie każdy eksperyment równy jest każdemu. ]
OdpowiedzUsuń[ I ja mam wymyślić ten wybryk, ta?
OdpowiedzUsuńMógłby zabrać jej wszystkie notatki z transmutacji i obserwować, jak panikuje przed testem. Gdyby dostała z niego złą ocenę, bardzo by się ucieszył, że zrobił jej na złość, gdyby trafiła do skrzydła szpitalnego - przyszedłby zobaczyć, czy aby na pewno nie udawała. Nic innego nie wymyślę; moje pomysły to aż wstyd przedstawiać, dlatego zwalam ich szukanie na innych. ]
C. Meza
[ Jeeej, ale ona fajna! Uwielbiam Krukonki, więc zaproponuję wątek, bo mi się podoba ta Calluna *.* ]
OdpowiedzUsuńMalfoy
[Dla mnie nawet trudniejsze. :/ A może tak Charlie pobity i potraktowany kilkoma zaklęciami przez grupkę Ślizgonów trafi do skrzydła szpitalnego, gdy będzie tam leżeć Calluna udająca grypę, żeby uniknąć jakiegoś testu? Opowie jej, co się stało (o ile będzie mógł mówić) czy coś.]
OdpowiedzUsuń[ Mam pewien pomysł, kojarzy mi się z takimi filmami... w sumie nawet nie wiem o jakiej tematyce, ale ze starymi :D Mam nadzieję, że masz gg i tam się dogadamy xd - 2219544 ]
OdpowiedzUsuńMalfoy
[Ja tym bardziej nie lubię Teen Wolfa. Uwierzysz, że skorzystałem z porady młodszej siostry? ;D
OdpowiedzUsuńTaka możliwośc istnieje. Przy niej zaczynałby tak każde zdanie.
Cześć.]
Bernie Garza
[Wszyscy jesteśmy starymi noworodkami.
OdpowiedzUsuńPrzestarzały Noworodek
Wątek byłby jak najbardziej na miejscu. Mogę zabrać Twoją pannę na obiad do Blanche. Daniem głównym będzie potrawka z udka Syda Barreta i skrzydełko z Bobby Farrela]
[ Jestem bardzo grzeczna, zawsze, ale nie muszę od razu wszystkiego zdradzać. ;D
OdpowiedzUsuńAkurat twierdzenie, że zna się swoje twory i wie, że są one różnorodne, to jest jakaś tam pewność siebie i nie rozumiem, dlaczego się przed tym bronisz. Przecież to nic zdrożnego.
Jedna postać jest głupia, druga mądra, jedna lubi pomarańcze, druga jabłka, jedna jest dobrze napisana, druga gorzej. Wydaje mi się, że to dość naturalne. Anyway, konkluzja, że chodzi o dobrą zabawę, podoba mi się, więc ci jej życzę. (Dobrej zabawy, nie konkluzji.) ;D ]
[Jejciu, jejciu. Lubię ją. Jest taka... rozlazła. O dziwo, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Dwupłaszczyznowa, a nawet więcej - wielopłaszczyznowa. Tak czy inaczej całkiem interesująca. Niech na niego huknie. Niech go uderzy. Z kimś go pomyli. Wybacz, dzisiaj tylko to wpadło mi do głowy, a nawet nie wiem, czy to w ogóle w jakiś sposób pasuje do Callunny. Bo jej duma mogłaby tego nie przetrwać.]
OdpowiedzUsuńE. CLAYBOURNE
Rzadko bywał na tego typu przyjęciach. Liczył na coś w stylu tych spotkań przy szampanie i wolnych – warto zauważyć nudnych – tańcach, przy których jego rodzice utrzymywali ścisłe stosunki z przedstawicielami reszty arystokracji.
OdpowiedzUsuńGłównie zainteresowało go rzucone hasło „Odkryj mordercę”. Kiedy reszta gości odwróciła się w stronę niedużego balkonu na środku ogromnej schodów na środku Sali, która potocznie w języku bogaczy znaczyła salon zrozumiał, że szykuje się coś całkiem ciekawego, na co można a raczej trzeba zwrócić uwagę. Stanął z boku opierając się o biały filar i rozejrzał się dookoła. Wszyscy obecni byli zbyt zaabsorbowani słuchaniem zasad gry, by zwrócić uwagę na Jace’a dolewającego sobie z piersiówki Ognistej Whisky do ponczu. Musiał przyznać, że mimowolnie również zwracał uwagę na padające słowa rozchodzące się echem. Cała zabawa go zainteresowała na tyle, że miał ochotę wziąć w niej udział.
Włożył rękę do kieszeni i wyczuł w niej palcami coś, czego wcześniej zdecydowanie w niej nie było. Kawałek pergaminu. Odwrócił się plecami do prowadzącego i wyciągnął go dyskretnie.
Zostałeś nominowany do gry aktorskiej.
Postać: Tyler Palton - mąż zamordowanej Jessici Palton. Nie jesteś zamieszany w jej śmierć. Miałeś romans z pokojówką Jane.
Przeczytał po czym do jego uszu dotarła historia, którą zaczął opowiadać gospodarz przyjęcia:
- Pokojówka Jane znalazła Jessicę zamordowaną w gabinecie Tyler’a. Pan Palton, kiedy usłyszał krzyk Jane od razu pobiegł w stronę dochodzącego głosu. Kiedy zobaczył na ziemi zakrwawioną kobietę chwycił się za usta i oparł o framugę drzwi po czym wybiegł szukając telefonu. W czasie, kiedy mąż zamordowanej zniknął by zadzwonić po pomoc w gabinecie znalazła się siostra ofiary Marie i jej siedemnastoletni syn Hugo. Wszyscy wydawali się poruszeni zaistniałą sytuacją, ale musimy pamiętać, że Jessica została zamordowana i każdy może być podejrzanym. W domu przebywała w ten czas również kucharka i jej pomocnica. – Jace usłyszał przeraźliwy krzyk i zrozumiał, że teraz czas na jego część. Gra się zaczęła. A on siłą został wepchnięty w jej środek. Miał wrażenie, że wszyscy będą podejrzewali właśnie go – bezuczuciowego męża, który zdradził swoją własną żonę.
Goście rozglądali się szukając wzrokiem osoby, która miała zagrać męża. Nie chcąc rozczarować publiki ruszył pędem w stronę dochodzącego krzyku a wraz za nim ruszył tłum. Uśmiechnął się pod nosem, tak by nikt tego nie dojrzał. Gra aktorska była jego wrodzonym talentem. Był w swoim żywiole. Postępował zgodnie z opowiadaniem, które usłyszał przed chwilą. Po chwili oglądał całą sytuację z perspektywy obserwatora pozwalając innym bawić się w detektywów. Zauważył kroczącą w jego stronę ciemną brunetkę, która jeszcze przed chwilą z ogromnym zapałem grała pokojówkę. Zachował powagę, mimo że w głębi duszy cieszył się, że jego domniemana kochanka była całkiem atrakcyjna. Kojarzył ją z Hogwartu, ale podobnie jak z połową szkoły nie miał okazji z nią rozmawiać.
[Zaczynamy zabawę buahahahaha (mam nadzieję, że zrozumiałaś, że to zły śmiech :D ]
Malfoy
[Powinienem. Czy wtedy serce panny Walpole zmięknie? Hugh mógłby zabrać ją na mięsną potrawkę do kuchni jako część zakładu z kolegami, że będzie tym, który skradnie jej serce lub pocałunek.]
OdpowiedzUsuńHugh Whatt
[To może rozegrajmy właśnie taki napad na nich w mugolskim parku, albo sytuację zaraz po. Oboje dostali np. list z Ministerstwa o wezwaniu ich do Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów za użycie czarów poza Hogwartem. Niekoniecznie przed sąd, bo w ramach zagrożenia czary są ponoć dozwolone, ale możemy na potrzeby fabuły trochę nagiąć i przyjąć, że oni, zamiast dostać zwykłe ostrzeżenie sowią pocztą, muszą wyjaśnić tę sprawę przy jakimś przedstawicielu Ministerstwa lub po prostu wypełnić papierki o tym, że działali w sytuacji zagrożenia życia. I teraz opcje są dwie, albo umieszczamy ich w Ministerstwie, albo możemy przyjąć, że jadą tam mugolskim pociągiem/Błędnym Rycerzem.]
OdpowiedzUsuńEric C.
Życie Carlosa bez drobnych psikusów byłoby w zasadzie pozbawione smaku. O ile wielkie akcje z porywaniem kolegów ze szlabanów już dawno sobie odpuścił, tak czasem z czystej przekory miał ochotę zrobić komuś na złość. Najczęściej mścił się na złośliwych kolegach w ramach ich odwiecznej zabawy, jednak niejednokrotnie zdarzało się tak, że upatrywał sobie jedną, wybraną osobę, a następnie kombinował ze wszystkich sił nad kolejnym wspaniałym żartem.
OdpowiedzUsuńWiększość uczniów uczęszczających na zajęcia transmutacji z Calluną Walepole wiedziało o jej specjalnych sposobach dotyczących wymigiwania się od skomplikowanych testów. Jej koleżanki z dormitorium nieraz opowiadały, jak przerażona perspektywą otrzymania stopnia niższego niż Wybitny, potrafiła przesiedzieć całą noc nad swoimi cennymi notatkami. Nie wiadomo, jak kompresowała ogrom wiadomości znajdujący się na pergaminie o długości kilku (kilkunastu?) stóp i w jaki sposób upychała go w głowie, aczkolwiek na testach zazwyczaj wypadała naprawdę świetnie. Meza nieraz zazdrościł jej tego bezwzględnego skupienia, którego jemu samemu brakowało, ale nie żywił wobec niej żadnych negatywnych uczuć. Uczyła się, to miała dobre oceny, całkiem logiczne. Nie podobało mu się jednak, gdy opuszczała poszczególne sprawdziany z byle powodu. Pierwszy, drugi raz, gdy wylądowała w Skrzydle Szpitalnym, wydawał się całkiem... legitny, jak to zwykł mawiać jeden z kuzynów z Argentyny. Później już jednak Carlos przestał wierzyć w jej wymówki; nauczyciel nie miał z tym większego problemu, gdyż Calluna była jedną z wiodących osób w całej klasie pod względem ocen (o ile w ogóle nie najlepszą) - usprawiedliwiał jej każdą nieobecność i wyznaczał specjalnie dla niej inne terminy. Gryfon często poprawiał zawalone testy, dlatego też widział tydzień później koleżankę z zajęć całkiem zdrową, wypoczętą, a przede wszystkim obkutą ze wszech miar. Nie wydawało mu się, że obłożnie chora dała radę nauczyć się całego materiału w sterylnym łóżku, międzyczasie używając chusteczek i kasłając na zmianę.
Postanowił przetestować swoją teorię. Opracował dosyć luźny plan, który polegał na podkradnięciu całego pliku notatek panienki Walepole, gdy ta nie będzie akurat się nimi zajmować. Miał tylko nadzieję, iż uda mu się dobrać do tych papierów niezauważenie, bo gdyby go przyłapała - najprawdopodobniej wydrapałaby mu oczy (albo zrobiła coś o wiele gorszego; nie chciał nawet o tym myśleć). Okazja nadarzyła się dwa dni po wykluciu pomysłu w głowie Carlosa. Postanowił chociaż przekartkować wyznaczone przez McGonagall rozdziały, by tym razem chociaż zaliczyć za pierwszym podejściem jej piekielnie trudny test. Nie był zaskoczony, gdy dojrzał przy jednym ze stolików w bibliotece Krukonkę pochyloną nad opasłym tomem. Usiadł niedaleko, po czym znad swojej nauki począł obserwować dziewczynę. Zaraz, gdy udała się po inną książkę, zwyczajnie zabrał co najmniej połowę sporego stosiku zapisanych kartek. Trafił jeszcze na notatki z innych przedmiotów, ale tylko część; na szczęście, transmutację zabrał całą. Nie korzystał nawet z jej pracy, gdyż bardzo nie lubił pasożytować na czyimś wysiłku, tylko zwyczajnie przechował wszystko.
Poczuł lekkie wyrzuty sumienia, gdy zobaczył, jak się kuliła na parapecie w pozycji... cóż, chyba można była nazwać ją embrionalną. Widocznie tym razem Call zamierzała podejść odważnie do egzaminu, skoro nie znalazła się jeszcze w łóżku w bezpiecznym Skrzydle Szpitalnym.
- Ten test chyba nie jest na tyle przerażający, żeby siedzieć tu jak dosłowny kłębek nerwów, co? - zapytał ją, oparłszy się biodrem o krawędź marmurowej półki. Wcisnął jeszcze swoją torbę pomiędzy dziewczynę a ścianę, a potem zwyczajnie zaczął przyglądać się Krukonce.
[Zamiast Calluna przeczytałam Haluna. :D A teraz mi powiedz, skąd Cię znam, kurdebele.
OdpowiedzUsuńMam jeden tylko. I jeszcze się nie zaczął, więc bierz, póki nie trzasnął limit. Wymyślaj, czekam, bo Ted poza jedzeniem jeszcze lubi dostawać w mordę.]
Ted
[Taka się znajoma strasznie wydajesz, ale no nic.
OdpowiedzUsuńŚmiertelny Nokturn, hm. W sumie, z niego taka pała, że zamiast trzymać się kogoś rozgarniętego, to pewnie by wkroczył na ścieżkę zła. Powybijam mu trochę zębów i w ogóle! Podoba mi się to, chociaż pewnie będzie się teraz bał z nią zadzierać, skoro ona z takimi oprychami handluje...
Muszę zacząć, co?]
Ted
[Ja tu jestem incognito. :D
OdpowiedzUsuńBędzie mu płaciła w czekoladowych żabach, mówię Ci, za takie straty moralne!
Zacznę, meh, się zbiorę w sobie tylko, bo to skomplikowany proces twórczy.]
[Było naprawdę dobrze. :) Ja za to nie umiem pisać... :<]
OdpowiedzUsuńOkropny śmiech niósł się echem po ścianach hogwarckiego korytarza. Charlie porównałby go do rechotu stada olbrzymich żab, gdyby nie to, że bardzo lubił te zwierzęta i nie chciał ich w ten sposób obrażać. Nad inną metaforą nie dane mu było pomyśleć, gdyż umysł przyćmił mu po raz kolejny nieznośny, pulsujący ból. Trudno określić, co bolało go najbardziej. Żuchwa i kości jarzmowe od przyjmowanych w nie skutecznych razów, szyja skręcająca się w różne strony pod wpływem wyćwiczonych sierpowych, nos i zęby pokryte już hektolitrami krwi czy ogólnie cała głowa, w której mózg odczytywał te wszystkie doznania, obijając się o wewnętrzne ściany czaszki. Charlie miał wrażenie, że stoi - a właściwie leży na ścianie, przytrzymywany przez swojego oprawcę - w tym jakoby opuszczonym korytarzu całą wieczność, a mordęga, którą przeżywał, nigdy się nie skończy. Czuł, jak powoli traci przytomność i dziękował za ten stan rzeczy Merlinowi, gdy nagle trzymające go grube łapsko rozluźniło uchwyt, pozwalając niemal bezwładnemu ciału Puchona osunąć się na posadzkę. Ślizgon chyba zmęczył się mugolskim wymierzaniem kary i postanowił dokończyć swe dzieło jak prawdziwy czarodziej. Jego tępawi przyjaciele przyjęli tą wiadomość z wielkim entuzjazmem, zachowując się trochę jak para małp, która właśnie zobaczyła swojego opiekuna wyciągającego zza pleców kiść bananów. W tym przypadku była nią różdżka dowodzącego Węża, wyglądająca niepozornie, ale z pewnością niebezpieczna. Charlie uniósł drżącą rękę do twarzy i rękawem szaty starł z niej krew - nie pomogło, jego nos działał teraz jak kran z rozwalonymi zaworami. Chłopak miał wrażenie, że nie przeżyje żadnego zaklęcia, choćby to było zwykłe Aquamenti. I wtedy, gdy Ślizgon już otwierał usta, żeby go zabić, zjawiła się pomoc.
W drodze do skrzydła szpitalnego twarz zdążyła mu już nieźle spuchnąć, przez co wyglądem upodobnił się do dorodnego pomidora.Profesor McGonagall użyczyła mu swojej chusteczki, więc jakoś zatamował krwotok z nosa, co nie zmieniało faktu, że chyba był złamany. Inne kości twarzy też oberwały dość mocno, więc Puchon nie mógł z góry założyć, że chociaż z nimi wszystko jest w porządku. Najważniejsze było jednak to, że... Ślizgoni nieźle przechlapali sobie swoim występkiem. To, że przeżył też, ale ta informacja zajmowała dopiero drugie miejsce w tym rankingu.
Opiekunka Gryffindoru odprowadziła go pod same drzwi i rzuciwszy w jego stronę chłodne "następnym razem postaraj się bardziej na siebie uważać", zniknęła za zakrętem. Charlie uniósł w jej stronę zakrwawioną chusteczkę i westchnął. Postanowił, że odda ją nauczycielce później.
Pielęgniarka omal nie krzyknęła, gdy go zobaczyła. Zrobiła wtedy taką przerażoną minę, jaką mają ludzie podczas spotkania z dementorem, otworzyła szeroko usta i zasłoniła je dłonią, wydając cichy, acz piskliwy, trudny do zidentyfikowania dźwięk. Przygotowując odpowiednie eliksiry i maści, zasypała go mnóstwem pytań, wychodząc z błędnego założenia, że tak urządzić mogły Puchona tylko dzikie bestie. Choć w zasadzie nie aż tak błędnego, biorąc pod uwagę fakt, że wychowankowie Domu Węża niejednokrotnie zachowywali się gorzej niż rdzenni mieszkańcy Zakazanego Lasu.
- Usiąć... usiąć tutaj - powiedziała w pewnym momencie kobieta, wskazując łóżko obok tego, na którym leżała jakaś Krukonka, wypełniając swoją krukońską robotę, tj. czytając książkę. Charlie kiwnął głową, udał się w tamtą stronę i stawiając ostatni krok, potknął się o własne nogi, w efekcie czego runął jak kłoda na śnieżnobiałą pościel, która z pewnością nie była już taka śnieżnobiała. Tak to przynajmniej wyglądało. Prawda była taka, że stracił przytomność - chyba oprócz złamań otrzymał w darze od Ślizgonów również wstrząśnienie mózgu.
[A czy serce też mogę skraść?
OdpowiedzUsuńHugh zostanie usunięty (z moim ciężkim sercem), więc Mycroft może wejść na jego miejsce razem z pomysłem, który ustaliliśmy wcześniej. Ewentualnie możemy wymyślić coś innego.]
Mycroft Stonewood
[Co ta ja, tak szybko, ale mnie natchnęło, bo wiem, kim jesteś, muahaha! :D]
OdpowiedzUsuńTed był pałą, temu nie dało się zaprzeczyć. No, może się z tym tak nie uzewnętrzniał przy ludziach, nie padał przed nimi na kolana przez rozwiązane sznurówki i umiał się utrzymać na miotle, unikając bolesnego przezwiska i siniaków, ale... no, sam sposób jego bycia sugerował, że jest ostatnim sieroctwem i powinien z tym coś zrobić, bo to, że jeszcze żyje to tylko i wyłącznie kwestia szczęścia.
Każdego dziesiątego dnia sierpnia, wybierał się z rodzicami i swoją młodszą siostrą na Pokątną po podręczniki i inne rzeczy. Państwo Sedgwick byli mugolami z prawdziwego zdarzenia, a ojciec cały czas dostawał zawału na widok goblinów, nic więc dziwnego, że pozbył się ich i Matildy, kiedy tylko złapał ku temu okazję. Sklep ze słodyczami Sugarpluma był rajem, Ted wydawał tu swoje całe oszczędności, a potem żerował na cudzych pieniądzach w pociągu, skrzętnie ukrywając istnienie tuzina czekoladowych żab w jego kufrze. Cóż, po prostu lubił żreć, a że nie przekładało się to na jego wagę (mieścił się w drzwiach, a babcie wciąż ubolewały, że z niego chuchro i strach na wróble), to mógł się obżerać do woli.
Wyszedł stamtąd z całym plecakiem fasolek wszystkich smaków i całej reszty tałatajstwa, a kiedy mignęły mu rude włosy matki, schował się za pierwszym lepszym rogiem. Pewnie chciała leźć do Esów i Floresów, ale jemu się to nie uśmiechało, bo widział kolegów idących w tamtą stronę, powiedział im nawet „cześć”. Nie wchodziło w rachubę siódmy raz słuchać „dziwna ta księgarnia” „mam wrażenie, że ta pani chce mnie ugotować w swoim kociołku, Teddy, patrzy dziwnie”. I to jeszcze przy Gryfonach, gorzej, Ślizgonach! Nigdy w życiu.
I szedł dalej w zupełnie przeciwną stronę, licząc coraz bardziej krzywe płytki chodnikowe. Robił tak, kiedy jeszcze nie był „magikiem”, jak mawiał ojciec, a kolana miał zdarte do krwi od łażenia po drzewach. Musiał zanotować, żeby się na jakieś wspiąć, bo wyglądał w tych krótkich spodenkach jak ciota przez dwa blade patyki robiące za nogi. Nigdy nie był na Ulicy Świętego Nokturnu, więc normalne, że nawet nie spostrzegł, kiedy wlazł w jej skromne progi. Jakaś czarownica łypnęła przekrwionym okiem na jego plecak, ale ścisnął tylko mocniej jego ramię i przyspieszył. Bo hej, mógł dać się skroić Ślizgonowi, ale nie jakiejś starej babie, nie?
Przeszedł pod dziwnym mostem, tu powinien wystąpić znak zapytania, bo cholibka, sam nie wiedział. W każdym razie dwa budynki sklejały się ze sobą dziwnie tylko górnymi częściami, jak w upiornym pocałunku dementora, jak z jakiejś smutnej piosenki Zawodzących Różdżek, straszących go z magicznego radia. Obejrzał się za dziwnym tworem wyobraźni, a kiedy znowu odwrócił głowę, by zlustrować miejsce, w którym wylądował, pierwszą rzeczą, a raczej osobą, którą zauważył była... Calluna Walpole?
Zmarszczył brwi i cofnął kilka kroków, żeby schować się z powrotem pod dziwnym mostem. Krukonka stała, oparta o ścianę budynku naprzeciw i najwyraźniej na kogoś czekała. Wyglądała podejrzanie, jak zresztą cała ta ulica, poratuj Merlinie, ale nie spodziewałby jej się tu nawet, gdyby wciągnął nosem rozdrobnione musy świstusy. No, bo była Krukonką. To chyba Ślizgoni kręcą się w takich miejscach, nie?
Wtedy do Calluny podszedł jakiś podejrzany facet i zaczęła z nim rozmawiać! Ted wstrzymał oddech, bo czuł się tak, jakby oglądał podrzędny kryminał. Nagle dziwna ochota, żeby dowiedzieć się, z kim ma do czynienia i czy Walpole to przypadkiem nie jakiś oblech, który pija regularnie eliksir wielosokowy, zwyciężyła z nim i znowu wylazł na środek ulicy, wciskając dłonie do kieszeni. W prawej trzymał zawsze różdżkę, a był już pełnoletni, więc w razie czego mógł zrobić rozróbę.
— Walpole, co ty tu robisz... Ej, gdzie mnie... Cześć.
Wszystko stało się bardzo szybko. Otworzył usta i chciał udać idiotę (nie musiał, był nim), potem ten facet wyskoczył na niego z różdżką i wbił mu ją w facjatę, a potem Ted znowu wrócił do grania idioty.
Cholibka, rzekłby Hagrid.
[Na widok sceny z "Hannibala" staje mu serce. Rozgląda się czy gdzieś w pobliżu nie znajduje się autorka Blanche i klęka na jedno kolano, chwytając jej dłoń w swoje ręce.
OdpowiedzUsuńWyjdziesz za mnie?]
Mycroft Stonewood
[ Cześć! A mi właśnie najbardziej odpowiadał jego wizerunek do roli paskudnego Ślizgona, chociaż Rosier był blondynem - małe nagięcie z mojej strony. Masz bardzo ładne zdjęcie, takie z klimatem <3 ]
OdpowiedzUsuńWykorzystując sytuację, w której powinien grać zmartwionego męża pozwolił sobie na odpalenie papierosa. Rozglądał się dookoła siebie śmiejąc się w duchu z ludzi, którzy tą grę wzięli naprawdę na poważnie i biegali od podejrzanego do podejrzanego wypytując wszystkich o najmniejsze chociażby szczegóły. Jace’a również zaintrygowała cała ta sprawa. Jednak osoba, która potencjalnie stanowiła podejrzanego, na którą by postawiłby sto galeonów w tym momencie była owa pokojówka, z którą bohater, którego przyszło mu grać miał romans. Zazdrosna kobieta była w stanie zrobić wszystko, by posiąść mężczyznę swoich marzeń na wyłączność.
OdpowiedzUsuńDziewczyna podeszła do niego, niby próbując ciągnąć zwykłą pogawędkę, jednak zauważył, kiedy zręcznie zaczęła swoje wypytywanie. Prychnął pod nosem wbijając pusty wzrok w tlącego się papierosa. Zdawało mu się, że usłyszał nikłą nutkę podejrzliwości w jej głosie, jednak stwierdził, że musiał się mylić. Jak mogła go o coś oskarżać, skoro to ona była sprawczynią.
- Nie mam pojęcia. – pokręcił głową z rezygnacją. Po chwili podniósł wzrok słysząc stłumione, jednak wyraźnie dosłyszalne głosy przed domem, zapewne w ogrodzie. Rzucił zaciekawione spojrzenie Jane i wstał z krzesła ruszając w stronę dochodzących głosów. Jak się spodziewał dziewczyna ruszyła również za nim. Miał wrażenie, że w tej sprawie będą mieli decydujący głos. Dwóch głównych bohaterów razem w jednej drużynie. Jednak mimo wszystko nie ufał jej do końca. Wydawała mu się dziwnie spięta, jakby ktoś miał ją przyłapać na gorącym uczynku. Coś tu śmierdziało…
Przed domem zebrała się już grupka detektywów, która obserwowała z daleka kłótnię siostry ofiary i kucharki. Wszyscy schowali się za ogromnym krzewem. Było niestety słychać jedynie przytłumione głosy dwóch kobiet, które nie wprowadzały do śledztwa niczego sensownego. Jace zrozumiał jedynie kilka słów, które wypłynęły z ust kucharki typu: zamordowana , Twój syn czy Ty cholerna szumowino. Słyszał je tylko dlatego, że ta miała nieco donośniejszy głos. Nie umiał niestety połączyć tych słów w jedną spójną całość. Zmarszczył brwi próbując usłyszeć cokolwiek innego, jednak niestety nadaremno. Spojrzał z zaciekawieniem na swoją kompankę, która była widocznie tak samo zdezorientowana jak on.
Kiedy kłótnia obu kobiet dobiegła końca wszyscy uciekli niepostrzeżenie do domu. Pierwszą osobą, która w salonie rzuciła się w oczy Jace’owi był Hugo, syn siostry jego zmarłej żony. Siedział w kącie obserwując całą salę z zaciekawieniem i dziwnym błyskiem w oku.
- Nie uważasz, że dobrym pomysłem byłoby działać we dwójkę? – odwrócił wzrok od chłopca i odezwał się do Jane, która nadal stała obok niego. W sumie podejrzane również było to, że dziewczyna cały czas przebywa w jego pobliżu, jakby czekała na jego złe posunięcie. Nie podobało mu się to, jednak przemożona ciekawość i chęć rozwiązania tej sprawy zasłoniła mu całe podejrzenia związane z jego kochanką. Postanowił trzymać dystans, jednak pracować z nią w duecie.
Już chciał zaproponować jej, by porozmawiać z Hugo, jednak kucharka podeszła do nich z tacką zapełnioną kilkoma kieliszkami z winem. Skinęła głową i podsunęła mu ją pod nos. Jace wziął jeden kieliszek, po czym kobieta odeszła nie pytając się nawet Jane, czy nie ma ochoty. Po chwili jednak zorientował się, że była ona przecież zwykła pokojówką i pomagała im jedynie w oczyszczaniu domu z brudów, teoretycznie.
- Porozmawiajmy może z Hugo, zdaje mi się, że coś ukrywa. – stwierdził i spróbował wina. Okazało się ono nieco nazbyt słodkie i pachniało lukrecją.
Jace przeraził się znając doskonale ten zapach. Sam dużo razy miał do czynienia z truciznami, więc nie było mu to obce. Spojrzał na dziewczynę wielkimi oczami zastanawiając się co teraz począć. Zapewne ma kilka sekund, żeby powiedzieć jedno, krótkie słowo. Wiedział, że to jedynie zabawa i nikt nie pozwoliłby mu umrzeć naprawdę, jednak wszystko miało wyglądać bardzo realistycznie i o to postarali się organizatorzy tej zabawy.
Usuń- Bezoar. – powiedział, po czym runął na ziemię roztrzaskując kieliszek.
Malfoy
[bardzo klimatyczna karta, bardzo ciekawa. Oczywiście, że sa chęci na wątek ale brak pomysłów :C]
OdpowiedzUsuńLeo
[Miało być "niezwykle starymi", ale ćśś, chyba nikt nie zauważył. ;)]
OdpowiedzUsuńRabastan
Byłabym zainteresowana Benedictem, mogłabyś napisać do mnie na maila: usewandagra@gmail.com? :> Chciałabym się dowiedzieć szczegółów i w ogóle.
OdpowiedzUsuń[UDAJĘ, ŻE TEGO NIE WIDZĘ.
OdpowiedzUsuńNie spamuj!]
Caryca Katarzyna
[Ból czasem jest dobry, zwłaszcza kiedy wygląda jak Benedict! :D]
OdpowiedzUsuńzimna ryba Ben
[Nie zachowuj się jak ta dziwna dziewczynka z pamiętnego filmiku! Bo naskarżę odpowiednim władzom i zaspamuję gadu (bardziej niż zwykle) ;<
OdpowiedzUsuń(poczuj groźby)]
Caryca Katarzyna
Benedict nie uważał się za dziwaka. Właściwie to sądził, że normalną reakcją ucznia na prace domowe, czy propozycje napisania dodatkowych esejów, jest właśnie pisanie ich. Włóczenie się po błoniach nie wliczało się w jego standardowe dwadzieścia cztery godziny, musiałby poświęcić te kwadranse w łazience, a przecież nie będzie chodził rozczochrany, prawda? Większym wstydem jest tylko dostanie Nędznego z wakacyjnej pracy domowej. Nigdy nie dostał, nawet w drugiej klasie, chociaż Zadowalający z transmutacji sprawił, że przysiadł na chwilę i patrzył pustym spojrzeniem na swój pergamin. Może dlatego nie lubił profesor McGonagall, bo nie podlizywała mu się jak Slughorn, żeby Benedict załatwił mu książki za pół ceny w Esach i Floresach. Szczerze mówiąc to nie zwrócił nawet uwagi, że Calluna chodzi za nim albo że jest w jakimś marginesie. Żył w swoim świecie, skrobał po pergaminie piórem, z przerwami na oddech i zamoczenie go w atramencie. Na długi czas zamykał swój umysł na wszystko wokół i myślał tylko o eseju, wyświetlając sobie tylko to, co przeczytał w książkach. Mózg miał jeszcze bardziej uporządkowany niż pokój i swój kawałek dormitorium. I obiad.
OdpowiedzUsuńRywalizował z całym zamkiem, chociaż gdyby czasem słuchał Calluny, może zauważyłby, że ona też się uczy. Niestety, był samolubny i myślał tylko o swoich ocenach, chyba że chwalono kogoś innego, a miał go akurat za strasznego hultaja... Tak, hultaja. Benedict nie plamił swojego języka jakimiś obelgami na poziomie Ślizgonów z trzeciej klasy i czasem wychodziło, że czytuje tylko te zniszczone książki, jeśli mówimy o tych niezwiązanych z nauką. W ogóle był wyrwany z innych czasów i czasem dziwił się pewnym rzeczom, zaczynał nawet częściej mrugać i marszczył czoło. Wyglądał wtedy tak, jakby ktoś pomazał mu pergamin dżemem. Truskawkowym w dodatku, a on nienawidził truskawek, były takie... infantylne! Naprawdę, w smaku, zapachu i wyglądzie, jak takie małe Gryfonki kręcące się pod nogami, kiedy Benedict maszeruje do cieplarni, żeby już warować pod nią i czekać na nauczyciela.
Zatrzymał pióro na chwilę, by przemyśleć, który synonim słowa „zmieniać” brzmi mądrzej, kiedy Calluna nagle położyła mu stopy na kolanach. Zamrugał i spojrzał na nią nieprzytomnie, jakby chciał powiedzieć „o, jesteś tutaj”. Naprawdę zapomniał, że siedziała obok. Lubił transmutację i na tym się skupił, czuł się trochę wyrwany z transu i rozdrażniony. Jej nogi odrobinę mu przeszkadzały, ale gdyby teraz odłożył pióro i je kulturalnie zdjął, to w ogóle musiałby czytać referat od nowa. Nie lubił tego robić, bo to upewniało go, że niektóre zdania mógł napisać lepiej! Wtedy straciłby sporo czasu, a musiał spać dokładnie dziewięć godzin, położyć się o pełnej godzinie i jeszcze w miarę szybko zasnąć! Każda minuta oddalała go od perfekcji. Zerknął na jej pergamin. Naprawdę, mogła dopisać tyle zdań, a poprzestała na tak marnej długości? Miał ochotę zwrócić jej uwagę, ale stwierdził, że zmarnowałby jedynie czas. Niektórzy sądzili, że Wybitny przyjdzie do nich sam, jedynie Benedict należał do wybrańców mających świadomość, że to nagroda, po którą trzeba pewnie sięgnąć.
– Piszę podsumowanie, Calluno – burknął tylko, pocierając palcami zmarszczone czoło.
Na czym skończył? Zgubił się. Przeczytał ostatni akapit od nowa, bezgłośnie wymawiając całe zdania i zamoczył pióro w atramencie. Dobra, teraz już mniej więcej wiedział, co miał napisać dalej. Jeszcze gdyby mu więcej nie przerywała to byłby w siódmym niebie.
UsuńZ dziewczynami miał spory problem, bo nie wiedział, jak się je obsługuje. Owszem, zdawał sobie sprawę, że Calluna nie wymagała, żeby jej słuchać (a mówiła coś kiedykolwiek?), ani nie chciała, żeby trzymał ją za rękę, czasem irytująco wtrącała się do jego rytuałów podczas śniadania, ale... Nie, nadal nie był pewien, o co jej tak naprawdę chodzi. Był tak okropnie nietowarzyski, że musiała mieć naprawdę dużo samozaparcia, żeby tak z nim siedzieć, ale nawet tego nie doceniał, bo przez trzy czwarte czasu była dla niego niczym ten Binns – duchem. Z tą różnicą, że jego słuchał, a Calluny w wyjątkowych sytuacjach, kiedy zauważył, że rusza ustami i patrzy na niego. Czyli rzadko, bo wolał patrzyć na swoje pismo i zachwycać się tym, jaką perfekcję wypracował w pisaniu idealnie owalnych brzuszków liter!
Benio
[Żem się rozpisała, wybacz, zegar wybił trzecią, a ja chyba bardzo go polubiłam. ;D]
[Jeśli to ja, niedobra, Ci nie odpisałam, przepraszam, ale moja pamięć jest zawodna, a byłam pewna że to zrobiłam. Wcześniej proponowałaś rywalizację, a ja wpadłam na trochę dziecinny pomysł. Ysska i Calluna pracowałyby obok siebie na eliksirach, a że jedna za drugą by nie przepadała, Yseult chciałaby jakoś uprzykrzyć życie Call. Tutaj zaczyna się część dziecinna: wysypywanie składników na szaty, dodawanie czegoś po kryjomu do kociołka, niezbyt przyjemne wymiany zdań i tak dalej. Oczywiście Ruda by to wszystko zaczęła, a czy Calluna dałaby się wciągnąć w tę grę... twój wybór. Co ty na to? :)]
OdpowiedzUsuńYseult
[ Hej:-) Już widzę ten ich wakacyjny trip. Call mogła zwabić Evana na wycieczkę z plecakiem po Anglii hasłem w stylu " w poszukiwaniu wymarłych gatunków zwierząt i roślin magicznych". On biedny się na to złapał. Najpierw byłoby fajnie, spanie pod gołym niebem itp., gdzie mógłby pokazać tą swoją spontaniczność, ale jego sztywniackość w końcu wyszłaby na jaw i koncert w jakiejś melinie - dołóżmy do tego jakiś gang motocyklistów czy coś- kompletnie by go zaskoczył. Jak myślisz?]
OdpowiedzUsuńEvan
[ She's crazy like a fool...
OdpowiedzUsuńDisco ponad wszystko. Dalej chcesz ten wątek, w którym robię z Mezy dręczyciela? ]
[Każdemu może się zdarzyć, w końcu jesteśmy tylko ludźmi. ;)
OdpowiedzUsuńTak, urlopuję do końca sierpnia, więc masz sporo czasu na zaczęcie, mi się nie spieszy. Sama mam zaległości i niewiele czasu, by je nadrobić, więc rozumiem cię doskonale. :)]
Yseult
Czasem Meza silił się na wymyślanie taktyki i knucie podstępów. Niestety, najzwyczajniej w świecie nie wykazywał wybitnych umiejętności, jeżeli chodziło o układanie misternych planów działania i najzwyczajniej w świecie robił to, co akurat przyszło mu na myśl. O ile napad na notatki Calluny stanowił jakiś zorganizowany występek, tak rozmowa z nią jawiła się Mezie niczym pole minowe. Nie wiedział, jak udawać kompletne niewiniątko i jednocześnie ostrożnie podpuścić dziewczynę tak, by zorientowała się, że jej sekret dotyczący częstych wizyt w Skrzydle Szpitalnym nie był całkiem bezpieczny. Postanowił więc zgrywać przyjaciela, wspaniałego kolegę-doradcę, który sprowadzi jedną z najlepszych uczennic w Hogwarcie na złą drogę występku.
OdpowiedzUsuń- Zastanawiałaś się kiedyś nad zmianą, hm... krochmalu... na proszek do prania? - Ów "krochmal" był raczej niewyraźnym chrząknięciem, niż poprawnie wyartykułowanym słowem, aczkolwiek na pewno usłyszała to, co powinna. W końcu nie powinna patrzeć na Mezę z takim poirytowaniem; przecież nie miała zielonego pojęcia, iż jej najcenniejsze naukowe skarby spoczywały w jego dormitorium. Mógł jej się wydawać jedynie uczynnym, może odrobinę natrętnym Gryfonem. Ale z drugiej strony, który z uczniów wywodzących się z domu Godryka taki nie był? - Posuń się trochę, żałobnico.
Trochę ją samodzielnie przepchnął, by następnie zająć miejsce na parapecie pomiędzy swoją torbą a sztywnie odzianym ciałem Walpole. Zaczął beztrosko machać nogami, tak jakby kompletnie bagatelizował problem zawalenia testu. Sam też wróżył sobie niezbyt dobrą ocenę, jednakże i tak najpewniej za dwa lata wyląduje w jednej zagrodzie z jakimś Chińskim Ogniomiotem, więc jedna ocena z transmutacji naprawdę nie była w stanie zaważyć na jego przyszłej karierze.
Najwyżej później zostanie nauczycielem mugoloznawstwa i będzie opowiadał uczniom o swoich dokonaniach w klatce z gadami. O tak - sława i chwała to coś, co Meza bardzo lubił...
Otrząsnął się z tych pięknych wyobrażeń na rzecz kontynuowania swoich ostrożnych podchodów. Gdy Call ponownie zakryła sobie uszy dłońmi, tylko przewrócił oczami, po czym chwycił ją za nadgarstek, by odciągnąć palce Krukonki od głowy. Nie mogła tak siedzieć przy nim w pozycji embrionalnej, jeszcze ludzie pomyśleliby, że to jego wina. Niedorzeczne.
- Za niedługo rozpocznie się wojna, a ty się przejmujesz głupim sprawdzianem z transmutacji - pochylił się, by stosunkowo głośno wydeklamować jej tę pocieszającą formułkę prosto w małżowinę. Puścił jej rękę, po czym wzruszył ramionami. Jeszcze przez moment przyglądał się jakiejś ładnie śmiejącej się Gryfonce (jakim cudem wcześniej jej nie namierzył?), a potem ponownie skupił się na ponurej Walpole. - Poza tym, wiesz... - zaczął konspiracyjnym szeptem i trącił ją lekko łokciem - są sposoby na niepisanie niektórych sprawdzianów... McGonagall ma jednak miękkie serce dla grzecznych Kruczków-Nieuczków.
Aż sam zachichotał na dźwięk tej jakże krótkiej i jakże godzącej w ego Calluny rymowanki. Zwrócił tym samym uwagę obiektu wcześniejszej obserwacji; niby miał już odpuścić sobie niektóre wyjścia, ale dla takich długich, jasnych włosów był w stanie opuścić jeden pasjonujący wieczór w zamiarze spędzany nad wypracowaniem na zaklęcia.
- No, pomyśl, Walpole. - Uśmiechnął się do swojej blondynki, wcześniej jeszcze mrugnąwszy do niej perskim oczkiem. Wydawało mu się, że prychnęła, ale rumieńca zadowolenia już nie udało jej się ukryć. - Rusz tą swoją głowinką.
[ To masz i nie wiń mnie za zmianę niektórych faktów, jakby się to zdarzyło. Urlop mi nie służy >: ]
Zostało jedno zdanie. Musiało być mocne, najlepiej od razu wybitne, by ta niesprawiedliwa kobieta w końcu doceniła, kogo uczy. Owszem, na pewno byli ludzie lepsi od niego, ale albo ich nie widział, albo zwyczajnie nie chciał widzieć. Nauka była jego królową, gdyby miała jakąś materialną postać, oprawiłby jej zdjęcie w ramkę i stawiał na stoliku obok łóżka, tam, gdzie zazwyczaj swoje miejsce znajdował zdejmowany na noc zegarek i aktualnie czytana książka. Nie mógł odkładać jej na bok, by pójść do jakiegoś głupiego Hogsmeade. Chociaż w sumie... Przyglądał się przez chwilę pióru i stwierdził, że będzie potrzebował jednak nowego, bo to zużyło się przez wakacje, kiedy uparcie wysyłał listy do redakcji „Twojej Mandragory”, oburzony, że nie zamieścili jego listu na temat niekompetencji redaktora piszącego o nowym odkryciu zielarzy z Austrii.
OdpowiedzUsuń– Szczerze mówiąc nie zamierzałem iść, ale potrzebuję nowego pióra, więc ewentualnie mogę się przejść do antykwariatu – odparł, zerkając na Callunę dosłownie na sekundę.
Nigdy nie używał zaimka my, tylko ja. Nie rozumiał, kto miałby być jego „ramieniem”, Calluna była... no, była. Po prostu akceptował jej towarzystwo, możliwe, że nieświadomie. Gdyby miał teraz sobie przypomnieć swoją reakcję, gdy rzuciła mu się na szyję po wynikach Sumów, zamiast wspomnień odnalazłby ciemną i zimną pustkę. Nie znajdował miejsca na takie rzeczy, prawdopodobnie wstrzymał oddech i przez chwilę patrzył nierozumiejącym wzrokiem, próbując zrozumieć, co właśnie zaszło. Pewnie zrzucił to na emocje i po kryjomu otarł policzek, bo „30 faktów o ludzkiej ślinie” wyryło mu się w głowie niczym szkolny regulamin. Tylu bakterii nie miały nawet kurzowe króliki! W każdym razie nie zauważał tych drobnych gestów, był na nie zwyczajnie ślepy, a kiedy Calluna zasypiała na jego ramieniu w pociągu, to możliwe, że nawet nie był tego świadom, bo w podróż brał nowości czytelnicze od ojca i zagłębiał się w biografie znanych magów. Zawsze dobrze wiedzieć, kto co odkrył, w razie gdyby chciało się zabłysnąć w towarzystwie, w końcu czekał go ostatni rok, a mimo że kochał książki, to nie chciał utknąć z rodzicami w Esach i Floresach.
Odrabiania razem prac domowych nie uważał za romantyczne, książek miał pod dostatkiem, więc Calluna chyba naprawdę była jak ten stolik. Stoliki co prawda nie mają nóg, ani jam gębowych, by wydostawały się z nich tysiące słów odbijających się o niewidzialną barierę gdzieś w uchu Benedicta, ale możliwe, że gdzieś tam, w głębi ducha uważał, że jest wyjątkowym stolikiem. Nie wiedział sam, czułość okazywał tylko grzbietom zniszczonych książek, a uśmiechał się na widok ocenionych wysoko wypracowań. Najlepszym określeniem dla Bradforda byłoby „symulator kamienia”.
Nie zwrócił uwagi na to, że wbiła mu stopę w brzuch, bo rozmyślał nad tych cholernym zdaniem. Owszem, poczuł lekki ból, ale zaraz przeszedł, był trochę jak to ugryzienie komara, na co człowiek czasem nawet nie patrzy, bo jest zajęty czymś bardziej interesującym. Dopiero potem zastanawia się, czemu gada nie zabił, kiedy zadrapuje się na śmierć. Nieważne, ważne, że to było nic, w porównaniu ze zbrodnią, jaką Calluna popełniła później. Wszystko działo się w zwolnionym tempie: Ben zamoczył pióro w atramencie i z nabożną czcią przyłożył je do pergaminu, a potem gwałtownie nim szarpnęło i okropna plama skalała poprzednie zdanie i zaczęcie nowego. Wydał z siebie dziwny odgłos, jakby pomieszanie warknięcia z głośnym jękiem. Odrzucił pióro na stolik, brudząc atramentem swój podręcznik (nad czym miał rozpaczać później) i gwałtownie oparł się o kanapę. Dopiero wtedy dotarło do niego, że jego towarzyszka zaczęła bawić się w infantylne przerzucanki czekoladowymi żabami z jakimś gówniarstwem i zepsuła pracę jego życia! PRACĘ ROKU! Godzinne starania, by Minerwa stwierdziła „nie doceniałam Benedicta, dam mu Wybitny plus, zasłużył”.
– CALLUNA.
UsuńTo nie był wrzask, krzyk, nie podniósł nawet głosu. Przemówił głosem człowieka, którego złamało życie, którego praca rąk została zniszczona jak ten domek z kart, którego świat legł w gruzach. Wytrzeszczał oczy i brał płytkie wdechy, próbując zachować spokój, ale najchętniej utopiłby się w kałuży błota. Wiedział, że to można wyczyścić, ale sam fakt, że popełniła tak haniebny czyn sprawił, że Benedict mógł jedynie rozmyślać o swojej tragedii. I musieli wyglądać komicznie, Walpole taka rozłożona jak księżna i przerażony Bradford, w zbyt wielkim szoku, by w ogóle się poruszyć.
Szkoda, że Bradford nie wiedział. Może wtedy wziąłby encyklopedię czy słownik do ręki i przeczytał definicję randki. I związku. I w ogóle zacząłby się zastanawiać nad tym, która opcja jest prawdziwa: Calluna zadaje się z nim, bo jest chora psychicznie, czy dlatego, bo żywi do niego inne uczucia, niż zwykłe przywiązanie, bo odrabiają razem prace domowe i kanapa wygląda bez drugiej osoby dziwnie. W sumie czasem go takie myśli nachodziły, nie konkretnie ukierunkowane, ale czegoś mu brakowało. A potem przychodziła ona i uczucie znikało, a Benedict nie zastanawiał się nad tym dłużej, bo nie miał takiej potrzeby. Może to przez to, że był wzrokowcem, a jeśli w coś się dłużej wpatrywał, to obraz zostawał mu w głowie.
OdpowiedzUsuńNigdy nie oceniał nikogo na podstawie wyglądu, chyba że komuś ewidentnie koszula wystawała ze spodni, ewentualnie był rozczochrany i nie był to popularny „artystyczny nieład”. Benedict patrzył na siebie w lustrze bez większych refleksji, zaczesywał włosy na bok identycznie od kilku lat, miał też taką samą, niewymuszoną minę, która robiła z twarzy wyzutą z emocji, białą ścianę. Głupio byłoby więc, gdyby zwracał uwagę na to, że ta dziewczyna ma krzywe nogi, a tamta to w ogóle z tyłu plecy, z przodu plecy, szkoda gadać. Calluna wydawała mu się normalna i nawet gdyby przypominała mugolskie modelki z magazynów, to i tak nie patrzyłby na nią z wywalonym jęzorem. Prędzej zwróciłby na nią bardziej uwagę, gdyby doczepiła sobie drugą głowę. Albo miała trzecie oko. Nie musiała też mniej mówić, i tak zazwyczaj jej nie słuchał, a kiedy już włączał się do rozmowy, to mówił głównie o nadchodzących owutemach, o książkach, o owutemach, o nauce, o eliksirach, o owutemach... Na inne tematy reagował marszczeniem brwi i pytaniami „ale o co chodzi?”. Nie znał się na plotkach, nie znał innych Krukonów, chyba że bardzo wryli mu się w pamięć swoją niekontrolowaną rządzą pokazania się wszystkim ze złej strony.
Nie znienawidziłby jej. Chyba nie potrafił nienawidzić. Nie, to było zbyt mocne uczucie, darzył jedynie niechęcią i rzucał pogardę, ale nie wiem, czy potrafiłby tak w stosunku do Calluny. Już i tak momentami był zbyt surowy, jakby była jego padawanem, a nie koleżanką z klasy. Mógłby też przestać się do niej odzywać, ale i tak rzadko kiedy zabierał głos, więc nie sądził, by zrobiło jej to różnicę. Ale prace domowe musiałaby robić sama, bez posągu obok siebie. To w sumie zmieniłoby trochę jego grafik, bo bezpośrednio po pracy domowej miał czas na siedzenie w pokoju wspólnym, a z biblioteki musiałby bardzo długo iść do łazienki, przez co ubyłyby mu aż cztery minuty na mycie!
Ale to bez sensu, bo nawet nie przyszło mu to do głowy. Czuł się roztrzaskany na kawałki, a serce biło mu tak mocno, że aż boleśnie, jakby rzucało się w agonii nad rozlanym atramentem. Wziął głęboki wdech i przymknął na chwilę oczy. Nie czuł się dobrze, czuł się okropnie, przypomniało mu się, jak rano poślizgnął się na kałuży w łazience i nagle siniak na nodze zaczął go boleć. Zaczynał żałować, że nie poszedł po prostu gdzie indziej z tym pergaminem, już mniejsza z tym, że musiałby przebierać się w piżamę w tempie ekspresowym. To był zły dzień.
– Nie, nie czuję się dobrze. Mogłabyś naprawdę panować nad swoimi kończynami, a nie, machać nimi jak jakaś nieobliczalna Puchonka! I NIE DRAMATYZUJĘ, GDYBYŚ BARDZIEJ PRZYKŁADAŁA SIĘ DO SWOICH ESEJÓW, A MNIEJ DO OBRZUCANIA DZIECI SŁODYCZAMI, TO ZROZUMIAŁABYŚ, DLACZEGO SIĘ TYM W OGÓLE PRZEJMUJĘ! – Mutację przeszedł już dawno, ale kiedy gwałtownie podniósł głos, przeszedł prawie że do pisku. Brzmiał jak jakiś nadwrażliwy prefekt. Odchrząknął, uznając, że to było złe posunięcie i machnął gwałtownie różdżką w stronę pergaminu. Plama zniknęła, ale nadal ją pamiętał i był tak zły, że najchętniej wylałby zawartość kałamarza na pracę Walpole, żeby poczuła to co on! Oczywiście wątpił, by tak się stało, bo jego zdaniem tylko on przejmował się jakością swojej pracy, ale może odczułby, że sprawiedliwość na tym świecie w ogóle istnieje.
Po chwili zdał sobie sprawę, że to co powiedział nie było odpowiednie. Owszem, zdenerwował się, ale nie musiał się na Callunie wyżywać. Otworzył usta, żeby coś dodać, ale po chwili je zamknął i zacisnął w wąską kreskę, i skrzyżował ręce na piersi. Nie potrafił przepraszać albo mówić, że chociaż mu przykro, kiedy naprawdę było. Nauczył się, że to ON oczekuje, że ludzie będą się kajać i żadne słowa, które mogłyby przenieść ich do stanu sprzed kilku minut, nie chciały mu przejść przez gardło.
Usuń[Być może Victor pojawi się tu w najbliższym czasie, ale nie wiem, czy jako postać się już trochę nie przeterminował, powinien już dawno skończyć szkołę, a ciągle wraca :D]
OdpowiedzUsuńFlorean Hale
[No ale wiesz, ona młodsza, to jeszcze można przeżyć.
OdpowiedzUsuńŻal mi nas, nigdy nie możemy się zgrać. Na złość mi to robisz.]
Florean Hale
[ Gdybyś zaczęła byłabym Ci bardzo wdzięczna. :) Oczywiście poczekam ile będzie trzeba. :)]
OdpowiedzUsuńEvan
Był specyficzny. Nie tylko z wyglądu, ale głównie z zachowania. Rodzice nigdy nie uznawali za niezwykłe tego, że ich syn żyje we własnym świecie, a zabawki nigdy nie są porozrzucane, bo bardziej bawi go sprzątanie, niż zabawa. Dziwne napady ignorowali, bo każdemu się zdarza, a przecież gdy czymś rzucił, to natychmiast ustępowało, bo wyuczony odruch kazał mu ową rzecz podnieść i odłożyć na swoje miejsce. Nie nasilały się z wiekiem, przeciwnie, zdarzały się coraz rzadziej, ale doszły do tego poziomu, kiedy nie da się ich zwalczyć. Nie rzucał przedmiotami, nie chciał się z nikim bić, ale dostawał ataków paniki i wyżywał się na otoczeniu głównie psychicznie. Tym otoczeniem była właśnie Calluna i na nią spadały wszystkie winy za to, że rozlał atrament, że drgnęła mu ręka i do kociołka spadły dwie krople, a nie jedna, że pada deszcz... Uważał za normalne, że ją strofuje, że wytyka wszelkie błędy, że czasem traktuje tak, jakby w pewnym sensie go zawiodła. Był trudny do zniesienia i sam nie zdawał sobie z tego sprawy, ale może gdyby spojrzał na to z jej perspektywy, to zacząłby się nad tym zastanawiać. Nie odpowiadał nawet na listy, bo był zbyt zajęty... cóż, nawet sam nie wiedział do końca, co pochłaniało tak jego czas, możliwe że książki, ale nie kłopotał sobie głowy choćby otwieraniem kopert, spora ilość leżała pod podręcznikiem do drugiej klasy w najniższej szufladzie biurka.
OdpowiedzUsuńKiedy zerwała się i uciekła, nawet nie odwrócił za nią głowy. Właściwie, był tak pochłonięty kontrolowaniem swojego oddechu, że chwilowa refleksja nad własnymi słowami nie przeniosła się na choćby słuchanie tego, co Calluna do niego mówi. Jeden, dwa, trzy, cztery. Wdech. Pięć, sześć, siedem, osiem. Wydech. Raz, dwa... Siedział tak dobre pięć minut i oddychał, aż złość całkowicie odpłynęła i odruchowo złapał pióro, by zamoczyć je w atramencie i jakby nigdy nic dokończyć swój esej. Posprzątał po sobie i poszedł do dormitorium, a magiczna gumka wyczyściła mu z pamięci sytuację sprzed chwili, jedynie dziwne spojrzenie trzecioklasistów trochę go zdziwiło. Cóż, uznał, że musiał wyglądać osobliwie, idąc z otwartym podręcznikiem do transmutacji, jakby darzył go nabożną czcią, ale musiał zrobić z nim porządek, bo rozległa plama na początku rozdziału drugiego drażniła jego poczucie estetyki.
Minęły cztery dni. Dziwne i nieprzyjemne cztery dni. Benedict miał wrażenie, jakby tamta plama zepsuła mu cały tydzień, a Powyżej Oczekiwań z eseju z transmutacji zwierzęcej sprawiło, że załamał się na jakiś czas i opuścił obiad oraz popołudniowe czytanie książki. Prace domowe odrabiał w bibliotece, bo pokój wspólny kojarzył mu się źle, poza tym ludzie strasznie trajkotali, a on nie potrafił się skupić nawet na głupim zapełnianiu pergaminu kolejnymi zdaniami. Wiedział, co chciał napisać, ale nie potrafił ułożyć tego wszystkiego w spójną całość. Nie widział Calluny ani razu, właściwie nawet nie zastanawiał się dlaczego. We wtorek jeszcze czuł się tak, jakby czegoś zapomniał, jakby ktoś stukał go palcem w ramię, a kiedy się odwracał, nikogo za nim nie było. W środę jednak mu przeszło, bo nawrzeszczał na jakiegoś pierwszaka, że nie potrafi chodzić, choć tak naprawdę to Benedict na niego wpadł. To sprawiło, że do końca dnia chodził nabuzowany, a czwartek i piątek spędził na ekstremalnej nauce bez choćby minuty refleksji, chociaż nadal czuł się beznadziejnie.
Dopiero w sobotę rano przypomniał sobie o wyjściu do Hogsmeade. Calluna chciała iść do antykwariatu, a on potrzebował teraz już nowego zestawu piór, bo dwa kolejne złamał z nerwów na lekcjach transmutacji. Nie wybaczył McGonagall tej obrazy majestatu. Zupełnie wyrzucił z pamięci fakt, że nie widział dziewczyny od akcji w pokoju wspólnym, ale pewnie i tak podsumowałby to tym, że nie rozumie kobiet. Zapewne się obraziła i tyle, ale przecież sama to wyjście zaproponowała.
Wszyscy uczniowie chętni na wypad do wioski musieli zebrać się na dziedzińcu o jedenastej, więc już za dziesięć Benedict stał, wyprostowany jak struna, obok sporej grupki Krukonów, z zaangażowaniem poprawiając rękaw swetra. Mogli ubierać się w swoje normalne ubrania, nie mundurki, ale prawda była taka, że Bradford całe życie chodził „umundurowany” i koszulę zamieniał na równie grzeczny sweter. Chciał ubrać koszulę, ale grafik nie pozwolił mu na doprowadzenie jej do porządku. Nie będzie chodził taki pognieciony, prawda?
UsuńCzekał na Callunę. Nie zamierzał włóczyć się sam, a był tak wysoki, że powinna go dostrzec w tłumie. Nie przyjmował do wiadomości, że mogłoby być inaczej, nie uznał również za dziwne tego, że nie złapała go już w pokoju wspólnym, ani nie przypomniała mu o Hogsmeade wczoraj. Nie miał na to czasu.
[Przez chwilę myślałam, że karty pomyliłam, jaki piękny gifeł! <3]
Gdyby słuchał innych, na pewno zdziwiłby się, że nazywają jego i Callunę parą. I sądzą, że się pokłócili. I w ogóle... Nie, to byłoby za dużo dla jego mózgu, będącego w stanie przyswoić jedynie nudne formułki z podręcznika. Nigdy nie zastanawiał się nad tym, dlaczego niektórzy ludzie obściskują się po kątach albo dlaczego wszyscy dostają szału przed Walentynkami, a gorszego tylko samego czternastego lutego. Konfetti trudno było wyjąć z włosów albo z budyniu, a te wszystkie kartki walentynkowe ociekające fałszem sprawiały, że brało go obrzydzenie i miał ochotę zamknąć się w dormitorium z nowym numerem „Transmutacji współczesnej”. Nie widział nic fascynującego w wymianie śliny (tyle zarazków!), trzymaniu się za ręce (tyle zarazków!), czy patrzeniu sobie w oczy, bo rozpraszały go inne aspekty ludzkiej twarzy. Na przykład okropne pryszcze albo krzywe brwi. Dlatego nie przyglądał się innym, nie potrafił nawet powiedzieć, jaki Calluna ma kolor oczu. Co dopiero co jada na śniadanie, albo jak nazywają się jej rodzice. Raz wymienił uścisk dłoni z jej starszym bratem, ale szczerze mówiąc nie potrafiłby teraz powiedzieć, jaki miał kolor włosów. Albo jak brzmiał jego głos. Cokolwiek. Nie przywiązywał wagi do takich rzeczy, wypierał je z umysłu, robiąc miejsce dla kolejnych faktów naukowych, robił encyklopedyczny śmietnik z mózgu. Może dlatego każdy postawiłby pięć galeonów na to, że Bradford w ogóle nie miał w sobie choćby krzty empatii. Bo gdyby miał, to wszystko wyglądałoby teraz inaczej.
OdpowiedzUsuńZauważył ją w tłumie, ale nie zamierzał machać. Wyglądałoby to idiotycznie i nieco dziecinnie, bo przecież nie spotykali się po dwóch miesiącach rozłąki a kilku dniach. Zresztą widziała go na pewno z daleka. A nawet jeśli nie, to zawsze dostrzegała i nie zawracał sobie głowy wysyłaniem Callunie jakichkolwiek znaków. Przyzwyczaił się do tego, że robiła to, czego od niej oczekiwał, nigdy inaczej. Jakby podświadomie wiedziała, że tak powinno być. Że to nie zaburza jego wszechświata, że to właśnie jest jego normalność. Parcie do przodu bez oglądania się na innych, a tylko od niej zależało, czy podąży za nim. Nie wiedział, czy zdaje sobie z tego sprawę, ale w sumie to nigdy się nad tym nie zastanawiał. Prawdę mówiąc, nad wieloma rzeczami nie przystawał, by je przemyśleć, bo miał ustalony plan dnia, a jakieś idiotyczne refleksje nad życiem nie należały do niego. Może dlatego profesor od wróżbiarstwa stwierdził, że Ben to emocjonalna kłoda, która nie odczułaby różnicy, gdyby ktoś przeciął jego duszę na połowę.
Minęła go. Zmarszczył brwi i poprawił kołnierz, sądząc, że zaraz się odwróci, bo będzie chciała się pożegnać ze swoim kolegą, ale nie zrobiła tego. Postanowił cierpliwie poczekać do dziesiątej pięćdziesiąt osiem, bo nie zamierzał łapać jej w biegu, to już w ogóle nie było w jego stylu, jeszcze zdyszałby się jak jakaś nieokrzesana świnia, a takimi mogli być tylko inni ludzie. Ci, którzy nie opanowali jeszcze umiejętności zachowania się w towarzystwie, czego on nauczył się już w czasach, kiedy mugolskie dzieci chodzą do przedszkola.
– Calluna.
Nie zabrzmiał tak, jak wtedy w pokoju wspólnym. Nie zawarł też w tym pytania. Zabrzmiało to trochę jak stwierdzenie niezaprzeczalnego faktu, że Calluna Walpole jest Calluną Walpole. Jakby próbował potwierdzić, że stoi z tym Gryfonem i nie zaszczyca Benedicta spojrzeniem. Twarz miał kamienną, nie zgarbił się nawet na ćwierć cala, więc musiał wyglądać trochę dziwnie, przemawiając tak poważnie do odwróconej od niego Krukonki. Poczuł się odrobinę zlekceważony, co pobudziło gdzieś w głębi iskrę gniewu potrzebną do rozpętania wojny, ale nie na tyle, by zwrócił na to uwagę. Jak na razie nie zrobiła nic. On też właściwie nic nie zrobił, jedynie wymówił jej imię, jakby dopiero je poznał i próbował zakodować w głowie w stylu „och, a więc dlatego wołają za nią Calluna!”.
Wkurzał go ten Gryfon. Z tyłu głowy Call przeniósł wzrok właśnie na niego. Twarz miał równie krzywą jak spojrzenie, którym Benedicta obdarzył. Miał ochotę prysnąć mu w twarz swoim płynem do dezynfekcji dłoni, ale to było na tyle infantylne, że pouczył się szybko w myślach. Nie zasłużył nawet na to, by płyn o przyjemnym zapachu błękitnego lotosu z minerałami morskimi dotknął choćby milimetra jego skóry. Majestatyczna sowa przyleciała z buteleczką prosto z Francji, co według Benedicta było już dostatecznym powodem by stwierdzić, że chłopak nie dostąpił zaszczytu dostania nim prosto w oczy. Nie potrafił zrozumieć dlaczego Calluna woli prowadzić konwersację z tym trajkoczącym półgłówkiem, niż z nim. Było to trochę niemiłe i właściwie to poczuł... zazdrość? Teoretycznie niemożliwe, bo z uczuciowością mieszczącą się w łyżeczce do herbaty nie byłby do tego zdolny, nie w stosunku do żywej istoty. Nie znał nawet tego pojęcia, ale tak, Benedict Alesz Bradford był zazdrosny, że Calluna Walpole o dziesiątej pięćdziesiąt dziewięć słucha kogoś innego.
UsuńBenedict zaklął w myślach i sam fakt, że to zrobił, zaskoczył go tak mocno, że przez chwilę nie był pewien, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Czuł się wyprowadzony z równowagi, którą zazwyczaj utrzymywał z niesamowitą łatwością, a to wszystko przez tego głupiego Gryfona, który rościł sobie prawa do nazywania go „starym”. On był młodym, szczeniakiem wręcz, którego należy trzasnąć metalową pałką do quidditcha i patrzyć czy równo puchnie... Raz. Dwa. Trzy. Oddech. Nie, nie może zachowywać się jakby był nieobliczalny tylko dlatego, bo ktoś go irytuje. Wiele rzeczy go irytowało, ale jeszcze nigdy nie narażał na szwank własnej, niekiedy komicznej dla osoby postronnej, powagi. Działo się coś dziwnego i o ile „nie zauważyłam cię, wybacz” zabrzmiało wybitnie fałszywie, tak „wszyscy znamy imię Calluny” obudziło w nim pokłady furii, o jakie nigdy by siebie nie podejrzewał. OWSZEM, wszyscy. Ale on zwracał się do niej, nie do niego i miał pełne prawo wymawiać je ile chciał, jak chciał i gdzie chciał, nie potrzebował wcinania się tego gnojka.
OdpowiedzUsuńOddech. Przymknął oczy i wziął kilka głębokich wdechów, dając im odejść, a sporej grupce osób wyprzedzić. Nie rozumiał zachowania Calluny. Naprawdę, starał się właśnie je zrozumieć, ale starania zepsuły tylko powagę na jego twarzy i przez chwilę wyglądał jak mały chłopczyk zgubiony w tłumie dorosłych. Znał Walpole siedem lat. Siedem. To kawał czasu, osiemdziesiąt cztery miesiące, niezliczona ilość godzin, deszczowych popołudni, słonecznych piątków, rolek pergaminu, drobnych kłótni i przelotnych, często pobłażliwych, uśmiechów. Zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy od siedmiu lat wystawiła go do wiatru i poczuł się... urażony? Nie, to chyba za mało, ubodło go tak mocno, że nie potrafił przejść nad tym do początku dziennego, czuł się zwyczajnie zlekceważony. Gdyby zamiast niego wybrała naprawdę godnego uwagi rozmówcę, ale tego głupiego Gryfona? Owszem, ignorował ją z częstotliwością mrugania i często zapominał o jej obecności, ale nigdy, przenigdy nie poddałby w wątpliwość tego, że Calluna jest lojalna. Okazała się całkowitą zdrajczynią, ale jakimś cudem nie potrafił być wściekły na nią, tylko na jej nowego kumpla. Pewnie mówił do niej „stara” i rozmawiali o kompletnych bzdurach, jak tak dalej pójdzie to nie zdobędzie z owutemów żadnego Wybitnego, a wtedy przyjdzie w łaskę.
Ruszył do przodu z mocą stada rozwścieczonych nosorożców, przez co idąca przed nim Puchonka wpadła w kałużę, ale prychnął jedynie i wyminął ją, szarpiąc rękaw swetra tak mocno, że chyba odrobinę rozpruł go na krawędzi. Nagle zaczęło mu przeszkadzać, że go ubrał, może gdyby znalazł w kufrze coś innego, to nagle przybyłoby mu punktów do bycia interesującym i nie zostałby ot tak zostawiony. Na Merlina, przecież ona wiedziała, że nie siedział teraz w bibliotece tylko dlatego, bo chciała iść do antykwariatu, czy chciała mu udowodnić, że wtedy się nie mylił i naprawdę jest jak nierozgarnięta Puchonka? Zaraz, o czym on myślał? Był wystarczająco interesujący, poza tym kogo to obchodzi, to nie on tutaj zachowuje się dziecinnie, tylko ona i powinna mu to wszystko wyjaśnić. Problem w tym, że nie miał zamiaru jej o to poprosić, bo jej nowy przyjaciel wtrąciłby swoje trzy grosze i nie skończyłoby się na kulturalnym „odpierdol się, kimkolwiek jesteś”, mimo że użyłby takiego języka prawdopodobnie drugi, czy trzeci raz w życiu. Nie, miał ochotę wydłubać mu różdżką oko. Oba. Wolał tego nie ryzykować.
Od pleców Calluny i Gryfona dzieliło go kilka osób. Wystarczająco dużo, by co chwila stracił ich z oczu, więc przepchnął się między dwoma Ślizgonami i zmniejszył odległość. To, co planował zrobić było strasznie i prawdopodobnie miał siebie za to ukarać zimnym prysznicem albo gorzej... Odsyłaniem sów z prenumeratą co najmniej czterech magazynów. Nie zachowywał się jak Benedict Bradford, właściwie to można by jeszcze podciągnąć pod jego zachowanie, ale jako pięcioletniego, małego sukinkota. Kilkanaście metrów przed nimi, ale na szczęście jeszcze niezbyt blisko antykwariatu, znajdowała się ogromna kałuża wody. Sadystyczne zapędy dopiero się w nim uaktywniały, pierwsze objawy zauważył dopiero w zeszłym roku, ale teraz chyba wskoczyły na nowy poziom. Wyprzedził jeszcze jedną osobę i, znajdując się w bezpiecznej odległości i od swoich ofiar, i od kałuży, wyciągnął różdżkę z kieszeni i mruknął, celując w Gryfona:
Usuń– Tarantallegra!
Natychmiast schował ją z powrotem, by więcej osób nie zauważyło, że to właśnie on zrobił. Emmet zaczął pląsać, a że cały czas trzymał się bardzo blisko Calluny, popchnął ją prosto w kałużę, w której wylądowała z głośnym pluskiem, podczas gdy jej towarzysz nadal odprawiał disco na środku ulicy. Benedict uśmiechnął się i wyminął ostentacyjnie zmoczoną Krukonkę, by szybkim krokiem udać się do antykwariatu i zniknąć za jego drzwiami, które zamknęły się z głośnym trzaskiem. Najgorsze było jednak to, że satysfakcję z tego miał raczej nikłą, a jedynie rozbolał go żołądek. Odliczył do dwudziestu i schował drżące dłonie w kieszeniach spodni, wpatrując się w uparcie w przedmioty na półkach, jakby próbował w sobie wywołać sztuczne zainteresowanie. Nie udało się, bo przed oczami miał wpadającą do kałuży Walpole, robiła to co pięć sekund, jakby przewijał film, a plusk nadal odbijał się w jego uszach głośnym echem.
Potrzebował równych pięciu minut, by samego siebie usprawiedliwić. To przyniosło wyczekiwane efekty w postaci, mniejszej niż się spodziewał, satysfakcji z tego, że Calluna bawiła się w syrenę, a Emmet w disco pająka, ale nie czuł się tak nieswojo we własnej skórze. Owszem, właśnie chyba zniechęcił do siebie jedyną osobę, która kiedykolwiek podjęła próby rozmowy z nim, ale nawet nie był świadom tego, że tak było, więc... cóż, refleksją nad relacjami międzyludzkimi tego nie można było nazwać. Zbył poczucie winy, zbył okropny obraz sprzed oczu i techniką uspokajających wdechów (odkrył, że antykwariat ma podobny zapach do biblioteki, interesujące) doprowadził siebie do dawnego porządku. Nadal nie potrafił się skupić na woluminach, których pierwsze wydania posiadał, ale nie przypominał już winowajcy.
OdpowiedzUsuńTylko dłonie miał przejmująco zimne, jakby przed chwilą wyjął je ze sporej zaspy, ale to też mógł sobie czymś wytłumaczyć, akurat w tym był mistrzem. Zdawał sobie sprawę, że zachował się co najmniej szczeniacko, ale nie zamierzał zaprzątać sobie tym głowy. Szukanie powodów takiej, a nie innej reakcji na wystawienie go do wiatru, byłoby zbyt... czasochłonne, poza tym chyba podświadomie wiedział, że doszedłby do niepokojących wniosków. Lubił wiedzieć dużo o sobie, ale tylko z zakresu cech, z których był dumny. Zazdrość i mściwość na pewno do tego nie należały, bo pierwsze uczucie było żałosne, a drugiego od kilku lat próbował się wyzbyć. Poza tym, niby dlaczego miałby ją czuć? No właśnie. Dziwne, nie? To po prostu było chwilowe zaćmienie umysłu z przemęczenia, miewał już takie stany.
Kiedy zimna woda dotknęła jego karku, mógł przysiąc, że podskoczył na kilka cali, a lodowate krople spływające wśród pleców o mało nie doprowadziły go do zawału. Warczenie gdzieś z tyłu uświadomiło go, że jednak nie doceniał Calluny Walpole. Cóż, było to ciekawe doświadczenie, bo, szczerze mówiąc, kiedy warczała, był w stanie poświęcić jej więcej uwagi niż kiedy paplała o tych swoich mugolskich głupotkach. Dobrze, że nie wiedziała, że mugolską klasykę brytyjską i książki, które chciałaby przeczytać, nazywał głupotkami. Może i by ich takimi nie określił, gdyby słuchał jej częściej niż kilka razy do roku. Nie był wściekły. Właściwie to można by go uznać za wariata, bo rozbawiła go jej reakcja. Powinien rzucać z oczu piorunami, ale miał ochotę wybuchnąć śmiechem, pierwszy raz od wieków. Nie znał uczucia rozbawienia, jedynie takiego z cudzego nieszczęścia. Tego nie można było tak nazwać, miał ochotę zaśmiać się tak zwyczajnie, bo zmoczona Calluna nazwała jego zemstę „brzydką amatorszczyzną”. Ale gdyby taka była, to czy ociekałaby teraz wodą, a Gryfon pokazał wszystkim swoje taneczne umiejętności? Wywołał reakcję, a na tym mu zależało. Żeby go, na Merlina, zauważyła! I zdała sobie sprawę, że Benedict nie da sobą pomiatać, bo... woli pomiatać innymi, ale tu nawet chyba nie o to chodziło. Skoro odeszła od tego swojego przygłupa, to mógł odetchnąć z ulgą.
Opanował się z trudem i wzdrygnął mocno. Przybrał wściekłą minę i odwrócił się gwałtownie w stronę Krukonki, by wycedzić:
– Calluno Walpole, czy ty całkowicie postradałaś zmysły... Och. — Urwał, by zmierzyć ją spojrzeniem od góry do dołu. Teraz było mu jeszcze trudniej, bo wyglądała przekomicznie z mokrymi włosami zwisającymi po dwóch stronach twarzy, z wściekłością na niej wymalowaną (bardziej przekonującą niż to, co on próbował osiągnąć), z mokrą koszulą i spódnicą. Chyba pierwszy raz od... zawsze przyjrzał jej się i musiał przyznać, że wyglądała jak mityczna wojowniczka, brakowało jej jedynie włóczni czy topora, których rolę spełniał najwyraźniej skurczony nieco beret. To było dla niej korzystne i zastanowiłby się nad tym dłużej, ale wolał wyprostować się, ignorując zimno, które nagle go ogarnęło i uśmiechnąć się sztucznie, w zamierzeniu uprzejmie.
– Gdzie zgubiłaś tego przeuroczego Gryfona? Czyżby randka się nie udała? Jakże mi przykro. Ale nie wiem, o czym mówisz. Może po prostu próbował nieudolnie zaprosić cię do tańca? – powiedział całkiem obojętnie, a przynajmniej miał nadzieję, że stał się na powrót sobą, bo typowy Bradford jeszcze włożyłby w te słowa trochę jadu, ale akurat na to nie było go w tym momencie stać.
UsuńMożna było podejrzewać, że od momentu, kiedy spotkał się z Calluną pierwszy raz po tym, co stało się w pokoju wspólnym, zwyczajnie postradał zmysły. Nie myślał logicznie, jak Benedict Bradford, a jakiś robot ustawiony na zniszczenie i krwawą pożogę. Nie był sobie nawet w stanie tego uświadomić, bo po raz pierwszy w życiu nie działał według planu, a spontanicznie i to chyba do końca go załamało. Robił wszystko na opak i powinien dać sobie w twarz już w momencie, kiedy przepychał się między ludźmi, w głowie szukając najlepszego zaklęcia. Niestety, przypadkiem przełączył sobie chyba w mózgu jakieś wtyczki i zamiast dalej olewać Walpole, jak to robił zresztą od zawsze, ubzdurał sobie, że okaże jej całą swoją uwagę akurat w ten sposób, w tym momencie. Cóż, nie umiał nie tylko latać na miotle i być fajnym, odkrył, że ma też niesamowicie kiepskie wyczucie czasu. I to na pewno nie było to, czego od niego oczekiwano.
OdpowiedzUsuńNie wiedział, co go bardziej zaskoczyło. To, że Calluna go bije, czy to, że nazwała go kupą smoczego łajna. Nigdy się tak do niego nie odzywała, nawet w największych nerwach używała jednak mniej plebejskich określeń, ale brzmiało w jej ustach, jakby napiła się „esencji z Ślizgona” albo czegoś w tym stylu i nie miał wyboru, musiał się skrzywić. Uderzenia nie bolały, jak powinny, bo dziewczyna najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy, że beret zmniejsza ich siłę. Wytrzeszczał na nią oczy i zastanawiał się, dlaczego dostała szału przez jedną durną kałużę, szczerze mówiąc to przerażała go trochę. Mogła się wysuszyć, w razie choroby udać się do Skrzydła Szpitalnego, ale czy to naprawdę był powód, żeby rzucać się na niego z pięściami?
– WALPOLE, USPOKÓJ SIĘ! – zagrzmiał, kiedy popchnęła go na regał i o mało nie zwalił ramieniem magazynów na nim leżących. – Zachowujesz się jak opętana, opanuj się natychmiast!
Brzmiał trochę jak profesor, którego zaatakowało stado uczniów, wściekłych o Trolle z esejów i w sumie tak też się zachowywał, najchętniej wskoczyłby za mebel i ukrył się przed Calluną, bo miał wrażenie, że była bliska wydrapania mu oczu. Ale mimo wszystko nie żałował tego, co zrobił, nadal tliła się w nim nadzieja, że teraz Krukonka dwa razy pomyśli, zanim zrobi z niego głupka przed jakimkolwiek uczniem albo w ogóle go zostawi na pastwę losu na środku drogi, kiedy mógłby równie dobrze czytać książkę, żyjąc w słodkiej nieświadomości, że ona sobie tam chodzi z jakimś tam Emmetem i rozmawiają o głupotach. Może gdyby dowiedział się po czasie, to byłoby zupełnie inaczej, ale oczywiście musiała ostentacyjnie się z nim umawiać za plecami Benedicta. Sama była sobie winna, że teraz ociekała brudną wodą!
Przez to wszystko nie usłyszał w ogóle słów Gryfona, ale zerknął na niego, kiedy Calluna kazała mu się zamknąć. Na pewno go obraził, na pewno. Znowu się wtrącał. Tego było za wiele. Bradford warknął, zupełnie niczym pies i złapał Walpole za nadgarstek, żeby powstrzymać ją przed kolejnym uderzeniem. W sumie mógł to zrobić już wcześniej, ale wtedy złość nie przesłoniła mu przerażenia jej zachowaniem. Teraz w oczach musiał mieć tylko rządzę mordu, nie skierowaną w stronę Krukonki, ale w stronę Emmeta. Odepchnął ją od siebie i skierował się w stronę Gryfona, a serce biło mu tak mocno, jakby właśnie zobaczył ponuraka.
– Działasz mi na nerwy, stary – warknął i bezmyślnie wyciągnął różdżkę, po czym machnął nią w stronę półki, o którą opierał się chłopak. Ten nie zdążył nawet zareagować, kiedy wysypała z siebie ciężkie książki na temat zielarstwa, a te uderzyły Gryfona dosyć mocno, głównie w głowę, i upadł na podłogę, robiąc jeszcze większy hałas.
Dopiero po chwili zorientował się, co tak naprawdę zrobił. Mógł go zabić! Na szczęście nic takiego się nie stało, a Gryfon wydał z siebie jęk, co oznaczało, że jednak żyje. Szkoda. Benedict schował różdżkę z powrotem do kieszeni i zanim zdążył się ewakuować z antykwariatu, za nim i za Calluną rozległ się ochrypły głos, w którym wściekłość mieszała się ze strachem:
– Co tu się dzieje? CO TU SIĘ DZIEJE?
Odwrócił się i znieruchomiał. Mógł zachowywać się jak świr, owszem, ale czy właścicielem antykwariatu musiał być dobry znajomy jego ojca? W jednym momencie uleciały z niego wszystkie emocje, pozostawiając za sobą tylko panikę, która objawiła się gwałtownym wciągnięciem powietrza do płuc i zaciśnięciem palców na rękawach swojego swetra. Poczuł się jak kompletny idiota, zdając sobie sprawę, że stoi przed panem Swinsteadem w pomiętym swetrze i rozczochrany jak ostatnia łajza, jak stwierdziłby ojciec. I tak to nie było najgorsze, bo obok niego stała przemoczona furiatka, wcześniej okładająca go beretem, a za nimi leżał rozłożony Gryfon, powoli podnoszący się do siadu i pocierający sobie tył głowy.
UsuńChciał wydusić z siebie „dzień dobry”, ale nie potrafił nawet poruszyć ustami. Możliwe, że świat zwolnił, bo Benedict w ogóle nie oddychał, a jego serce biło w jakimś dziwnym, ślimaczym tempie, za to niesamowicie mocno i miał ochotę je uciszyć. Może wtedy wstyd nie spadłby na niego jak gwałtowna ulewa.
Chodziło cały czas o tamten wieczór. Nie dlatego, bo kopnęła go w brzuch i rzuciła w tamtych trzecioklasistów czekoladową żabą. Nie dlatego, bo na nią nakrzyczał i zrobił jej przykrość. Dlatego, bo poplamił podręcznik. Tak, to właśnie było powodem całej sobotniej katastrofy. Plama z atramentu. Zaczęło się w wieku pięciu lat, kiedy rodzice kazali mu bawić się z dziećmi znajomych, a on odkrył, jak bardzo działają mu na nerwy. Jak bardzo nie podoba mu się ich beztroska i seplenienie, jak drażnią go ich ręce umazane czekoladą i ślady mokrego od deszczu piasku na kolanach. Zaczął budować wokół siebie dziwny mur, który ukończył dosyć szybko, a potem dobudowywał tylko warstwy, tworząc koniec końców nieprzenikalną fortecę. Może to dziwne i na zdrowy rozum nieco niedorzeczne, ale jedna głupia plama sprawiła, że gdzieś w podstawie tego muru zaczęła ziać wielka dziura. I odczuł to dopiero dzisiaj. Teraz. Patrząc na mężczyznę wzrokiem pełnym strachu, jakby chciał zaraz rzucić się na podłogę i przepraszać, a potem na resztę weekendu zamknąć w dormitorium i odrabiać prace domowe na zaś, próbując przewidzieć tematy esejów. Prawdę mówiąc dziura próbowała powstać dłuższy czas, a ten głupi wieczór przelał czarę goryczy. I gdyby widok palących się książek nie przerażał go śmiertelnie, prawdopodobnie to byłoby jego boginem.
OdpowiedzUsuńByło wielu ludzi, którzy go irytowali i mścił się na nich na wiele różnych sposobów. Czasem miał ochotę zwyczajnie podstawić komuś nogę, ale powstrzymywał go zdrowy rozsądek, ta niewidzialna siła podnosząca mu brodę do góry, gdy kroczył korytarzem i trzymająca jego głowę na karku. Najbardziej przerażało go chyba to, że nie żałował wcale tego, że Gryfon prawdopodobnie przez następny tydzień będzie cierpiał na okropny ból głowy. Odczuwał jakąś durną satysfakcję, że on już wie, jaką nienawiścią Benedict go darzy, chociaż tak naprawdę się nie znali, może kilka razy dostał od niego łokciem na korytarzu. Cóż, to już jakiś powód, żeby zrzucać na niego zawartość półki... prawda? Oczywiście, że prawda, na pewno już żył ktoś, kto zrobił to przed nim, wcale nie był nieobliczalnym furiatem. Jak on świetnie potrafił wytłumaczyć każde swoje zachowanie.
Tkwił na swoim miejscu, wpatrując się z pewną rozpaczą w twarz właściciela i nie potrafił choćby przemówić ze swoją zwyczajową powagą, że przeprasza i to się nigdy nie powtórzy, że może to jakoś naprawić, że ojciec nie musi wiedzieć. Czuł się jednak całkowicie zablokowany, jakby w jego ustach utkwiła bariera i żadne słowa nie mogły się przez nią przecisnąć. Słyszał głos Calluny, ale nie był pewien, co mówi. Dopiero, kiedy poczuł jej dłoń na swoim ramieniu, otrząsnął się i drgnął gwałtownie, jakby przebudził się z głębokiego snu.
– Powinienem natychmiast zabrać was do Dumbledore'a, żeby on zdecydował, jaka kara będzie dla was najodpowiedniejsza – warknął Swinstead i podszedł do półki, by machnąć różdżką i ostentacyjnie poprawić po Callunie ustawienie książek. – Ale z pewnych względów tego nie zrobię. A ty, Bradford, na twoim miejscu przygotowywałbym się już na konsekwencje. Wyślę sowę jeszcze dzisiaj. A teraz jazda mi stąd albo się rozmyślę!
Zdanie o sowie wypowiedział, piorunując go wzrokiem. Chłopak wzdrygnął się, mając przy tym wrażenie, że w sklepie zrobiło się jeszcze chłodniej. Gryfon powiódł nieco nieprzytomnym spojrzeniem po wszystkich, ale na słowa mężczyzny mądrze ewakuował się z antykwariatu najszybciej z całej trójki, lekko się zataczając. Zawroty głowy miał gwarantowane jeszcze przez dłuższy czas.
Benedict nie miał śmiałości prosić o to, by Swinstead nie mówił nic ojcu. Poczuł się całkowicie upokorzony, zwłaszcza przy tym głupim gnojku i miał ochotę wyjść stamtąd jak najszybciej i nigdy do Hogsmeade nie wracać. Zapomniał całkowicie o gniewie, który rządził nim jeszcze kilka minut wcześniej, nawet zgarbił się odrobinę, co już było bardzo złym znakiem. Dopiero zaczynało do niego docierać, co dzisiaj narobił i kolejna fala wstydu uderzyła w niego ze zdwojoną siłą, aż przymknął powieki, a zazwyczaj nienaturalnie blade policzki, pokryły się rumieńcem. Gorzej już nie mogło być.
UsuńNie oglądając się na właściciela, tym bardziej na Callunę, wyszedł pewnym i szybkim krokiem ze sklepu, zaklinając w myślach pradawne bóstwa, by to wszystko rozeszło się po kościach. By nikt więcej nie dowiedział się o tym, że czasem bywa furiatem i wyrządza krzywdę innym, bo akurat byli w pobliżu, kiedy twórczo dyskutował z Walpole. Powinien ją przeprosić i wyjaśnić to wszystko, być z nią szczery pierwszy raz w życiu, w końcu to był dzień pierwszych razów (przynajmniej w kwestii tego, co robił, a raczej czego nie powinien). Szkoda, że wolał pozbyć się odwagi i schować się za swoim murem. Cóż, przynajmniej znów był sobą.
Miał wielką nadzieję, że Calluna popędzi za tym swoim kolegą i da mu święty spokój, żeby mógł najpierw nurzać się w beznadziei, a potem, rzuciwszy na kotarę swojego łóżka zaklęcie wyciszające, przeczytać cały podręcznik do transmutacji albo chociaż swoją ulubioną książkę o historii zagranicznych Ministerstw Magii. Może zapomniałby o wszystkim, a w poniedziałek wyszedłby z dormitorium z wysoko uniesionym podbródkiem, wyprostowany jak struna, z nienaganną koszulą ukrytą pod szatą i z książkami pod pachą. Chciał, żeby wszystko wróciło do normy, bo kiedy nie mógł ogarnąć wszystkich myśli, zazwyczaj zamkniętych w tej szufladzie mózgu, do której dostępu bronił rogogon węgierski, czuł się tak, jakby miał schizofrenię. Tysiące głosów i obrazów, których istnienie negował, niepotrzebne informacje, które zawsze gdzieś zostawały po spędzaniu czasu z Calluną, losowe definicje... Czuł nadchodzącą migrenę, okropny ból sprawiający, że czoło staje się ciężkie.
OdpowiedzUsuńInstynktownie przyspieszył, by dopiero za rogiem zwolnić nieznacznie. Nie uciekał. A właściwie – uciekał, ale nie potrafił się do tego przyznać. Nie potrafił się przyznać do tego, że woli uciec od problemu niż go rozwiązać, przemilczeć niż wytłumaczyć, zignorować niż pokazać, że gdyby zwrócił uwagę, to może by go zainteresowało. Wolał życie poświęcić książkom, bo ludzie potrafili nieźle się odpłacić za twoje starania, a książki... cóż, przynajmniej ich słuchał, nie? Dlatego, kiedy nagle znalazła się obok niego, no dobra, nie tak nagle, słyszał jej kroki, poczuł się tak, jakby jednak świat stwierdził, że niedostatecznie dostał dziś w kość i trzeba go dobić. Miał wrażenie, że zaraz znowu zacznie na niego krzyczeć, gorzej, okładać pięściami, dlatego na dźwięk słowa „kanapki”, zachłysnął się śliną.
„Pójdziesz ze mną do Trzech Mioteł?” brzmiało prawie tak jak „jestem w stanie zapomnieć, że zachowałeś się jak kupa smoczego łajna”.
Przystanął gwałtownie i spojrzał na nią, marszcząc brwi. Teraz już w ogóle nie rozumiał jej zachowania, przeczyło wszelkim prawom logiki, kopało zdychający zdrowy rozsądek oraz dawało brzeszczotem jego tokowi rozumowania. Najpierw kompletnie go zignorowała, doprowadzając do prawdziwego szału łażeniem z tym całym Emmetem, przez nią uderzył go DWOMA zaklęciami jednego dnia, w tym raz nie bezpośrednio. Za co swoją drogą każda normalna dziewczyna na jej miejscu obraziłaby się śmiertelnie albo gorzej, dogoniłaby by go spoliczkować. A ona chciała jeść z nim kanapki? Zdając sobie sprawę, że, pal licho jak to będzie wyglądać, skomplikuje wszystko dwa razy bardziej? Chciał wiedzieć co się dzieje, zwłaszcza z nim, ale próbując do tego dojść, napotykał mur, o który przywalał czołem.
Miała rację, nie zagadałby do niej. Po pierwsze, nigdy nie odczuwał potrzeby zagadywania do kogokolwiek, a po drugie, sądziłby, że Calluna nie chce go znać i po siedmiu latach znów został sam ze sobą. Lekcje odrabiałby w bibliotece, a milczeniem zmusiłby ją do zostania w tylnych ławkach, gdzie ostatnimi czasy się przeniosła. Generalnie to tego dnia pobił wszelkie rekordy mówienia w całym życiu, bo zazwyczaj lubował się w burczanych półsłówkach, więc to dla niego nic nowego.
– Co? – powiedział cicho, mrugając w końcu, bo zdał sobie sprawę, że zagapił się w jeden punkt jej włosów i zwyczajnie tego nie robił, aż załzawiły mu oczy. – Dobrze.
Najchętniej powiedziałby „nie, idź sobie”, ale nie wiedzieć czemu, „dobrze” było szybsze. Nie był w ogóle głodny i miał wrażenie, że nawet pół kanapki nie przejdzie mu przez gardło. Nie jadał kanapek. Chyba że mógł sam je zrobić, bo nóż musiał smarować masłem chleb pod odpowiednim kątem, a potem pod odpowiednim kątem ją przekroić, żeby miała idealne krawędzie. Calluna oczywiście zdawała sobie z tego sprawę, ale teraz chyba miała prawo zapomnieć. Mimo wszystko mógł chociażby usiąść i poczekać aż ona zje, w sumie to często to robił, ale dzisiaj nie miał żadnej książki, by zagłębić się w lekturze i nie musieć obserwować, jak ona żuje... Obserwowanie poczynań innych ze świadomością, że „on zrobi to lepiej i szybciej” sprawiało, że czasem bez powodu się denerwował, niczym przed egzaminem życia.
UsuńAle odwrócił się w przeciwną stronę i ruszył wolniej do przodu, oglądając się za nią tylko na moment, żeby sprawdzić, czy idzie. Nawet sam nie zauważył, że jakoś odruchowo robi jej przysługę i stawia zwyczajowych kilometrowych kroków ogromnego pająka. Przynajmniej nie musiała za nim biec i dyszeć, jakby brali udział w maratonie, a nie szli na kanapki. Odruchowo przed oczami stanął mu nierówno posmarowany i pokrojony chleb, z szynką jak psu z gardła wyjętą, oczywiście nie taką chudą, jaką lubił, rzuconą na niego niedbale. Żołądek skręcił mu się w supeł i prawdopodobnie przez ten obraz miał poświęcić w grafiku czas kolacji na siedzenie w bibliotece.
*miało być nie stawia zwyczajowych kilometrowych kroków, a czytałam to przed chwilą. ;_;
UsuńJuż w jej głosie, kiedy odpowiedziała na jego „dobrze”, wyczuł coś dziwnego. Wiedział, że popełnił błąd i trzeba było kazać jej się odczepić. Prawdopodobnie byłby już blisko zamku, ale szedł w drugą stronę, czując się tak, jakby co najmniej zmierzał w stronę stryczka. Przekroczywszy próg Trzech Mioteł, zaczął się denerwować. Zbyt duży hałas, tak niepodobny do przyjemnje ciszy biblioteki, tłumy ludzi chuchających na niego nieświadomie tym, co oferowało Miodowe Królestwo lub gorzej – barman. Usiadł tam, gdzie kazała mu Calluna i przyjrzał się stolikowi. Bez chwili zastanowienia wyjął swój niezawodny płyn trzymany w kieszeni spodni i zrobił nim porządek ze swoją częścią stolika. Jakiś Gryfon spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale Benedict akurat dzisiaj był na nich wszystkich cięty, więc posłał mu spojrzenie godne bazyliszka. Nie musiał robić nic więcej, bo chłopak najwyraźniej był na tyle rozsądny, by zacząć udawać, że nic nie widzi. Przynajmniej lotos maskował zapach jedzenia albo kremowego piwa. Piwo śmierdziało i nie rozumiał, czemu inni się nim zapijali. On nigdy nie wziął do ust nawet kropli i nie zamierzał.
OdpowiedzUsuńPołożył dłonie na stole i zaczął im się przypatrywać. Miał je skalać jakąś kanapką? Pewnie mieli okropny chleb, nie takie ciemne pieczywo, bo białego nie jadał z przyczyn może nie estetycznych, ale po prostu miał dosyć wybredny żołądek, jak taki francuski piesek. Ale o czym on myślał? Nie przyszedł jeść. Przyszedł czekać aż Calluna zje, żeby mogli wrócić do Hogwartu. Nie mógł się doczekać pójścia do biblioteki po nowe książki, z którymi spędziłby najbliższe godziny, wyciszając się ostatecznie. Marzenia przerwał biały talerz. Dotknął opuszka jego środkowego palca i Benedict natychmiast cofnął dłoń, by schować ją pod stołem. Kubek z gorącą herbatą jeszcze jako tako zniósł, oby nie była słodzona, bo słodzić można było tylko zieloną, chociaż niektórzy idioci dolewali do niej mleka, niszcząc całą... esencję. Matka dolewała, dlatego nie jadał z nią kolacji od jakichś ośmiu lat.
Spojrzał na nią z prawdziwym przerażeniem i pokręcił głową, kiedy podsunęła mu talerz pod nos. Do jego nozdrzy dotarł zapach płynu zmieszany z czymś naprawdę obrzydliwym, dochodzącym na pewno z kanapki i dostał napadu tak gwałtownych mdłości, że teraz bladością mógł konkurować z trupami na najbliższym cmentarzu. Wiedziała, bardzo dobrze wiedziała, że jest wyjałowiony od środka i gdyby spróbował przełknąć to obrzydlistwo, najpewniej zaraz by umarł! Na Merlina, on nawet nie był w stanie pocałować policzka własnej matki na powitanie, bo widział te wszystkie zarazki na jej policzku! Skazywanie go na taki los nie było zwykłą karą, było okrucieństwem!
– Nie zrobię tego. Zapomnij – wycedził, odsuwając się ze swoim krzesłem i zacisnął trzymane na kolanach dłonie w pięści. – Nie obchodzi mnie całe to coś, nie zjem tego. Są subtelniejsze sposoby zabijania.
Mógł dać się ubrudzić, zabrać książki, zgodzić się na spędzenie godziny z jakimś naprawdę upierdliwym Puchonem czy Ślizgonem. Ale nie na to. To łamało jakieś jego osobiste prawa, naruszało sfery żołądkowe i sprawiało, że tęsknił za swoim sterylnym pokojem, gdzie zazwyczaj poprawiał po matce kanapki, robiąc z tego porcję nie dla człowieka, a bardziej ludzika z klocków Lego. Pewnie dlatego był taki chudy i długi, pająki też jedzą raczej krwiste steki z much, a one nie wydawały mu się zbyt wielkie.
Wziął głęboki wdech i przysunął się z powrotem. Wbrew woli otworzył kanapkę, a na widok zmasakrowanego łososia, pomiętej sałaty i ogórków, z których chyba wydobywał się ten okropny zapach, jego żołądek zrobił fikołka i Ben czuł, że dłużej nie wytrzyma. Tyle czasu był w stanie patrzyć tylko na zwłoki egzotycznego ptaka na wakacjach w Rumunii, gdzie ojciec robił interesy z jakimś hodowcą smoków i zaraz musieli wracać, bo Benedict dostał załamania nerwowego. Zakrył sobie usta dłonią i zerwał się gwałtownie, tratując ludzi w wyścigu do łazienki. Ludzie najbliżej stojący mogli jeszcze usłyszeć jak potyka się o wiadro i wypowiada głośno bardzo brzydkie słowo, za które ojciec dwanaście lat wcześniej uderzył go „słownikiem goblińsko-angielskim” w głowę.
UsuńDwadzieścia minut później powrócił, upokorzony i rozczochrany, ze swetrem żałośnie przewieszonym przez przedramię. Już dostatecznym wstydem było to, że musiał teraz paradować w podkoszulku, a takim widziała go tylko rodzina. Było mu zimno i źle, był blady jak ściana i wściekły, więc kiedy usiadł sztywno na krześle, zamieszał swoją herbatę i upił łyk, krzywiąc się, jakby była zrobiona na bazie śluzu ślimaków. Nie zamierzał odezwać się na ten temat słowem, Calluna mogła się domyślić, co sądzi i nie musiał strzępić sobie języka. W myślach powtarzał regulamin szkolny do rytmu marsza żałobnego, próbując jego pięknymi formułami zamaskować okropny smak w ustach.
Prawdę mówiąc to wolałby chyba, żeby Call była jego matką, a nie kobieta, która przeprowadzała z nim „poważne rozmowy”, pytała czy „ma problemy” i nie widziała wielkiego banneru na jego czole, który krzyczał do niej „NIE”. Jej musiał słuchać, bo inaczej mówiła ojcu głupie rzeczy i potem zamieniali się miejscami, ale gadka ojca była bardziej brutalna, cytował te wszystkie listy, których Ben nie czytał i jego też musiał słuchać, a to była prawdziwa męka. Pewnie dlatego nie cierpiał wakacji, chociaż winowajcą mógł nazwać też temperaturę. Kiedy człowiek poci się przy czytaniu, to zły znak. Poza tym zdarzyło mu się to tylko podczas nerwowego czytania podręcznika tuż przed egzaminem z historii magii.
OdpowiedzUsuńHerbata smakowała gorzej niż wyglądała, ale była gorzka, a on miał wrażenie, że ktoś wsadził mu w usta starą oponę, więc wypił ją całą, bo nie robił samemu sobie łaski. Była na tyle ciepła, że nie poparzyła języka a sprawiła, że nie czuł się już tak nagi w krótkim rękawku, no, przynajmniej nie czuł na przedramionach przejmującego zimna. Swetra mocno żałował, też go bardzo lubił, ale tyle czasu siedział w łazience, bo żadne zaklęcie nie pomagało na rozległą plamę na przedzie. Po prostu nie wyrobił na zakręcie i podłodze też się oberwało, ale na szczęście spodnie pozostały całe. To dopiero byłby wstyd, gdyby wrócił tam w upaćkanych spodniach cuchnących gorzej niż... niż, nawet nie miał porównania!
– To naprawdę wydaje ci się śmieszne? – Między brwiami pojawiła mu się zmarszczka, kiedy patrzył na uśmiechniętą Callunę.
Nie rozumiał jej zachowania. Zachowywała się jak wariatka, co jest takiego śmiesznego w podsuwaniu komuś obrzydlistwa? Bo myślał, że właśnie to ją tak bardzo śmieszy. Uznał, że naprawdę muszą się różnić pod względem poczucia humoru, bo nie widział w tym kompletnie nic zabawnego, właściwie to było smutne, że sprzedawali takie rzeczy w barze, który zazwyczaj uznawał za całkiem porządny. Ale cóż, w wiosce, gdzie pracuje taki facet, jak ten z antykwariatu, nic nie może już być dobre. Nie lubił słodyczy, bo powodowały próchnicę, więc Miodowe Królestwo też wydawało mu się zanadto wychwalanym przez uczniów. Co on tutaj w ogóle robił? Skrzywił się, kiedy przygładziła mu włosy. Odpuścił sobie dzisiaj brylantynę i nie chciały przylegać jak zawsze, co niezmiernie go irytowało, ale w porównaniu z tamtą kanapką, ten gest Calluny był miły i w sumie można powiedzieć, że odczuł wdzięczność.
Benedict jednak dosłyszał i skierował wzrok w tamtą stronę prawie że natychmiast.
– Patrz, stary, gołąbeczki się pogodziły, ciekawe co Bradford zrobi następnym razem, utopi kolesia w kałuży, czy od razu rzuci Avadą?
Zacisnął palce na kubku i wbił wzrok w fusy na samym dole, które, o zgrozo, układały się we wzór ogromnego ptaka. Nie mógł stwierdzić, czy to gołąb, ale skrzywił się brzydko. Nie chciał zostać sprowokowany przez tych gnojków, zresztą nie rozumiał o co im chodzi. Też czuł te spojrzenia, ale był zbyt zajęty przetwarzaniem, żeby jakkolwiek zareagować. Wolał chyba stan niesłuchania, niedosłyszenia szeptów o gołąbeczkach czy o tym, że wszyscy Walpole współczują. Na Merlina, ten człowiek nie wiedział, jakim cudem przyszedł na ten świat! No dobra, wiedział, ale sądził, że to wyszło tak przypadkiem, bo został zapisany w gwiazdach, nie rozumiał związków i całej reszty tego tałatajstwa, w sumie to nadal na policzki wkradał mu się rumieniec ogromnego wstydu, kiedy ojciec próbował go „wtajemniczyć” i jedyny komentarz, jaki cisnął mu się na usta brzmiał „wyjdź stąd, n a t y c h m i a s t”. Wpędzanie go w stan, kiedy szuka pomocy w fusach po herbacie było chyba nawet gorsze niż zmuszanie do zjedzenia kanapki z Trzech Mioteł.
– Calluno... – powiedział bardzo cicho, ale przemówił raczej do kubka niż do niej. – O czym oni mówią?
Sekundę wcześniej dosłyszał, jak Gryfon, którego spiorunował wzrokiem nazwał Call „masochistką”. Znał znaczenie tego słowa, ale zwyczajnie nie rozumiał kontekstu. Poza tym zamiast wyjaśnić, chłopak przeszedł do tematu przewodniego przy stoliku i Benedict nie dowiedział się niczego więcej. Skoro już został „wtajemniczony” w to, co inni sądzą, to normalnym było, że chciał to pociągnąć dalej. Chociaż ten jeden dzień. Nazajutrz nie będzie sobie tym zaprzątał głowy, bo przecież ma eseje do napisania, ale dzisiaj...
UsuńUniósł na Krukonkę wzrok, wręcz odbijając piłeczkę, bo patrzyła się na niego właśnie tak, kiedy kazała mu pałaszować specjał szefa kuchni. Możliwe, że nieświadomie wybrał jej karę tłumaczenia mu, na czym polega ich relacja. I nie, gdyby wiedział, powiedziałby stanowcze „nie”. Bo przecież wiedział, że są... no, w pewnym sensie przyjaciółmi, ale najwyraźniej był w tym osamotniony i nawet Merlin gdzieś w górze zdawał sobie sprawę z tego, że budzenie go z hibernacji jest niebezpieczne.
Może i była masochistką, ale w jednym nie miała racji: rozmawiał z nią o swoim życiu. Kręciło się wokół nauki, zwłaszcza teraz, gdy czuł, że owutemy wręcz krzyczą do niego „dostaniesz Trolla!”, więc zaskakująco dużo jej o sobie mówił. Gubił się przy odpowiedzi na pytanie o ulubiony kolor czy gatunek muzyki, za to potrafił godzinami napieprzać w człowieka, niczym z karabinu, naprawdę nieistotnymi szczegółami z jakiejś wojny trolli górskich, których nawet Binns nie znał. Albo znał, ale nie tak dokładnie jak Benedict. Okej, na pewno była masochistką, nikt nie wytrzymałby takiego natężenia „ciekawostek” naukowych wyciągniętych właściwie znikąd. Prócz Calluny właśnie, bo Bradforda nie liczę, jeszcze dostałby spazmów z ekscytacji.
OdpowiedzUsuńNaprawdę tego nie słyszał. Chyba przyzwyczaił się, że sobie siedzi zamknięty ze swoimi książkami i bardzo wąskim oknem na świat, o ile bibliotekę może nazwać „wąską”. W ciągu czterdziestu pięciu minut potrafił spisać cztery rolki pergaminu wykładów Binnsa (tak, spisywał słowo po słowie, uwzględniając każdy przecinek i wtrącenie), słuchając go bardzo uważnie, ale kiedy wychodził na korytarz, magiczny przełącznik całkowicie wyłączał go z życia. Może to i dobrze, bo już wcześniej jakiś inny Gryfon oberwałby ciężką księgą. Benedict nie używał przemocy, nigdy, gdyby miał większe „towarzyskie” skille, to pewnie dawałby wszystkim wykłady o tym albo złożył petycję o usunięcie tłuczka z gry. Ale głupie uwagi działały na niego jak płachta na byka i kiedy przypadkiem włączył słuch, a „oddechy spokoju” nic nie dawały, wyjmował różdżkę. Cóż, jego ramiona przypominały bardziej sflaczałe opony, a nie prawdziwe bary jakiegoś Ślizgona-goryla, więc może lepiej, że mądrze rzucał zaklęciami (a znał wszystkie uwzględnione w podręcznikach!) niż miałby sam siebie uszkodzić. Zresztą, wychodził z założenia, że solówki są dla żałosnych graczy quidditcha, którzy zamiast załatwić swoje sprawy na boisku, udowadniają po meczu, kto tu jest królem korytarza. To znaczy, natrafił na bójkę tylko raz, ale był to akurat Puchon i Gryfon w strojach do gry, z miejsca stwierdził więc, że wszyscy są nieokrzesanymi idiotami.
Milczał. Zrozumiał, co do niego powiedziała, ale nie... rozumiał. Próbował złożyć to w spójną całość, ale to tylko sprawiało, że marszczył czoło i wpatrywał się w ten głupi kubek, jakby zaczął tańczyć sambę na stole. Jaka randka? Oni parą? O Merlinie, ale nieśmieszne. Powinni to już dawno zrozumieć, że jest zbyt inteligentny i ambitny na to, żeby chodzić na randki albo się umawiać z jakimiś głupimi dziewuchami i narażać na stratę punktów, za obściskiwanie się po kątach. Nie uważał Calluny za głupią dziewuchę, skąd, myślał tak ogólnie. To było zbyt niedorzeczne, poza tym ona chyba próbowała się umówić z tym Gryfonem, ale wszystko zepsuł i... Nagle go olśniło. To było jak uderzenie w twarz czymś ciężkim, na przykład żelazkiem. Albo stutonowym ciężarkiem. Odetchnął głęboko i również wstał od stolika, posyłając Ślizgonom spojrzenie pełne wyższości. Teraz wydawali mu się jeszcze głupsi niż przed chwilą. On się sobie samemu wydawał głupszy niż przed chwilą i, choć to było bardzo rzadkie zjawisko, czuł się winny. Wiedział już, czemu Calluna go unikała. Najwyraźniej bała się mu powiedzieć. Mógł sam się domyślić, zostać w zamku i czytać sobie książkę, a ona potem wróciłaby pewnie cała szczęśliwa i mógłby znów nie słuchać jak opowiada mu o przeżyciach w Hogsmeade. O ile miałaby ochotę się z nim tym dzielić, odchrząknął cicho, jakby do samego siebie i wyszedł prędko z Trzech Mioteł. Zimne powietrze było orzeźwiające, chociaż czuł się głupio bez swetra. Będzie musiał iść do Skrzydła po eliksir, w razie gdyby miał być przeziębiony. Od pierwszej klasy nie ominął ani jednej lekcji, a teraz, w siódmej klasie, tym bardziej nie powinien.
Kiedy Calluna w końcu pojawiła się obok niego, przez chwilę wpatrywał się w ziemię, próbując złożyć zdanie, które jej nie urazi. Ten temat wymagał pewnego taktu, a to dla niego było dosyć trudne, bo się na tym nie znał, ale nie chciał między nimi nieporozumień.
– Calluno, bardzo cię przepraszam – powiedział w końcu, unosząc wzrok na jej twarz. Cóż, chciał poznać jej reakcję od razu, gdyby chciała znowu go pobić. – Nie przejmuj się tymi głupimi Ślizgonami, wszędzie szukają sensacji. Ale chciałbym przeprosić cię dlatego, że wszystko zepsułem. Mam nadzieję, że ten twój Gryfon nie jest na ciebie za bardzo wściekły. Rozumiesz, trochę mnie poniosło, ale nie wyczułem, że jestem nieproszonym gościem. Jestem w stanie zrozumieć, że na pewno takie komentarze tych neandertali w jakiś sposób działają ci na nerwy, ja to ignoruję, ale rozumiem, że próbowałaś po prostu pójść dalej i zamknąć im usta. Obiecuję, że więcej nie przyczynię się do zepsucia żadnej twojej randki, zresztą gdybyś powiedziała mi wcześniej, a nie dziecinnie mnie unikała... Przecież bym cię nie wyśmiał, to chyba całkiem ludzkie, dla niektórych, czytałem o tym w rozdziale pewnej książki, o eliksirach miłosnych, naprawdę, bardzo ciekawy wstęp, mogę ci ją nawet pożyczyć. To były chyba „Wywary na każdą okazję”.
UsuńBrzmiał jak Benedict Bradford, w końcu, ale mogła poczuć się wyróżniona, bo nigdy nie wypowiedział tak długiej kwestii, prócz oczywiście rozmów na tematy naukowe, bo to było dla niego jak chleb powszedni. A ten temat wydawał mu się dość śliski, ale nie chciał, by pomiędzy nimi były takie spięcia, i to jeszcze z tak głupiego powodu! Nie lubił dziecinnych sprzeczek, zwłaszcza gdy za bardzo nie rozumiał powodu, ale miał nadzieję, że Calluna jest na tyle dojrzała, by zrozumieć, że wiele go kosztowało zrozumienie jej intencji.
Dobrze, że nie wiedziała, jak się ucieszył, że przyjęła to tak dobrze! Tak dzielnie! Sądził, że raczej na niego nakrzyczy, ale najwyraźniej uznała, że dużo kosztowało go to wyznanie. Uśmiechnął się delikatnie i popędził za nią, rozwodząc się teraz nad książką. Naprawdę zamierzał ją jej pożyczyć, bo uważał, że jest godna przeczytania, choćby po to, by dowiedzieć się wielu ciekawostek o eliksirach! Mimo że uważał się za mistrza warzenia mikstur, to jednak załapał kilka ciekawostek, choćby w kwestii lepszego radzenia sobie ze składnikami. Wbrew pozorom, niektórych oślizgłych odnóg czy ogonów nie trzeba było kroić, wystarczyło zgnieść! Mniej dotykania równało się lepszemu humorowi, bo wiadomo, że Benedict nie widział obiektów, tylko zarazki na ich powierzchni. To uruchomiło w nim tak naukowy słowotok, że nie był nawet w stanie zauważyć miny Calluny, wszystko wróciło na swoje dawne miejsce. Dokładne cytaty i pochwały pod adresem autora zwiastowały jutrzejsze zwyczajne milczenie, bo najprawdopodobniej wyrobił normę na resztę roku szkolnego.
OdpowiedzUsuńDalsza część dnia poszła już bardziej po jego myśli i kiedy kilka godzin później położył się spać o pełnej godzinie, żadne pytania ani obrazy nie nawiedzały jego umysłu. Wszystko dokładnie wyczyścił, pozostawiając na wierzchu istotne zadania do zrobienia i fakty z książki, którą czytał przed snem. Owszem, pociągał trochę nosem, ale zamierzał udać się do Skrzydła po eliksir, mający zapobiec roznoszeniu zarazków dalej, kichaniem na wszystko wokół. To była jedna ze spokojniejszych niedziel, Benedict znów zawęził zainteresowanie otoczeniem do kilku książek taszczonych z biblioteki do swojego dormitorium, cały dzień pisał eseje, robiąc ze swojego łóżka istne pole walki. Pióro skrobało po pergaminie położonym na mini „stoliku” zrobionym z ksiąg w grubych okładkach, a sam Ben, nareszcie odprężony, zapomniał całkowicie o sytuacji z dnia poprzedniego. Znów nie słyszał komentarzy pod swoim adresem, zapełnił mózg głównie formułkami z podręczników i czuł się idealnie dzięki okropnemu specyfikowi, który kazała mu wypić pielęgniarka.
Ale wiadomo, że kiedy wszystko idzie tak dobrze, coś zawsze musi się spieprzyć. Ogromna sowa ojca uderzyła dziobem w jego okno, sprawiając, że Benedict podskoczył z przerażenia. Na szczęście nie uszkodziło to trzeciej rolki pergaminu, zapełnionego w połowie zawiłą historią wojen trolli górskich, ale lewa dłoń, w której je trzymał, lekko drżała. Wpuścił sowę, zamierzając odebrać list i wsadzić go pod poduszkę, ale nie dość, że dziobnęła go w palec, bardzo niemiło, to jeszcze upuściła AŻ dwie przesyłki, w tym jedną obrzydliwie różową. Rozpoznał kopertę z kolekcji matki, rozsyłała w nich żałosne życzenia do całej rodziny. Wzdrygnął się. Zostawił ją na kołdrze i sięgnął po wściekle czerwoną, lekko... dymiącą się w rogach? Jakaś bliźniaczka wyjca, żeby Benedict się wystraszył? Zmarszczył brwi i otworzył ją z powątpiewaniem, odskakując z krzykiem, kiedy wypluła na niego strzępy kartek i zaczęła wrzeszczeć zmodyfikowanym głosem ojca. Dobrze, że zawsze rzucał na kotarę zaklęcie wyciszające.
– NAWET SOBIE NIE WYOBRAŻASZ, JAKI TO WSTYD, KIEDY NAJWIĘKSZA SZYCHA WŚRÓD ZNAWCÓW KSIĄŻEK WYSYŁA CI LIST O TYM, ŻE TWÓJ SYN NAROBIŁ BAŁAGANU W JEGO ANTYKWARIACIE. JAK MOGŁEŚ TAK SPLAMIĆ NASZE NAZWISKO I ZBESZCZEŚCIĆ ZABYTKOWY EGZEMPLARZ „NAJGROŹNIEJSZYCH ROŚLIN ALBANII”?! BENEDICTCIE BRADFORDZIE, ZAWIODŁEŚ MNIE I MATKĘ! KONIEC Z DARMOWYMI KSIĄŻKAMI I KONIEC Z POBŁAŻANIEM CI. JESZCZE RAZ USŁYSZĘ, ŻE ZACHOWUJESZ SIĘ TAK KARYGODNIE, A MOŻESZ ZAPOMNIEĆ O PRACY W MOJEJ KSIĘGARNI. I, żebym nie zapomniał, twoja matka nalega bym, dołączył zaproszenia na ślub Eleonory.
Koperta spłonęła z głośnym pyknięciem, zostawiając Benedicta z głośno bijącym sercem i szumem w uszach. Nigdy nie słyszał ojca tak wrzeszczącego, prawdopodobnie gdyby mógł, to obryzgałby go śliną z wściekłości, tak jak list wypluwał strzępki pergaminu. I co to niby miała być za kara, „a możesz zapomnieć o pracy w mojej księgarni?” To raczej ojciec mógł zapomnieć, że jego syn przejmie po nim interes, zamierzał stworzyć eliksir mądrości i do końca życia tylko go ulepszać. Ewentualnie prace innych.
UsuńOdetchnął i sięgnął po kopertę matki. Na szczęście nie krzyczała na niego, ale była niemiło... puchata? Miała, dla normalnego człowieka, miłą w dotyku powierzchnię, ale Bradford wzdrygnął się, gdy musiał jej dotykać. W środku znajdowały się dwa zaproszenia, w eleganckim kolorze kremowym, przyozdobione machającymi skrzydłami, małymi imitacjami motyli. Pierwsze głosiło, że Eleonora Bradford i Stephen Keagan zapraszają go na swój ślub. Super, ale dlaczego dostał aż dwa? Czy sądzili, że jego mózg musi mieć osobne? Wyśmienity żart, pomyślał sam do siebie i sięgnął po nie. Zamrugał szybko kilka razy, by sprawdzić, czy nie ma przywidzeń. Ewidentnie patrzył na ozdobny napis „Serdecznie zapraszamy CALLUNĘ WALPOLE”. Przyłożył dłoń do ust i starał się jakoś przetworzyć tę informację.
Ojciec łgał. To była jego kara. Musiał pójść na wesele. Z Calluną. W siedlisko harpii rodzinnych, zwanych ciotkami i babciami, które zawsze tarmosiły za policzki i rzucały uwagami, że jest zniewieściały i pewnie... Nieważne. Na Merlina, co miał teraz zrobić?
Dał sobie trzy dni na przemyślenie całej sytuacji. Wszystkich za i przeciw. Przecież sam dał jej wykład o tym, że powinna nie wstydzić się tego, że umawia się z chłopakami, a teraz miał ją zapraszać na ten durny ślub? Nawet on musiał przyznać, że to wyglądało na sporą schizofrenię. Jak miał wytłumaczyć, że to wymyśliła jego matka, a nie on? Owszem, trudno uwierzyć, żeby to on napisał do rodziców i poprosił o zaproszenie dla Calluny, ale ostatnio działy się dziwne rzeczy, nie odpowiadał za to, co pomyśli sobie Walpole. Dosyć. Powiedział to głośno do lustra i aż sam się przestraszył, nawet obejrzał za siebie, ale prócz wanny, nikogo za nim nie było. Zachowywał się jak rozhisteryzowana dziewoja! Poda jej to zaproszenie z kamienną twarzą i wyrazi swoją dezaprobatę na pomysłowość jego wykonania. Najwyżej odmówi, a wtedy wszyscy odetchną z ulgą i będzie mógł wydarzenia uniknąć, zasłaniając się nauką do owutemów i brakiem osoby towarzyszącej.
Do Wielkiej Sali wkroczył pewnie, z zaproszeniem palącym wnętrze kieszeni jego szaty. Mimo że powtarzał formułki zaklęć na nadchodzący sprawdzian, to jednak tkwiło gdzieś z tyłu głowy, zwłaszcza gdy zbliżał się do swojego miejsca, z daleka dostrzegając głowę Calluny. Przez ostatnie dni znów było jak zwykle, ale oczywiście teraz musiał na szybko zorganizować sobie sesję uspokajającego oddychania.
Usiadł obok, rozglądając się już za owsianką, na której mógłby przeprowadzić inspekcję. Sięgnął po nią lewą ręką, prawą wyjmując z kieszeni kremową kartkę, uważając jednocześnie, by nie uszkodzić motyla. Położył ją na książce, którą czytała Calluna i szybko zajął się swoim jedzeniem, pozbywając się dziwnych farfocli z owsianki. Typowy poranek, czyż nie? Nawet nie drgnęła mu powieka, ale ciśnienie pewnie skoczyło do dwustu, bo nie był pewien, czy tak się zaprasza dziewczyny na wesela. Może powinien ją o to spytać?
Nie, na pewno nie. Nie potrafiłby.
Scenariusz muzycznych wakacji z Benem Bradfordem wyglądałby mniej więcej tak: cudem przeczytałby list od Calluny, zgodził się pójść na koncert, marudziłby, że zostało mu czterysta stron do końca, „ale brudne stoliki”, „kto to jest”, „co to jest”, „ale tutaj śmierdzi”, „ale wyją”, „kiedy koniec?”, „czy to jest dogrywka? Będą jeszcze rzępolić?”, „chcę do domu”, „gorąco mi”, „gdzie mój płyn do dezynfekcji”, „CALLUNO WALPOLE, NATYCHMIAST PRZESTAŃ”, „Calluno Walpole, oszalałaś”, „Calluno Walpole, jeśli dostanę od tego świństwa wrzodów żołądka, sama uwarzysz cuchnący specyfik leczący”. Nie, to chyba jednak dobrze, że nie odbierał listów, a wakacje spędzał z książką. Ewentualnie na wakacjach z rodzicami i ich znajomymi, gdzie też zazwyczaj czytał albo strofował piętnastoletnią już Florę (tę, która nigdy nie domykała kufra i paćkała mu ścianę czekoladą), żeby przestała ubierać się jak ladacznica. Na plażę. Nie dopuszczał do siebie myśli, że jakakolwiek normalna dziewczyna ubiera strój kąpielowy, on w ogóle się nie opalał, siedział w Grecji pod ogromnym parasolem i starał się czytać podręcznik do transmutacji. W krótszych spodniach niż normalnie, ale i tak czuł się nieswojo z odkrytymi łydkami przypominającymi dwie wybitnie blade zapałki. Gdyby wiedział, co robiła w wakacje... „Calluno Walpole, opętał cię sam diabeł, niech Merlin cię strzeże”. I zrobiłby nad jej głową jakiś starożytny run strzegący przed złem i zdemoralizowaniem. Chociaż i tak pewnie uznałby, że już za późno i kwestionował, czy powinni spędzać ze sobą tyle czasu. Bo kto wie, czy powodem jego dziwnego zachowania nie jest zarażenie się... tym czymś, co skłoniło ją do robienia takich rzeczy?
OdpowiedzUsuńDobrze, że nadal uważał ją za godną towarzyszkę do spożywania posiłków i właściwie... czy robił w ciągu dnia cokolwiek bez niej? W sumie to gdyby się nad tym zastanowił, to nie wiedział, bo tak, zarejestrował ją zawsze podczas śniadania, potem miał dziesięć minut przed pierwszą lekcją, by pobiec migiem do biblioteki i oddać książki z poprzedniego dnia, przed obiadem miał dwadzieścia minut na kolejną wizytę w bibliotece, a wieczorem pisał eseje. I Calluna chyba zawsze była obok. Tak mu się wydawało, próbował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek poświęcił temu więcej niż pięć sekund, ale nie, natykał się na zwyczajną pustkę. Cóż, chyba po prostu przyzwyczaił się, że robi mu za ten wyjątkowy stolik i nie zaprzątał głowy liczeniem, ile razy dziennie kroczy obok niego. Albo biegnie, bo robił duże kroki, by dotrzeć szybciej do celu.
Po wyjęciu farfocli z owsianki i zbadaniu, czy nie ma tam dodatkowych, niekoniecznie pożywnych, przeszkód, przeszedł do jedzenia, udając, że nadal nie wie, któż to podłożył jej to obrzydlistwo. Dający po oczach róż psuł mu tylko apetyt, ale poprzedniego dnia odpuścił sobie kolację przez „Wielką Księgę Mistrzów Eliksirów”. Zwłaszcza podrozdział poświęcony ich głośnym śmierciom, jeden nawet został pochłonięty przez własny kociołek! Musiał uczyć się o konsekwencjach spędzania życia z eliksirami. Najchętniej zostałby w Hogwarcie, żeby prowadzić życie, którego wręcz nauczył się na pamięć, ale coraz częściej myślał już o tym, co zrobi, gdy opuści jego mury z rzędem Wybitnych. Naprawdę poważnie myślał o warzeniu eliksirów. Nie uwzględniało towarzystwa ludzi, a zdecydowanie nie nadawał się do pracy w grupie. Lubił zgarniać pochwały, zwłaszcza komuś sprzed nosa.
– Moja matka jest zdania, że powinniśmy razem pojawić się na ślubie Eleonory. No wiesz, tej... – urwał, starając się przypomnieć, jak wygląda jego kuzynka. – … rudej? Mniejsza z tym, zapewne pomagała jej przy tworzeniu tych szkaradnych kart. Za grosz smaku, elegancji. Na weselu będzie pewnie płonący tort w kształcie smoka. Kicz, aż mi za nie wstyd.
Był pod wrażeniem tego, że głos nawet mu nie zadrżał, wręcz przeciwnie, przemawiał bardzo pewnie i z pewną dozą znudzenia, wpatrując się w łyżkę owsianki. Odkrył, że na jej uchwycie jest malutka rysa i zaczął w myślach złorzeczyć na skrzaty, próbując jednocześnie wypchnąć z głowy całe stado wściekłych myśli o tym, że to nadal nie jest zaproszenie i tak bardzo chciałby już pójść do biblioteki. Nie chciał z nią rozmawiać na ten temat, w ogóle iść na wesele, na którym cała rodzina ukamienowałaby go mentalnie. I nawet nieświadomie, bo po prostu otrzymywałby ciosy kamieniem prosto w mózg za każde zdanie na temat „Benedict przyszedł z dziewczyną, dlaczego ukrywałeś ją przed światem, Benny, taki dorosły, Benny, zaliczyłeś już?” Ostatnie dwa słowa należałyby do nierozgarniętego kuzyna Bradforda, który czas spędzał na dłubaniu w nosie. Ukończył już Hogwart, ale nie miał się zdecydowanie czym chwalić. Benedictowi właśnie przyszło mu do głowy, że na pewno jest jednym z powodów, dla których mógł zaryzykować uciekanie przez okno, gdyby jednak Calluna się zgodziła.
UsuńSzczerze wątpił. Nie wiedział, co się w takich miejscach robi, prócz słuchania złośliwych uwag na swój temat i obserwowania jak pijany wujek Ed śpiewa przeboje Backstreet Wizards. Ból dla oczu i uszu, kolejny argument przeciw wrzucaniu ich dwojga w ten kocioł.
Benedict, jak na prawdziwego pedanta i sztywniaka przystało, słuchał muzyki czasem i tylko takiej klasycznej. Żadnego rzępolenia o straconej miłości, czy o tym, że ktoś płacze za straconą kanapką, bo była symboliczna dla jego związku. Od pewnego czasu nie słuchał jej w ogóle, bo miał traumę po tym, jak wujek z rodziną przyjechał do nich bez zapowiedzi; przez dwa tygodnie po całym domu roznosiły się dźwięki z radia, a spiker co chwilę zachwalał inne zawodzenie, które wyżej wymieniony wujek naśladował, ZWŁASZCZA pod prysznicem, co też było słychać na piętrze. Benedict nauczył się żyć całymi dniami ze stoperami w uszach. Nie, odpadało ciąganie go po koncertach i barach, bo byłby jak taki ojciec zmuszony do chodzenia po festiwalu ze swoim bardzo rozrywkowym dzieckiem – marudziłby przez cały czas, narzekał na jedzenie, na temperaturę, na to, że ludzie są dziwnie ubrani, że palą! Nienawidził palaczy, dymu, potrafił wymienić z pamięci wszystkie szkodliwe właściwości papierosów... Nie zauważył, że Calluna pali. Bo gdyby zauważył, już dawno by ją strofował, obwąchiwał przy każdej okazji i dawał wykłady o tym, że już weszła jedną nogą do grobu, a jej płuca muszą wyglądać strasznie.
OdpowiedzUsuńNie słuchał jej. Wyłączył się już przy „lubię jeść”. Czuł, że czeka go dużo słuchania, więc wyłączył uszy z tej rozmowy, starając się nie pochłaniać owsianki za szybko, żeby nie wyszło, że na obiad je śniadanie i kiedy żołądek już zrozumiał, że był oszukiwany, żądał więcej w trybie natychmiastowym. Śniadanie pominął, bo był w bibliotece, a porę kolacji chciał poświęcić na naukę do sprawdzianu z historii magii. Nie chciał się za bardzo objadać, bo przecież musiało mu się jeszcze w brzuchu ułożyć, a nie mógł się skupić, tykany przez własny, zdradziecki, opętany głodem żołądek, wielkim patykiem podsuwającym obrazy jedzenia. O tym właśnie myślał, kiedy ona tak sobie mówiła, i wpatrywał się w owsiankę z prawdziwą żałością wymalowaną w oczach, a mózg podświadomie włączył go na wzmiankę o tańcu.
Uniósł głowę i posłał Callunie spojrzenie pełne dezaprobaty.
– Oczywiście, że umiem tańczyć – prychnął.
Był na czterech weselach odkąd poszedł do Hogwartu i na każdym zajmował sobie miejsce w kącie, gdzie muzyka tak nie huczała, by móc pod stołem podczytywać książkę. Zazwyczaj jakiś głupszy kuzyn przyłapywał go na tym za późno, by wyciągnąć Bena z tego transu i zrobić z niego kogoś bardziej... rozrywkowego. Matka przez jakieś dwa miesiące prowadzała go siłą na lekcje tańca i to właśnie tam objawiły się jego zdolności magiczne – kiedy musiał dotknąć dziewczynki, którą dali mu do pary, nagle rozpłynął się w powietrzu i pani Bradford znalazła go, całkiem zaszokowanego, w toalecie. Próbowała potem jeszcze kilka razy, ale w końcu się poddała. Przerażał go sam fakt, że musi podać drugiej osobie rękę przy znajomości zarazków najczęściej na dłoniach spotykanych. I kiwać się, i... Nie, to dla niego było zbyt straszne, czuł się jak kompletny idiota. Ale Calluna nie musiała o tym wiedzieć. Wolał bezpiecznie powiedzieć, że potrafi.
– Nie wiem, czy pamiętasz, ale właściciel tego antykwariatu napisał do mojego ojca – powiedział w końcu Benedict, nieco rozdrażniony tym, że dziewczyna zwraca mu uwagę. Najchętniej w ogóle nie mówiłby jej o tym całym ślubie, ale koniec końców był jednak zbyt uczciwy. – Nie zamierzam na to iść, więc odmów dla świętego spokoju, najlepiej pisemnie, nie będę musiał w ogóle się pokazywać. Bez partnerki to podobno wstyd i potwarz dla całej rodziny, według mojej matki. Chociaż znając życie znajdzie mi kogoś zastępczego, ale wolałbym nie wiedzieć, kogo...
Tak naprawdę wiedział kogo i skoro musiałby iść, gdyby matka się mocno uparła, to wolałby chyba wziąć Callunę albo przyjść uparcie sam. Wszystkie opcje nieuwzględniające Walpole doprowadzały jego serce do chwilowego zawału, że musiałby z jakąś nieokrzesaną dziewuchą spędzić cały wieczór. Jeszcze wpadłby w szał jak w Hogsmeade, bo niewykluczone, że w końcu rozwaliłby na czyjejś głowie wazon, albo płonący tort w kształcie smoka. Ale samo pojawienie się na imprezie rodzinnej w czyimkolwiek towarzystwie wydawało mu się tak okropnie niezręczne, że ostatnio tak samo czuł się chyba tylko wtedy, kiedy bibliotekarka nakryła go na próbie wyniesienia czterech książek więcej.
UsuńOwsianka nagle przestała mu smakować i odsunął ją od siebie. Potrzebował zdrowej dawki nauki, a nie rozmawiania o jakichś bzdurach. Głupia matka, głupi ojciec i głupia kuzynka, miałby satysfakcję, gdyby ten jej „ukochany” kopnął ją w tyłek i zostawił po widowiskowym weselu w stylu Bradfordów. W sumie to współczuł mu trochę bardziej niż sobie...
Nie, nie zamierzał przysiadać, bo miał wrażenie, że wtedy jego życie zależy od tego, czy powie, że jest fajne, czy niefajne. Nienawidził presji wywołanej słuchaniem czyjejś ulubionej muzyki, czytania podarowanej książki (zazwyczaj jednak nie musiał fałszywie zachwalać), czy oglądania nowych zasłon w salonie. Jego matka była bardzo wrażliwa, Benedict potrafił grać na pianinie i skrzypcach, ale nie robił tego odkąd przyszedł list z Hogwartu, bo wtedy jego palce zajęły się całkowicie przewracaniem kartek podręcznika i mieszaniem w kociołku. Nie lubił w sumie dźwięku, jaki wydawały klawisze albo struny, drażniło to jego wewnętrzne poczucie estetyki, ale uwagi, że ktoś zagrał coś lepiej drażniło ambicję, dlatego w głowie miał zapisane tysiące melodii. Podobno miał nawet jakiś tam talent i chcieli go posyłać na lekcje, ale on nie zamierzał brać w nich udziału. Jego jedynym talentem, hobby, ambicją i miłością była nauka, tak właśnie powinno zostać.
OdpowiedzUsuń– Nie, moja rodzina to stado nadpobudliwych ludzi bez żadnego planu na życie, spędzanie z nimi weekendu jest gorsze, niż oglądanie meczu quidditcha – burknął, całkiem bez humoru i podniósł się, zamierzając pójść do biblioteki przed kolejnymi zajęciami i wypożyczyć coś do nauki na wieczór. Podręcznik to było absolutne minimum wiedzy, a całkowicie by się pogrążył, gdyby napisał to, co każdy idiota powinien znać – Do zobaczenia na eliksirach.
Nie zamierzał o tym więcej rozmawiać, a od wesela wymigać się chorobą, którą wywołałby eliksirem. Zdecydował, że zacznie go warzyć już jutro, bo do okropnej soboty zostało mało czasu. To trochę poprawiło mu humor. Wypożyczył z biblioteki cztery książki i na eliksirach znów był spokojny, a nie rozdrażniony nadchodzącą katastrofą. Wieczorem już praktycznie zapomniał o ślubie, notując na pięciu rolkach pergaminu potrzebne fakty, a potem wkuwając je wszystkie wręcz na siłę, bo około pierwszej w nocy oczy odmawiały mu już posłuszeństwa opadaniem powiek.
Minął czwartek i piątek bez wieści od rodziców, przez co Benedict nie mógł być w lepszym humorze. Miał nadzieję, że Calluna napisała do jego matki list, bo nie zamierzał jej o to pytać, w ogóle wracać do tego tematu podczas jakiejkolwiek rozmowy. Znów mógł się nie udzielać, pisząc esej i robić „mhm” albo „nie” na jej pytania, w zależności od tego, czy czuł, że powinien przytaknąć, czy wyrazić dezaprobatę słowami Call. W sobotę siedział od samego rana w bibliotece, szukając odpowiedniej książki o eliksirach, bo żadna nie uwzględniała eliksiru wywołującego chwilową smoczą ospę. Przeglądał pobieżnie księgi, marszcząc brwi, bo był pewien, że gdzieś na pewno widział wzmiankę o takim wywarze. W pewnym momencie ktoś stuknął go palcem w ramię i Benedict podskoczył, o mało nie wypuszczając książki z rąk.
– Calluno Walpole, czy ty... Flora? – Odwrócił się gwałtownie i musiał kilka razy zamrugać oczami, bo nie wierzył własnym oczom. To głupie dziewuszysko stało sobie przed nim i żuło gumę, przewracając oczami.
– Patrzyłam dzisiaj rano w lustro i tak, to ja, nie Walpole – burknęła. – Słyszałam, że wystawiła cię do wiatru. Szukasz przepisu na amortencję?
Przymknął oczy i odliczył do trzech. Pomogło. Na razie.
– Czego chcesz?
– Jaką masz szatę wyjściową?
– No, zwykłą.
– Czarną?
Przytaknął, wciąż nie rozumiejąc o co chodzi, a wtedy podsunęła mu pod nos list od jego matki. Wszędzie poznałby bladoróżową papeterię z motylim motywem, bo w tym sezonie podobno były modne, więc wysyłała wszystkim te małe gady, uważając je za słodkie. Skupił się jednak bardziej na jej słowach. Ta kobieta kiedyś wpędzi go do grobu! Żaliła się Florze w liście, że jej biednego syna wystawiła do wiatru taka „cudowna dziewczyna” i że „Benny cierpi”. Znów odliczył do trzech, ale tym razem przyniosło to odwrotny skutek.
– Nie idę na żaden ślub – wycedził.
– Znajdź zielony krawat, bo ja będę miała zieloną sukienkę – odpowiedziała, jakby go nie dosłyszała – Do zobaczenia, Benny!
Odprowadził ją wzrokiem za sąsiedni regał. Czuł, że powoli wpada w panikę. Wiedział, że to nastąpi, ale jednak łudził się, że nie stanie się to tak szybko. Miał wrażenie, że zaraz padnie na zawał serca, nawet się za nie złapał, a książka wymsknęła mu się z rąk. To dopiero go otrzeźwiło, zagiął stronę! Jęknął głośno i zaczął ją nerwowo wygładzać, aż w końcu odłożył książkę na miejsce i uciekł z biblioteki, zamiatając podłogę swoją szkolną torbą. Musiał znaleźć Callunę. Spojrzał na zegarek. Znów opuścił obiad, ale miał nadzieję, że ona tego nie zrobiła, bo nie miał zamiaru za nią biegać po całym zamku. A chyba pierwszy raz w życiu potrzebował spotkać się z nią natychmiast.
UsuńOdetchnął z ulgą, kiedy dostrzegł ją na ich stałym miejscu, nawet trzymała jego miejsce, chociaż podświadomie chyba wiedziała, że Benedict zapisał wczoraj w grafiku „BIBLIOTEKA” w czasie pory obiadowej. Lekko zdyszany, zasiadł obok niej, próbując złapać dobre tempo oddechu i nie wyglądać już tak, jakby w panice uciekał przed Irytkiem, próbującym wylać na niego wiadro atramentu.
– Mała zmiana planów – powiedział, kiedy już czuł, że będzie brzmiał jak on. Nie brzmiał. – Idziemy na ślub.
Ot tak, żadnego znaku zapytania, uwzględniania jej planów. „Idziemy na ślub”. Jakie to było proste. Wolał iść z nią, niż z Florą albo wcale, skazując się tym samym na codzienne sowy z tą rzygogenną papeterią.
Jeżeli chodziło o Carlosa, to dla niego wszystko wskazywało na to, że Calluna co najmniej kilka lat temu przeżyła kąpiel w porządnie zrobionym krochmalu, gdyż teraz najzwyczajniej w świecie nie potrafiła sobie odpuścić nawet jednego testu z transmutacji. Niestety, nie miał jeszcze okazji przyłapać jej na sięganiu po kilkunasty kieliszek alkoholu ani tym bardziej na śpiewie. Co więcej, nigdy nie słyszał od nikogo, by Walpole kiedykolwiek zachowywała się nieprofesjonalnie w szkole, dlatego też zwyczajnie uważał ją za niezbyt rozrywkową osobę. Najwyraźniej wyżywała się poza zasięgiem ciekawskich oczu Mezy, bo - jak każdy dobrze wiedział - wszelkie informacje, ploteczki oraz wiadomości kochały go niczym wszystkie naiwne Puchonki. Cynk o imprezie, na którą wybrała się Call, na pewno nie przemknąłby mu niepostrzeżenie koło nosa.
OdpowiedzUsuń- Jak możesz być dla mnie taka nieprzyjemna, gdy próbuję ci pomóc? - odparł pytaniem, po raz kolejny przewracając oczami. Nie rozumiał, dlaczego tak naprawdę miałby się przejmować jej kończącym się życiem; chciał tylko potwierdzenia dla swojej tezy, którą jako-tako udało mu się wysnuć podczas obserwacji kolejnych zajęć z transmutacji. Gdyby oceny Walpole go interesowały, to nie zabierałby jej notatek albo podrzucił je ostatecznie na tyle wcześnie, by zaliczyła ten swój niebywale ważny sprawdzian na Wybitny. Teraz wystarczyło ją tylko odpowiednio sprowokować, a następnie udać się do Skrzydła Szpitalnego i skontrolować, jak to się biedna czuła. Ewentualnie przynieść jej z dobrego serca całą górę słodyczy, na pocieszenie, że ominęła ją taka okazja do zdobycia dobrej oceny i wywołać poczucie winy.
Przecież Calluna Walpole nie powinna była mieć nic wspólnego z wspomnianymi Kruczkami-Nieuczkami. Ona najpewniej była ponad nimi, a tu proszę - nagle znalazła się na ich poziomie.
Meza popatrzył tam, gdzie na chwilę uciekł wzrok dziewczyny. Jakiś podobnie nawiedzony chłopak, najpewniej też członek Ravenclawu, chodził w kółko i powtarzał po raz setny wyuczone dokładnie regułki. Carlos pamiętał niektóre z lekcji i miał nadzieję chociaż zaliczyć ten test; byle tylko nie iść na specjalnie wyznaczony dla niego termin poprawy semestru. Takie spotkanie odbywało się w gabinecie McGonagall i chociaż profesor zdążyła przyzwyczaić się do częstych wizyt jednego ze swoich podopiecznych, to on sam miał już ich serdecznie dosyć. Zwłaszcza, że herbata i twarde ciastko nie smakowało mu już w ogóle.
- Na wojnie przyda mi się instynkt zachowawczy, którego ty chyba nie posiadasz - westchnął i pogłaskał ją dla odmiany po głowie. O wiele chętniej przetrąciłby ten przepełniony informacjami czerep, ale wtedy pewnie by się na niego uwzięła. Tego nie chciał, niektóre Kruczki-Nieuczki mogły mu zaszkodzić.
Zeskoczył z parapetu, po czym pstryknął dziewczynę w dłoń, coby łaskawie na niego zerknęła.
- Pani profesor - jęknął na tyle cicho, by nie zwrócić niczyjej uwagi, ale zademonstrować dokładnie Callunie, jak powinna się zachować. Jakby jeszcze tego nie wiedziała, jakby dobry, sprytny kolega demonstrował jej od niechcenia swoje sztuczki. - O jak mnie głowa boli, chyba zaraz mi ją rozsadzi... ja myślę, że to zakaźna choroba, skrofungulus! - Jego twarz wykrzywiła się w minie, którą można by nazwać spokojnie odzwierciedleniem paniki. - Wszyscy się pozarażają! Muszę do szpitala! - Przyłożył wierzch dłoni do czoła, a tęczówki niemal skryły się w oczodole. Po całym przedstawieniu uśmiechnął się szeroko do Walpole: - To właśnie jest instynkt samozachowawczy.
W sumie dobrze, że nie wiedział o jej planach po szkole, bo zaangażowałby się w to jeszcze, wyszukując informacji o tej uczelni w Belgii i zrobił całą listę za i przeciw, dokładając do tego typowe „dlatego ja bym się poważnie zastanawiał, Calluno”. Zawsze tak robił, nieważne, czy chodziło o wybór przedmiotu do kontynuowania, czy kupno książki. Musiał wtrącić swoje trzy grosze, choćby miał komuś wysłać wyjca, żeby go wysłuchał. Lubił być mądry, mieć potwierdzenie, że jego zdanie ma jakąś wartość (jakby już nie uważał go za jedyne i słuszne). No dobra, przede wszystkim lubił pokazywać, że coś wie, jakby to nie było oczywiste, że miał w głowię czarodziejską bibliotekę. Nie lubił tylko wzajemności w wyrażaniu zdania, dlatego z nikim nie dzielił się swoimi planami, decyzjami, czy chociaż wahaniem, co byłoby lepsze. Drażniło go to, że ktoś mógł mieć inne zdanie na jakiś temat, gorzej, uznawać, że Benedict nie ma racji!
OdpowiedzUsuńWojna była ostatnią rzeczą o jakiej myślał, czuł się bezpieczny ze swoim pochodzeniem, a inni ludzie zasadniczo go nie obchodzili, chyba że wpychali się z łapami do jego książek. Miał większe zmartwienia, jak owutemy, rychłą ucieczkę z domu, bo uważał, że przez rodziców spada mu iloraz inteligencji, to głupie wesele... Naprawdę uważał, że to zły pomysł, żeby się tam pokazywać i Calluna nie mogła tego zrozumieć. Rzadko widywała jego rodziców, a wtedy matka zachowywała się jak wzór do naśladowania, nawet nie mierzwiła mu włosów! Może dlatego, że bała się, że wtedy jej syn już w ogóle nie będzie jej słuchał. Jakby teraz tego nie robił... W każdym razie zupełnie nie pasował do swojej rodziny, miał wrażenie, że najpewniej został adoptowany, zwłaszcza gdy w miarę poważny wujek stwierdził, że jego siostrzeniec ma „kij w dupie”.
Już po przyjeździe do rodzinnego domu wyglądał jak wielka chmura gradowa i burczał powitania jak jakiś odkurzacz, zwłaszcza że w niewielkim domu Bradfordów zebrały się tłumy. Musiał dać się ściskać i paćkać policzki szminkami wszystkich cioć, które mówiły, że wyrósł i „ojej, Benny, jestem przy tobie taka niska”. Jakbyś od zawsze nie przypominała gnoma..., myślał wtedy i to przynosiło ulgę, którą maskował pod wymuszonym uśmiechem. Najgorzej było z cichymi uwagami na temat Calluny, bo mało kto wierzył, że nie jest tylko „benedyktową przykrywką”, ale matka zapewniła wszystkich powątpiewających, że nie, to prawda, „taka ulga”. Nie wiedział o co chodzi, ale wolał nie wnikać. Serio przynosiła jej ulgę myśl, że w pokrętny sposób zmusiła biedną dziewczynę do brania udziału w tym cyrku? Gdyby wiedział, że rozgadała tym starym plotkarom, że Calluna to jego dziewczyna OD CZWARTEJ KLASY, najprawdopodobniej rzuciłby się na matkę z nożem.
Ślub też wydał mu się nudny i wymęczył się jak nigdy, zwłaszcza że usadzono ich w dosyć dziwnej „strefie”, z konieczności szybkiej zamiany miejsc, żeby Ben siedział z Calluną. Szurnięta siostra ojca wypłakała mu plamę na ramieniu i histeryzował potem w myślach krótką chwilę, machając różdżką, by nie został na materiale ślad. Kobieta miała szczęście, bo najpewniej kazałby jej to czyścić. Nigdy jej nie lubił, kojarzyła mu się ze widocznymi odciskami palców na szybie w jego pokoju. Po ceremonii nie miał czasu tego skomentować, bo ojciec zgarnął go do męskiej części sali, gdzie wysłuchiwał jakichś durnych, przerywanych rechotaniem, wymian zdań na temat quidditcha i ministerstwa. Miał ochotę uciec jak najdalej, gdy usłyszał standardowe „ja to myślałem, że jesteś gejem” kuzyna-oblecha, „Benny taki dorosły” kuzyna tego kuzyna i „ile ty masz lat, żeby odmawiać szklaneczki whisky!” wujka, mającego później śpiewać rzewne pieśni z ojcem. Spoglądał co chwila na zegarek, ściskając w ręku Ognistą, ale brzydziła go do tego stopnia, że wolał umierać z pragnienia. Swoją szansę znalazł, kiedy ojciec odstawił na stół papierowy kubek, ten, przez który nie widać płynów. Najpewniej wstydził się, że matka zabroniła mu pić, więc Benedict porwał go ze stołu, kiedy nie patrzył.
Chwilę zajęło mu odszukanie Calluny, ale odetchnął z ulgą. W tym rozgardiaszu nie miał nawet chwili, by powiedzieć „a nie mówiłem” na jej powątpiewania co do tego, czy będzie tak źle.
Usuń– Dlaczego jesteś taka wysoka? – spytał w końcu, zdając sobie sprawę, że kiedy odwrócił głowę w jej stronę, znajdowała się kilka cali wyżej niż zwykle. – No nieważne, przynajmniej wyglądasz przyzwoicie, a nie jak Eleonora. Rzygi kota. Dobrze, że bez motyli.
Tak, to w jego mniemaniu był komplement, do tego na wysokim poziomie. Nie zauważyłby, że ma ładną nową sukienkę, gdyby na tle kolorowych sukienek rodem z hipisowskiej hurtowni nie prezentowała się tak elegancko. Tak, tego słowa mu zabrakło w komentarzu, ale uważał, że albo człowiek ubiera się elegancko albo wcale. Wcale nie wyglądała na przykład panna młoda, która przeszła w pobliżu nich, powiewając swoją obrzydliwą suknią. Skrzywił się i wypił do dna coś, co uznał za herbatę, chociaż wydało mu się dziwne, że ojciec cudem nie przemycił whisky. Dopiero kiedy płyn dotknął jego języka, zdał sobie sprawę, jak bardzo się mylił i właśnie po raz pierwszy w życiu spróbował alkoholu, nawet dobrowolnie, bo kradzież nie popłaca. Miał wrażenie, jakby fala ognia wyżerała mu przełyk a potem gardło, jednocześnie roznosząc razem ze sobą dziwne ciepło, jakby wypił duszkiem wrzątek. Cudem powstrzymał się od kaszlu, biorąc jednak ledwo wdech. Miał nadzieję, że Calluna nie zauważyła, że przez chwilę przeżył istny zawał.
Nie zamierzał się przyznawać do tego co zrobił, zwłaszcza, że kubek napełnił się od nowa i trzymał z powrotem whisky, rżnąc głupa, że wypił sobie „łyczek pobudzającej herbatki” jak mawiał właśnie ojciec (zidiociały zgred). Szatańska pożoga przeszła echem, bo miał wrażenie jakby wypuściła na jego twarz kilka odcieni czerwieni, jednocześnie z ciepła i ze wstydu, że nie pomyślał. A w myśleniu był najlepszy!
Nawiedziła go całkiem głupia myśl, że złe omeny dały mu znak, że jedynym sposobem, by zniósł to wesele jest upicie się, ale kiedy spojrzał w kubek i uznał, że omeny mogą mieć rację, głośny alarm w mózgu kazał mu się opamiętać. To było jak samobójstwo. I to jakie prymitywne! Zerknął szybko na Callunę i potwierdził swoje obawy: najprawdopodobniej udusiłaby go tym skurczonym beretem.
[Dzisiaj się dowiedziałam, jak się bawią pijane Benedykty, będzie zabawnie. :D https://www.youtube.com/watch?v=QtxlCsVKkvY]
OdpowiedzUsuńSpojrzał na jej buty i automatycznie skrzywił się jeszcze bardziej. Jak mogła w czymś takim normalnie funkcjonować? Rozumiał poświęcenie wynikające z okazji, ale jemu zrobiłoby się słabo już przy ubraniu jednego, a co dopiero dwóch, i jeszcze musiała w nich chodzić. Cóż, przynajmniej teraz byli prawie równi, chociaż nadal czuł się z tym nieswojo. Lubił patrzyć na ludzi z góry, nie wyobrażał sobie zadawać się z kimś wyższym od siebie. I tak wyrósł na olbrzyma przy stosunkowo niskich rodzicach, a to dawało mu nadzieję, że jest adoptowany i tak naprawdę jego biologiczni rodzice są jakimiś geniuszami, którzy są w trakcie odkrywania leku na raka albo już dawno dostali z milion orderów za bycie... cóż, na pewno nie państwem Bradford.
Nie odepchnąłby jej, bo cały czas byli obserwowani, choćby ukradkiem przez naprute ciocie zbierające plotki o rodzinie, by podać je dalej. Nadal wpatrywał się w swój kubek, ciesząc się w sumie, że Call się do niego przyczepiła, bo gdy tak długo stał w jednej pozycji, to miał wrażenie, że leci do tyłu. To niestety jedynie go śmieszyło, a nie powinno, miał nadzieję, że przynajmniej ona w miarę trzeźwo myśli. Uniósł wzrok w kierunku, w którym wydawało się, że powinien patrzyć, a obserwujący ich wujek Ed natychmiast odwrócił wzrok, udając, że nadal słucha ciotki wzruszonej ceremonią, wychylającą prawdopodobnie czwarty kieliszek miętowej nalewki.
– To mój wujek. Strasznie obleśny, miał już cztery żony, ostatnia miała bodaj dwadzieścia dwa lata, ale ją rzucił, bo szuka chyba młodszej – mruknął, przypatrując mu się zmrużonymi oczami. Nawet nie wiedział, skąd wziął te informacje. Był raczej nielubianym Bradfordem, siódmą wodą po kisielu w rodzinie ze strony ojca. Nie wiedział w sumie, dlaczego Calluna pyta, ale zaniepokoiło go to. Czyżby chciała go porzucić na rzecz wujka Eda, który nigdy nie kupował mu książek, a uparcie wciskał książki o quidditchu, raz nawet miotłę? Opchnął ją jakiemuś Ślizgonowi za osiem galeonów, a dopiero potem został uznany za idiotę, bo oddał jakiś najnowszy model pół darmo. Przyjął to z miną fascynujące, a potem przewrócił oczami i wrócił do lektury „1001 roślin i grzybów”. W przypływie jakiejś nagłej weny twórczej, przybliżył się o jakiś milimetr do Calluny, ale zrobił to na tyle ostentacyjnie, żeby facet dał sobie spokój. Możliwe, że była to wina whisky, którego znów chciał się napić, bo mimo wszystko jednak mu zasmakowało, ale powstrzymał się.
Nie lubił przekąsek, ale musiał się czymś zająć, więc porwał podejrzanie wyglądające koreczki, żeby Calluna nie czuła się taka samotna w obżeraniu się na weselu. Nie miał się czym przejmować, bo i tak miał skurczony żołądek przez omijanie posiłków, a jedzenie wręcz w niego wsiąkało, nie zostawiając śladów w postaci bardziej bojlera niż kaloryfera na brzuchu. Jak na razie za grzejnik robiły wystające żebra, pewnie dlatego musiał chodzić w swetrach.
Benedict zauważył rudego wcześniej, ale udawał, że chłopak jest powietrzem. Nienawidził go od dzieciństwa, kiedy przygłupi Kenny wsadził jego kolekcję znaczków z całego świata w piach i zakopał pod swoim zamkiem. Pamiętał, że wpadł w taki szał, że rozwalił zamek głową rudzielca, czego ten nigdy mu nie wybaczył i trwali w stanie wojny. Mieszkał z rodzicami w Szkocji, bo jego ojciec był Szkotem z prawdziwego zdarzenia, więc nie musiał go tak często widywać, a Ślizgonów omijał z zasady. Takim cudem przez te pięć lat omijał gnoma całkiem sprawnie. Aż do dzisiaj. Wiedział, że ten nie zaprasza Calluny, bo naprawdę chce z nią zatańczyć tylko po to, żeby się przekonać, czy Bradford wsadzi mu głowę w obrzydliwie wyglądający poncz. Chociaż, kiedy na nią spojrzał, to wyglądała naprawdę ładnie w tej sukience. W sumie to żałował, że tego nie przyznał. Zdawał sobie sprawę, że te szczere myśli to wina tylko i wyłącznie whisky, jednak wypił kolejną kolejkę do dna, tym razem nie powstrzymując grymasu.
Poczuł się jeszcze lepiej, a ogień w pewnym sensie dosyć przyjemnie drażnił gardło. Benedict czuł się teraz królem tego przedstawienia. Odczepił palce Walpole od swojego ramienia, ale tylko po to, by ją nim objąć i skierować ich bardziej w stronę chłopaka.
Usuń– Nie – burknął, gromiąc go wzrokiem bazyliszka. Wychodził mu najlepiej. – Calluna jest tutaj ze mną a nie z tobą, poza tym jesteś rudym frajerem i nawet ciotka Ruth nie chciałaby z tobą zatańczyć.
Nawet nie zaskoczyło go, że to powiedział, w innym przypadku wpadając już w panikę, że spadł z hukiem na jego poziom. Właściwie to był dumny, że po tylu latach obstawania przy „przygłupie” i „neandertalu” w końcu mu się odgryzł. Zwłaszcza, że ciotka Ruth była już ciosem poniżej pasa, bo nawet jej własny mąż jej nie lubił i żył z nią tylko dlatego, bo miała skarbiec pełen galeonów. Czuł się wolny i pewny siebie, miał wrażenie, że mógłby nawet powiedzieć matce, co tak naprawdę o niej sądzi, ale właśnie obgadywała własnego syna z jakąś nieznaną kobietą.
Benedict, nadal w przypływie niesamowitej weny, może przez to disco, pociągnął Callunę w stronę parkietu, będąc na siłach, by stać się jego królem i pokazać bęcwałom, że nie potrafią tańczyć. On też nie potrafił, ale coś mu podpowiadało, że jeśli wypije jeszcze jedną whisky, to nagle otrzyma jakieś tajemnicze moce. Tak zrobił, odłożył kubek na stolik i nawet przyspieszył, lawirując pomiędzy stolikami, trzymając Call mocno za rękę.
Wynajęta na tę okazję kapela zapodała kolejny disco hit a Benedict wyszczerzył się do, jak sobie właśnie uświadomił, partnerki i ruszył w taniec, niczym jakiś Travolta, tylko nie miał obcisłych spodni i, jak uważał, lepszą twarz.
– Naprawdę ładnie wyglądasz w tej sukience! – krzyknął, próbując przekrzyczeć muzykę, co udało mu się całkiem dobrze, usłyszało go z kilkanaście osób wokół.
Powinni dać mu koronę albo środek uspokajający.
[Natchnęła mnie ona i chyba trochę popłynęłam. :D]
OdpowiedzUsuńBenedict nigdy się nie wychylał. Wolał swój przyjemny kąt, z książką i herbatą zamieszaną cztery razy w prawo i dwa w lewo. To było o wiele przyjemniejsze niż gapiące się na niego oczy albo jacyś idioci twierdzący, że Bradford znowu się wymądrza. Wolał rzucać swoimi zgryźliwymi uwagami bardziej z boku, by zaraz zniknąć i być rozpoznanym jako autor komentarza tylko dzięki krzywemu uśmieszkowi. Dla jego rodziny to musiała być dziwna scena, kiedy sam, osobiście, wyprowadził Callunę na parkiet i wywijał jak Travolta w Grease albo co najmniej Swayze w Dirty Dancing. Bardziej chyba właśnie jak Swayze, bo jego włosy straciły kontrolę i nie były już przylizane jak klejem, zapewne własna matka by go teraz nie poznała. Ale nawet sam Benedict był teraz gdzieś uwięziony, bo władzę przejął pijany Ben, który całe siedemnaście lat czekał, aż ktoś go uwolni. Nie zdawał sobie sprawy, że jutro nie będzie prawdopodobnie niczego pamiętał, ale mało go to obchodziło, bo muzyka wydawała mu się mało rzępoląca, zwłaszcza to zawodzenie o pięknie kogoś tam. Od razu nasunęła mu się Calluna, bo naprawdę ładnie wyglądała w tej sukience! Nie mógł się nadziwić, dlaczego tego wcześniej nie zauważył. Inni jakoś byli zdziwieni tym, że jednak to zrobił.
Czuł się jak w swoim żywiole, nawet zgubił gdzieś tam na parkiecie krawat, bo za mocno go ścisnął i uznał siebie samego za kretyna, że tak siebie poddusza. Od siedmiu lat to robił i dopiero teraz wydało mu się złe, gdyby był trzeźwy, najprawdopodobniej podniósłby kawałek materiału z namaszczeniem i nawet go przeprosił. Ale teraz właściwie to mu ulżyło, bo utwór stawał się coraz szybszy i głupio próbował za nim nadążyć. Król densfloru to mało powiedziane, Benedict podbił walkowerem cały parkiet! Nawet się nie zmęczył, w sumie to tylko trochę zaschło mu w gardle i najchętniej napiłby się Ognistej, ale nie chciał schodzić z parkietu. Jeszcze ta ruda wiewióra porwałaby mu dziewczynę! Pewnie by go pobił albo udusił tym krawatem, w końcu Calluna stwierdziła, że wygląda dzisiaj „całkiem nieźle”! Postarał się, fakt, a ta ruda kupa smoczego łajna nie sięgała mu w ogóle do pięt, ha!
Zatrzymał się dopiero, kiedy usłyszał pisk Calluny. Podskoczył w miejscu i wziął w końcu głębszy wdech, zdając sobie sprawę, że lekko się zdyszał. Sądził, że to on ją uderzył tym łokciem i poczuł się winny. Nawet by teraz zaczął ją przepraszać, ale wolał złapać ją za ramię i ustawić przodem do siebie, żeby zlustrować jej czoło w poszukiwaniu siniaka. W ogóle chyba pierwszy raz tak spojrzał na jej twarz i musiał stwierdzić, że to fascynujące, że wcześniej pewnych rzeczy nie zauważył. Na przykład, że miała ładny kształt nosa. I zawsze mu się wydawało, że ma wielkie łapy, ale kiedy ujął jej twarz w dłonie, to wydawały mu się perfekcyjnej wielkości! Dopasowanej do Calluny. Naprawdę, w głębi duszy, pod warstwami wyuczonych regułek, był idiotą.
– Będzie siniak – stwierdził mądrze.
Nie brzmiał nawet jak on, w sumie to miał trochę rozmarzony głos, jak Luna Lovegood lat siedemdziesiątych. Trochę się zawiesił, trzymał dłonie na policzkach Calluny i patrzył na jej czoło, zastanawiając się, jakim cudem jest takie gładkie i czy ona też stosuje ten specyfik na pryszcze. On się panicznie bał pryszczy i o mało jej tego nie oznajmił, bo nagle wszyscy wręcz dramatycznie zwolnili, a orkiestra zaczęła grać dziwnie wolną piosenkę. W sumie to mu się spodobało, bo była rytmiczna, trochę zawodząca, ale idealna do kiwania się jak pingwin. Zerknął na własnych rodziców rozszerzonymi oczami; wirowali po parkiecie jak mistrzowie tańca. Przeniósł wzrok z powrotem na Callunę i zdał sobie sprawę, że wciąż tak z nią tkwi, trzymając ją za twarz, bo naprawdę fascynowało go, jak można mieć takie gładkie policzki! Trochę filozoficzne rozmyślania przerwała myśl, że on też by sobie powirował!
Puścił ją gwałtownie, żeby po chwili objąć w pasie i przyciągnąć do siebie, biorąc przykład z wszystkich innych. Ale musiał przesunąć głowę, bo wyszłoby z tego spektakularne zderzenie nosami, ale dzięki temu odkrył, że Calluna Walpole ma bardzo miękkie włosy. Fascynujące, nawet bez ironii, bo ładnie też pachniały. Dlaczego wcześniej tego nie dostrzegł? Cóż, może dlatego, bo miał wydzieloną przestrzeń życiową, której nie wolno było przekraczać, chyba że w sytuacjach wyjątkowych. Po prostu bał się zarazków i ludzkich oddechów. On na przykład teraz trochę zionął whisky, ale nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, w sumie to był jej nawet wdzięczny. Whisky, w sensie.
UsuńKołysanie się było takie usypiające, znaczy byłoby, gdyby Benedict nie czuł się tak pobudzony, jakby zjadł całą torbę cukru. Czuł się tak, jakby mógł zaraz z powrotem tańczyć disco do białego rana, chociaż ta chwila była taka miła, nie wiedzieć czemu, bo kiedy dostrzegł kątem oka rudzielca, to nawet objął Call bardziej, jakby chciał mu powiedzieć „możesz sobie tylko popatrzyć, kmiocie”.
Skąd on w ogóle znał takie słowa? Nieważne, okazało się, że nawet zna tekst tej piosenki i dobrze, że do głowy nie przyszło mu śpiewać, bo najprawdopodobniej Calluna by ogłuchła. I czar by prysł. A to było jego duże osiągnięcie, wolałby nie.
Calluna Walpole, wraz ze swoją twarzą, towarzyszyła mu od pierwszej klasy. Nie zwracał uwagi na takie szczegóły, jak oblicze swojego jedynego, upartego rozmówcy, więc nigdy nie przypatrzył się jej tak... uważnie. Innym wytykał asymetryczne brwi albo za pełne usta, jakby wstrzyknęli sobie tonę botoksu, bo nieraz brakowało mu argumentów w dyskusji, musiał więc posunąć się do tych twarzowych. Ale dopiero dzisiaj, po jakichś siedmiu latach przyjrzał się w końcu Callunie i aż go zatkało. Nie potrafił mówić miłych rzeczy o ludziach, ale stwierdził, że jest naprawdę ładna, a nie zwrócił nawet uwagi na to, że użyła pudru. Kogo to obchodzi, skoro miała takie symetryczne brwi i ładny nos, i w ogóle dopiero teraz zauważył, że podoba mu się brzmienie jej głosu. Książki do niego tak nie mówiły, chociaż kiedy zarywał noc nad esejem to miał wrażenie, że podręcznik każe mu się położyć. Nie miał miłego głosu, brzmiał jak ojciec. Calluna mogła mu teraz nawet mówić, żeby zrobił to, czy tamto, zrobiłby to, bo fascynowało go, jak miękko można wymawiać jedną literę, a jak twardo drugą, i jak można przy tym brzmieć tak, że Benedict Bradford włącza słuch.
OdpowiedzUsuńNajprawdopodobniej to był jedyny raz, kiedy fascynowało go, że można być tak blisko drugiej osoby i nie ćwiczyć uspokajających wdechów, bo w głowie ma się już wszystkie zdobyte wiadomości o zarazkach i całej reszcie. Sam siebie wychował na pedanta i aseksualnego kujona, a właściwie trzy, ewentualnie cztery szklanki whisky sprawiły, że wszystkie jego zasady, niczym z osobistego regulaminu, szły sobie w siną dal i nawet im nie pomachał. Kiedy trzymał dłonie splecione na jej plecach i trzymał ją w tym uścisku, czuł się dziwnie, ale jednocześnie... dobrze, jakby to było całkiem naturalne i na trzeźwo nie dostałby ataków paniki. Bo dostałby, prawdopodobnie zszedłby na zawał. Zwłaszcza, że czuł, że Calluna go dotyka i nie czuł odruchu „Calluno Walpole, nie zachowuj się jak nieokrzesana Puchonka i weź te ręce!”
Własnej matki nie usłyszał, bo chyba nawet nie chciał jej słyszeć. Miała zadziwiający dar psucia wszystkiego swoim gadaniem. Chyba odziedziczył to po niej, bo każda impreza z trzeźwym Benedictem skończyłaby się zbiorowym rzucaniem w niego szklanymi przedmiotami. W ogóle wszystko kończyło się choćby chęciami ukatrupienia go, kiedy otwierał usta. Sam jednak tego nie zauważał, potrafiąc jak ostatni hipokryta wytknąć to pani Bradford. Bo czasem serio mogłaby się zamknąć.
Nie był gejem. Na Merlina, prędzej wrzuciłby podręcznik do transmutacji w płomienie! Nie był też homofobem, po prostu związki z dziewczynami nie mieściły mu się w głowie, a co dopiero z chłopakami. Wolał książki, milczące, acz przekazujące wiedzę. I Calluna powinna to wiedzieć, zamiast w niego wątpić. Po prostu jego rodzina nie przyjmowała do swoich słowników zwyczajnej niechęci do szukania sobie dziewczyny. Chociaż, możliwe, że aseksualizm chciał sobie wmówić, bo brzydził się dotyku. Ludzkie dłonie... a nieważne, z dzisiejszym wieczorem wszystko o kant stołu potłuc.
Owszem, był rozczarowany, że się odsunęła, a potem zaczęła go ciągnąć w stronę wyjścia. Jeśli już chciała odpocząć, mogła go zaprowadzić do stołów, bo chciał się napić jeszcze whisky. Spojrzał w tamtą stronę tęsknie, ale potem posłusznie szedł dalej za Call, przypatrując się z ciekawością sufitowi, a potem niebu. Nie było mu zimno, bo Ognista rozgrzała go dostatecznie mocno, by nie czuł chłodnego powiewu na odkrytej szyi. Nie widział nic dziwnego w tym, że kazała mu się odwrócić i za wszelką cenę nie zerkać do tyłu. Był zafascynowany bezchmurnym niebem, wyczyszczonym zapewne z chmur specjalnie na tę okazję, bo matka Eleonory też wykazywała dziwne skłonności pedantyczne i nic nie mogło zepsuć ślubu jej córki. Zwłaszcza z tak bogatym facetem. Wracając jednak do Benedicta, znał nazwy tych wszystkich konstelacji i z tą świadomością lepiej mu się je oglądało. Jakoś nie darzył Astronomii sympatią, ale po whisky potrafił docenić piękno gwiazd.
– Ładny wieczór – powiedział bardziej do siebie, nie będąc zaniepokojony tym, że czuje chyba papierosy. Nie zwrócił na to zwyczajnie uwagi, z głową uniesioną w górę, kiedy liczył te wszystkie gwiazdozbiory, a w głowie wciąż wybrzmiewała mu muzyka z sali. Miał ochotę się odwrócić, ale Calluna mu nie pozwoliła, więc wolał tego nie robić. Ale w końcu ciekawość w nim zwyciężyła i obrócił się na pięcie, z nieba przenosząc wzrok na Walpole.
UsuńW normalnych warunkach musiałaby zatkać sobie uszy przed bardzo głośnym wykładem na temat tytoniu, jego szkodliwości, na temat jej głupoty i tego, jak mocno się na niej zawiódł. Że zawsze uważał ją za inteligentną, a ona nie dość, że truła siebie, to jeszcze jego?! Ale w tym momencie uśmiechnął się jedynie głupio. Wydało mu się zabawne, że próbowała przed nim ukryć to, że sobie popala. W sumie to stwierdził, że do twarzy jej z papierosem, chociaż chyba wolałby, żeby nie paliła, ale wykładu też nie zamierzał jej robić, bo... bo nie, bo pijany Ben nie miał na to czasu w swoim grafiku.
Chwila, pijany Ben nie miał grafiku, trzeźwy Ben prawdopodobnie by się przeżegnał.
Ale zrobił się taki trochę bezradny, bo nie wiedział za bardzo, co ma w takiej sytuacji zrobić. Miał ochotę się napić, ale z drugiej strony polubił wpatrywanie się w Callunę. I myślał o zdecydowanie zbyt wielu rzeczach naraz, przez co w głowie zrobił mu się mętlik. Na tamtej sali pełnej patrzących ludzi wiedział, co tak naprawdę powinien zrobić, a od czego powinien się powstrzymać, więc skończyło się na lustrowaniu twarzy Call z refleksjami głębokości sadzawki. Ale teraz byli sami, bo nie dostrzegł nikogo kryjącego się w krzakach, więc sytuacja była inna.
Ze świadomością, tak tlącą się jedynie gdzieś z tyłu głowy, że to pokomplikuje wszystko jeszcze bardziej niż tamta scena w Hogsmeade, jednym krokiem pokonał odległość między nimi i, uważając, by nie podpaliła mu marynarki papierosem, ujął jej twarz w dłonie po raz drugi tego wieczora i bez choćby sekundy typowego wahania pocałował ją. Cóż, obaw nie miał żadnych, bo nie pamiętał, że robi to po raz pierwszy w życiu, ale pijany Ben miał dziwną pewność, że wie, co robi i mógłby w przyszłości zarabiać na robiącej furorę Szkole Całowania Benedicta Bradforda. I nie przeszkadzało mu, że Calluna smakuje jak papierosy, mało co mu ostatnimi czasy przeszkadzało.
[Sorry, to Ben jest tu dzisiaj królem densfloru, musiał być pierwszy. :/]
OdpowiedzUsuńW sumie to stracił już rozeznanie, co się dzieje od tego momentu, szczerze mówiąc nie spodziewał się takiej reakcji Calluny, a to go zdziwiło do tego stopnia, że sam już nie wiedział, co robi z rękami. I tak, popchnęła go na ścianę, uderzył w nią plecami i chyba tylko dzięki temu zachował równowagę, bo inaczej pewnie już dawno leżeliby na ziemi. Zrobiło mu się słabo i zabrakło mu tchu, ale odczuł pewien zawód, kiedy się odsunęła. To wszystko było tak intensywne, że przez chwilę miał wrażenie, że świat wiruje mu przed oczami, ale w końcu zamrugał kilka razy i wrażenie zniknęło, ale świeże powietrze dziwnie go otrzeźwiło. Czuł je już wcześniej, ale dopiero teraz mocno nim odetchnął i przez chwilę nie wiedział, gdzie tak naprawdę się znajduję. Wpadłby w swoją zwyczajową panikę, ale przed nim stała Calluna, a jego policzki płonęły. I najgorsze było to, że w ogóle nie żałował tego, co zrobił, więcej, najchętniej by to powtórzył, ale nie mógł się za bardzo ruszyć. Trochę przylgnął do ściany plecami.
Posłał jej zdziwione spojrzenie spod zmarszczonych brwi, jakby spytała go, co sądzi o dwóch gatunkach ryb. Jeszcze bardziej się zdziwił, kiedy próbowała za wszelką cenę wygładzić jego koszulę. Wszystko nagle zrobiło się takie niezręczne, zdecydowanie potrzebował się napić i to nawet dwóch whisky albo od razu całej karafki, żeby przestać czuć się tak głupio. Nie powinien był tego robić i właśnie zdał sobie z tego sprawę. Ta sytuacja od pierwszego łyka Ognistej była błędem i powinien dać sobie w twarz, ale potrafił tylko patrzyć z lekko otwartymi ustami na Callunę, starając się jakoś ogarnąć całą sytuację, ale przed to wszystko uparcie wbijał mu się ten cholerny pocałunek i nie mógł się nawet skupić na powtarzaniu „skup się”.
Dopiero po chwili udało mu się zrozumieć, że to szarpanie koszuli ma na celu ją wygładzić, więc odsunął dłonie Calluny i machnął swoją różdżką. Po chwili nie wyglądał już jak uczestnik schadzki za budynkiem. On, Benedict Bradford, całował się z kimś po kryjomu, jak miał spojrzeć na siebie w lustro? Spojrzałby i jeszcze się wyszczerzył, ale nie jutro. O ile będzie cokolwiek z tego wieczoru pamiętał, ale wolałby nie. Inaczej wyrzuty do samego siebie będąc dręczyć go do śmierci i tak go pochowają i na nagrobku napiszą „pocałował Callunę Walpole na weselu Eleonory Bradford”. Jego matka pewnie by się wzruszyła, ale on... cóż, teraz miał ochotę znowu dać sobie poszarpać koszulę, byle to powtórzyć, ale wolał chyba nie. Mimo że okropnie świerzbiły go dłonie i musiał schować je do kieszeni marynarki.
– Nie, nie podoba mi się wizja twojej randki z Emmetem – powiedział w końcu wbrew sobie, bo język mu się dziwnie rozwiązał i od jakiegoś czasu już zauważył, że nie panuje nad tym co mówi. Ba, chciał dodać więcej. – I z nikim innym. Chodźmy do środka, zimno.
Nie mógł się powstrzymać i wyjął prawą dłoń, ale tylko po to, żeby złapać Call za rękę, bo nie wiedział przecież czy za nim pójdzie, ale to była tak słaba wymówka, że miał ochotę samego siebie kopnąć.
W środku było o wiele cieplej, właściwie to duszno, ale wcale mu to nie przeszkadzało, bo świeże, chłodne powietrze zmuszało go do myślenia, a chyba pierwszy raz w życiu nie podobał mu się fakt, że myśli. Głupie myśli przychodziły mu do głowy i musiał się ich pozbyć, żeby ten wieczór nie skończył się źle. Ale kiedy minęła dłuższa chwila od sytuacji na zewnątrz, znów wrócił mu poprzedni humor, zwłaszcza, że dopadł Ognistą Whisky i znalazł w miarę czystą szklankę, którą napełnił do połowy, żeby nie wyjść na jakiegoś pijaka, ale miał zamiar skorzystać z tego, że teraz ta będzie się napełniać do tego poziomu za każdym razem, kiedy wypije jej zawartość. Miał nadzieję, że matka niczego nie dostrzegła, ale po części miał to gdzieś. To było wesele, a nie jakieś sztywne przyjęcie, a on i tak już się upił. Co mu mogło bardziej zaszkodzić.
– O nie, zaczyna się – mruknął, wróciwszy z powrotem do Calluny ze swoją magiczną szklanką. Nie kontrolując się już w ogóle (no halo, przed chwilą się całowali, dla Bena teraz nie było już nic niezręcznego), objął Callunę ręką w talli i oparł policzek na jej ramieniu. Cztery szklaneczki wcześniej nie przeszłoby mu to przez myśl, poza tym chciałby za wszelką cenę uniknąć komentarzy rodziców, ale teraz uznał to za całkiem naturalne i pewnie każdemu komentatorowi wsadziłby głowę w poncz.
UsuńMówiąc „zaczyna się” miał na myśli śpiewy typowe dla ludzi, dla których nie było dziwne wychylenie kilku szklaneczek whisky na weselu i bawili się w śpiewających Travoltów. Nie chciało mu się już tańczyć, bo jego ojciec tańczył i śpiewał z obleśnym wujkiem Edem, najchętniej zakryłby Callunie oczy. Albo wyszedł stamtąd i poszedł gdzie indziej. Teraz dałby się zaprowadzić praktycznie wszędzie.
On też będzie sobie dorabiał teorie. Do praktycznie wszystkiego. Może umrze w ataku paniki, nie mogąc już wziąć w ogóle oddechu, bo będzie miał wrażenie, że bakterie na nim osiadły, że zaczął prowadzić rozwiązły tryb życia i pozostanie mu tylko wstąpić do klasztoru. Ze swoją psychiką miał skłonności do czegoś takiego i nie wydawało mu się to dziwne, ale nie myślał o tym teraz. Teraz jego umysł wypychał wszelkie pesymistyczne myśli, pozostawiając miły szum i pseudo zabawne spostrzeżenia, podsycane każdym kolejnym łykiem whisky. Cud, że w ogóle trzymał się jeszcze na nogach. W sumie to zaczął się nawet kiwać do tej strasznej piosenki, nie z własnej woli, noga sama podrygiwała. W pewnym stadium zamroczenia alkoholem człowiekowi już wszystko jedno, czy grają marsz żałobny, czy nowy hit jakiegoś super mega zespołu.
OdpowiedzUsuńW sumie to nie zwrócił uwagi, że zostawiła mu na szklance szminkę, dopiero kiedy zaczęła go wycierać, zmarszczył jedynie brwi, ale po chwili znowu oparł brodę na jej ramieniu, bo głowa niekontrolowanie pikowała w dół, jak płonący samolot. Jego policzki płonęły czerwienią i czuł to, dotykając zimnej skóry Call. Było mu tak wygodnie, dobrze w sumie, że ubrała te szpilki i nie była tak niska, bo nie musiał się bardzo mocno schylać, teraz miałby z tym spory problem. Przypatrywał się swojej rodzinie i nie potrafił zachować powagi, kiedy Calluna się śmiała. Kolejna uwaga roku – ładny głos przekładał się również na śmiech i mógł tak go słuchać w nieskończoność. Mimo to nie uważał, by było się czym chwalić, wracając do jego rodziny. Ojciec i wujek poza weselem, poza alkoholem, też tacy byli i na co dzień ich zachowanie wydawało mu się jedynie żenujące. Kiedy słyszy się niewybredne żarty o własnej orientacji albo tyłku ciotki Ruth, człowiek nie dość, że się nie uodparnia, to zaczyna się wstydzić takiego zachowania i za wszelką cenę unika.
Zaśmiał się cicho i zerknął na nią na chwilę, ale zaraz odwrócił wzrok, bo nie chciał kolejnego zawieszenia pod tytułem „Calluna Walpole wygląda ładnie również z profilu”.
– W twoim wykonaniu to brzmi nawet sensownie, ale takim pewnie wszystko jedno, czy wokalista śpiewa o topieniu w kociołku własnego serca czy serca wybranki – wyszeptał wręcz konspiracyjnie, uważając to za bardzo zabawne, że kiedy mówi tak cicho prosto do jej ucha, to czuje się, jakby dzielił się z nią strasznym sekretem. Nawet się zaśmiał z własnego żartu, ale zaraz ucichł, bo w ich stronę zmierzała właśnie Eleonora we własnej osobie, różowa na twarzy wręcz jak jej sukienka, ciągnąc za sobą swojego świeżo upieczonego męża, już pijanego. Kiwał się jak pingwin i rechotał z czegoś, co Benedict z miejsca uznał za mało śmieszne. Jak na zawołanie, wyprostował się gwałtownie, ale nie puścił Calluny, wręcz przeciwnie, trzymał ją teraz kurczowo, jakby jego przygłupia kuzynka chciała ją porwać.
– Benny – zaszczebiotała, niby radośnie, jednocześnie lustrując ich uważnie swoim spojrzeniem zawodowej harpii. Widział już, że nie bez powodu urodziła się ruda, jako jedyna ze swojego rodzeństwa. – Ciocia nalegała, żebyście zapozowali razem do zdjęcia, robicie dzisiaj furorę większą niż ja i Stephen. Prawda, misiaczku?
„Misiaczek” posłał jej nieprzytomne spojrzenie, ale pokiwał posłusznie głową. Eleonora znów odwróciła się w ich stronę, ze swoim sztucznym uśmiechem i chyba nie zamierzała odpuścić, więc Benedict posłał Callunie przepraszające spojrzenie i poszli za rudą harpią pomiędzy stolikami. Dopiero przy tym slalomie Ben odczuł, że nie potrafi zachować już idealnej równowagi jak wcześniej. Musiał kurczowo trzymać się dłoni Calluny, ale miał wrażenie, że gdyby runął na ziemię , poleciałaby razem z nim, zamiast go ratować. Zaprowadzili ich do miejsca, gdzie muzyka już tak nie huczała i można było usłyszeć tylko krótkie fragmenty zawodzenia wokalisty. Ulżyło mu, chociaż teraz odkrył, że trochę huczy mu w oczach. Jakby długo stał obok jakiegoś basu.
– Dam wam chwileczkę na ogarnięcie się – stwierdziła Eleonora, patrząc wymownie na rozczochrane włosy Benedicta. Na chwilę znów zostali sami w zdecydowanie zbyt jasnym pomieszczeniu, bo aż rozbolały go oczy. Wolał chyba stać na zewnątrz, jak kilkanaście minut wcześniej.
Usuń– Mam nadzieję, że nie roześlą tego po rodzinie – powiedział, nadal tym szeptem, jakby ktoś miał ich podsłuchać i zaraz zachichotał jak jakiś idiota, nie mogąc się powstrzymać. Zgubił krawat, koszula znowu mu się pogniotła, a wolał nie wiedzieć, w jakim stanie są jego zazwyczaj przylizane włosy. W sumie mało go to obchodziło, jak wygląda. Nie lubił pozować do zdjęć i sztucznie się uśmiechać, chociaż to drugie zupełnie mu nie groziło, bo szczerzył się teraz jak ostatni kretyn, nie wiadomo nawet z czego.
– Rozmazałaś się – stwierdził w końcu i podszedł bliżej, by zmazać szminkę z jej twarzy, ale dziwnym trafem to nagle wydało mu się niezręczne, chociaż nie byli do końca sami, bo gdzieś tam czaiła się jego kuzynka. Musiał jednak zagryźć język i wbić sobie mocno paznokcie we wnętrze drugiej dłoni, żeby zachować się przyzwoicie. Skup się, Benedictcie Bradfordzie, whisky cię nie tłumaczy, idioto, powiedział mu trzeźwy Benedict i postanowił go posłuchać, chociaż było mu trudno.
Zapewne nosiłby przy niej worek na głowie i trzymał kilometrowy dystans. Ten jeden wieczór był zapewne ewenementem na skalę życiową, miał trwać w stanie szoku do trzydziestki. Lepiej żeby nie wiedział o tych chłopcach, bo wtedy to już panikę miał murowaną, przeczytałby pełno książek na ten temat, a potem dolał sobie do herbaty swojego środka dezynfekującego i wypił duszkiem jak tę whisky. I nawet gdyby od tego umarł, to przynajmniej bez bakterii w ustach.
OdpowiedzUsuńMatka pewnie planowała już ich ślub, ale Benedict, zwłaszcza pijany, prędzej stwierdziłby, że postradała zmysły. Przeszedł do porządku dziennego nad tym, że zachowuje się jak opętana. Przyzwyczaił się do tego, że nazywają go „Benny”, ojciec raz zawołał za nim „Benek”, ale syn posłał mu tak piorunujące spojrzenie, że zaraz burknął „co ty taki wrażliwy”, ale od tego czasu nazywał go tylko i wyłącznie Benedictem, co najbardziej mu pasowało. Straciłby jedynie wiarę w ludzkość, gdyby Calluna zaczęła tak do niego mówić. Nie cierpiał zdrabniania imion, nie miał siedmiu lat, był już pełnoletni i wolał być tak traktowany, a nie jak dzieciuch, którego największym osiągnięciem jest nieubabranie się przy jedzeniu czekoladowych żab. Mniejsza z tym, że czasem ewidentnie zachowywał się tak, jakby się jedną ubrudził i zaczynał histeryzować.
Mógł się w ogóle nie odzywać, bo kiedy to powiedziała, to jedynie wyszczerzył się głupio, ukrywając ogromne chęci, by znowu ją „rozmazać”. Starał się skupić na zmazywaniu szminki, ale nie potrafił zachować powagi, kiedy Calluna tak patrzyła. Mało brakowało, a by się poddał i ją pocałował, ale wtedy znowu wlazła Eleonora i ten głupi fotograf. Nienawidził pozowania, nadal musiał wyglądać na takiego „złachanego”, jak stwierdziłby ojciec, ale mając już gdzieś, jak te zdjęcia wyjdą, uśmiechnął się i objął Walpole, modląc się w duchu, żeby nie wymyślili jeszcze jakiejś głupoty. Odetchnął, kiedy pozwolono im odejść, nie myśląc w ogóle o tym, że kiedy któregoś dnia sowa przyśle im zdjęcia, padnie na zawał albo wpadnie w śmiertelną panikę, ewentualnie nigdy więcej już się nie uśmiechnie. Prawdopodobne byłoby wszystko naraz, bo kiedyś przecież wróci do dawnej formy.
– Nie, ona ma swojego misiaczka i to chyba jej wystarczy do szczęścia. – Uniósł brwi. Był szczęśliwy, że zniknęła im z pola widzenia i nie musiał patrzyć na jej okropną sukienkę. Bolały go od tego oczy i najchętniej zarzuciłby na nią pelerynę-niewidkę, był pewien, że wielu gości byłoby mu za to wdzięcznych. Specjalnie zaprowadził ich gdzieś na ubocze, gdzie było mniej gości, bo albo zapijali się po drugiej stronie sali, albo wojowali na parkiecie z jego ojcem. Od tego widoku również „krwawiły” mu oczy, więc wolał na to nie patrzeć. Poza tym było też tam ciszej i mógł w końcu spokojnie usiąść. Nie lubił stać i pilnować, czy przypadkiem w pobliżu nie czai się matka.
– Nie nałożyłaś szminki, ale w sumie to mało mnie to obchodzi – mruknął w pewnym momencie, otrząsając się z transu, bo zastanawiał się, czemu szampan smakuje mu tak okropnie. Bo tak, smakował trochę dziwnie i chociaż pochłonął dwa kieliszki z braku laku, to nie zamierzał tego powtarzać. Nachylił się do Calluny, żeby ją pocałować, ale teraz niestety nie mogła nim zarzucać na ściany, bo inaczej zdemolowaliby ten skrawek sali. Ta głupia myśl miała mu się pojawić w głowie kilka godzin później, kiedy już się obudzi, sądząc, że to wyjątkowo nieprawdopodobny sen, bardziej niż ten, w którym grał w quidditcha.
Jakieś dwie godziny później, kiedy w ogóle nie chciał się stamtąd ruszać, a większość gości zdążyła upić się do tego stopnia (łącznie z orkiestrą), że puszczano same smęty, znalazła ich pani Bradford. Chichotała jak szalona i stwierdziła, że wyglądają naprawdę uroczo, nazwała ich nawet „misiaczkami”, ale powiedziała, że mają następny świstoklik i, ku rozczarowaniu ojca, muszą już iść. Nikt przy zdrowych zmysłach nie dopuściłby ich do teleportacji, do tego trzeba mieć jednak w miarę trzeźwy umysł, a matka zauważyła z zachwytem, że jej syn zdecydowanie nie myślał trzeźwo.
Benedict wzruszył ramionami i podniósł się ciężko, będąc już w tym stanie, że zasnąłby nawet na podłodze. Świstoklik znajdował się na wzgórzu niedaleko, ale miał wrażenie, jakby przeszli kilometry i cały ten czas ściskał mocno dłoń Calluny, co od pewnego czasu uważał za całkiem naturalne, kiedy oboje gdzieś się udawali. Nie puścił jej kiedy wylądowali i kiedy szli do domu, podążając za chichotem matki, nawet kiedy w korytarzu zaświeciło się światło i skrzywił się, mając ochotę zrobić różdżką porządek z każdym źródłem światła.
UsuńSam wczorajszego popołudnia pokazał Callunie jej pokój, ale teraz, kiedy kierowali się na górę, zatrzymał ich gwałtownie przy jego drzwiach.
Nie miał na myśli niczego strasznego, po prostu nagła myśl, że zostawiłaby go samego, sprawiła, że coś ścisnęło go w żołądku. Trzymał się jej przez cały wieczór i wolał chyba, żeby tak zostało, bo w końcu jeszcze się nie skończył, była jakaś piąta rano, oficjalnie niedziela, ale dla niego sobota nadal trwała. Owszem, miał to być dla niego niezły szok, kiedy całkowicie wróci do siebie, ale w pijanym Benie włączyło się coś, co mówiło mu, że chyba boi się ciemności i wolałby mieć Callunę przy sobie.
W sumie to nie zwrócił uwagi, że zachowała się niekulturalnie, za co w normalnych warunkach suszyłby jej głowę i kazał się natychmiast przeprosić. Albo coś. Był zbyt zaaferowany tym, że nie uderzyła go butem w głowę, bo na przykład pomyślała coś głupiego. Po prostu bał się zostać sam, taki trochę irracjonalny strach, którego nie potrafił zwalczyć i czuł się jak małe dziecko.
OdpowiedzUsuńW pokoju było ciemno jak w... bardzo ciemnym pomieszczeniu, bo lampa uliczna świeciła od drugiej strony domu i do pokoju Bradforda wpadało tylko światło księżyca, którego tej nocy nie było widać przez chmury. Miał Wybitny z mugoloznawstwa, więc wiedział, co to żarówka i uznał je za całkowicie przydatne, zwłaszcza że bardzo dużo czytał. Odszukał na ślepo włącznik i wcisnął go, przez chwilę mrużąc oczy przed światłem. Zapomniał, że wkręcał zawsze te bardzo mocne, bo za żadne skarby nie dałby wcisnąć sobie okularów, a nieraz zarywał noce na czytaniu, więc wolał światło podobno do dziennego.
Gdyby był trzeźwy, zaraz zaczęłaby się litania „uważaj!”, „ nie tu!”, „nie stąpaj tak!”. Pokój Benedicta przypominał ogromną bibliotekę. Książki zapełniały cztery regały, oraz stały w nieco chwiejących się stosach owych regałach, zapełniały przestrzeń pod biurkiem i tworzyły ładne rzędy na półce nad łóżkiem. Mimo wszystko pomieszczenie było pedantycznie czyste, bez ani centymetra kwadratowego zapełnionego kurzem. To było jego sanktuarium, nawet łóżko wyglądało, jakby nikt nigdy na nim nie spał, ale spojrzał teraz na nie tęsknie i jego wzrok była w stanie odwrócić tylko Calluna. To niby nie mógł być jakiś straszny widok, bo te wakacje spędził na plaży i widział dziewczęta w bikini, ale przez chwilę absolutnie go zatkało, że dziewczyna stoi przed nim w samej bieliźnie. Nawet jeśli był pijany, to nadal była ona i przez chwilę gapił się na nią z wytrzeszczonymi oczami. Nie zwrócił przez to nawet uwagi, że zwaliła na podłogę jego model czołgu z czasów mugolskiej drugiej wojny światowej i nadepnęła na „Wielką Księgę Smoków”. Po prostu jej się przyglądał, nie jak jego obleśny wujek, bardziej jak Benedict, który... cóż, nieważne, może lepiej nie wiedzieć. Pomyślał sobie, że nie powinien zachowywać się tak dziwnie, w końcu nie mogła spać w sukience, nie?
– Mam trochę wąskie łóżko – stwierdził, nieco oszołomiony. Rzeczywiście, było jednoosobowe, ale on przypominał zapałkę, zwłaszcza bez swojego szkolnego umundurowania, takiego warstwowego. Calluna też nie była gruba, cisnęło mu się tyle określeń, niekoniecznie takich, które odważyłby się powiedzieć głośno, ale koniec końców musieliby się naprawdę rozpychać, żeby się nie zmieścić. Poczuł się więc głupio, że to powiedział, ale chwilę później postarał się zachowywać całkiem naturalnie, bo chciało mu się spać. Przez chwilę rozważał konieczność zdejmowania koszuli i spodni, ale gdyby mógł wyjść ze swojego ciała i stanąć obok, spojrzałby na siebie jak na idiotę. Cóż, do ukrycia miał tylko blade i chude nogi, ewentualnie żebra i kręgosłup, który matka ze zmartwieniem nazywała „smoczymi łuskami”, bo niepokojąco wystawał. W końcu się rozebrał i nie chcąc prezentować pięknego godła Ravenclawu na tylnej części bokserek (matka kupiła mu je pod choinkę i zarumienił się, przeklinając ją w myślach), natychmiast wskoczył pod kołdrę, robiąc Callunie wystarczająco dużo miejsca, wręcz wbił się ramieniem w ścianę. Prawdziwy dżentelmen spałby na podłodze, ale nie miał nawet dywanu, bo bał się kurzowych królików, więc bez skruchy odpuścił.
Poczekał na Walpole i jednym machnięciem różdżki znów stworzył ciemność. Nie miał nawet szans poczuć się niezręcznie, że pierwszy raz w życiu w jego łóżku śpi ktoś inny niż on sam, bo w pewnym momencie odpłynął w nicość, modląc się tylko o to, żeby nie chrapał. Nie wiedział, czy chrapie, już ktoś by mu to wytknął, ale miał nadzieję, że istotnie tak nie jest. To było aktualnie jego największe zmartwienie i choć powoli wstawał świt, Benedict nadal nie zdawał sobie sprawy, że jest dosyć błahe, w porównaniu z tym, co będzie miało miejsce później...
Najpierw była taka cisza, ogłuszająca, po której boli głowa i człowiek ma nadzieję, że ktoś włączy choćby cicho brzęczące radio. Potem ciszę przerwało łupanie gdzieś z tyłu głowy, a kiedy nią ruszył, łupanie przeniosło się na czoło. Ostatnią rzeczą, jakiej by chciał, byłoby właśnie brzęczenie radia, bo miał wrażenie, że oddycha za głośno i to boli go tak mocno, że ma ochotę przestać. Słońce wstające od strony jego pokoju raziło go w twarz i schował ją w dłoniach, czując się tak, jakby ona też się zmęczyła. Nie rozumiał trochę co się dzieje i bał się otworzyć oczy, więc utkwił tak w tej pozycji, licząc ilość słoni tupiących w jego mózgu. Tylko takie określenie przyszło mu na myśl, bo nawet migrena nigdy nie była taka silna. A miewał je dosyć często i zachowywał się jak marudząca artystka.
UsuńNie zdawał sobie sprawy z obecności Calluny. Nie zdziwiło go dziwne zimno w boku, do którego przylgnęła na cały czas spania, nie zdziwiło go, że kiedy przekręcił się na bok, wtulając twarz w poduszkę, pachniała dziwnie, nie płynem do prania, a właściwie... whisky zmieszanym z zapachem, który dziwnie mu się kojarzył. Miło, ale jednak dziwnie. Cały czas miał zamknięte oczy, bo było mu dziwnie jasno pod powiekami. Bolały go zresztą, jak wszystko, a zwłaszcza łokieć, nie wiedział nawet dlaczego. Sięgnąłby do niego ręką, gdyby nie schował jej pod poduszką. Pomyślał sobie, że nigdy więcej ślubów. W ustach czuł skarpetę, w głowie tliły mu się jakieś zamazane obrazy tańca, rozgwieżdżonego nieba i... nie, nie wiedział co to, ale przypominało trochę, właściwie nic. Nie znał pojęcia kaca, bo nigdy nie pił, więc taki stan rzeczy był dla niego co najmniej irytujący i chciał, żeby przeszedł, bo nie mógł gwałtowniej się ruszyć bez łupania w czaszce. Zdziwił się, że nie słyszał już magicznego radia z kuchni, audycji jakiejś gospodyni, którą matka ubóstwiała. Zazwyczaj wrzeszczał „mamo, wyłącz ten jazgot” i wstawał, wściekły sam na siebie, że nie zdążył przed tym.
OdpowiedzUsuńW końcu odważył się otworzyć oczy i tym, co go ostatecznie obudziło był czołg, który własnoręcznie złożył kilka lat wcześniej, leżący bezwładnie na stosie książek o transmutacji, ustawiony pod ścianą. Podniósł się gwałtownie, wydając z siebie ciche jęknięcie, trochę zrozpaczone, bo łupanie polazło za nim i uderzył się łokciem w kolano. Niech to szlag, co się z nim działo! I wtedy dostrzegł Callunę leżącą obok łóżka. W samej bieliźnie. Wspomnienia poprzedniego wieczora uderzyły w niego jak tsunami, zmoczyły potężnymi falami jego mózg i zrobiły gwałtowne spięcie. Całował się z Calluną Walpole dwa razy i za każdym razem to zainicjował. Dotykał twarzy Calluny Walpole i zdał sobie sprawę, że niezbyt przypadkiem dotknął też jej tyłka, co wpędziło go w małą depresję. Pozował z Calluną Walpole do zdjęcia, a potem obściskiwał się z nią w jakimś kącie, niewątpliwie bezwstydnie ją macając. Spojrzał na swoje dłonie. Coście narobiły?, chciał powiedzieć, ale głos utknął mu w gardle. Gdyby potrafił, to pewnie by się rozpłakał albo wpadł w panikę, ale dziwne zdolności zniknęły, przyćmione naprawdę paskudnym samopoczuciem. Najwyraźniej jego organizm nie był tak masochistyczny. Nie wiedział, co w związku z tym czuje, bo poprzedniego wieczora złamał tuzin swoich zasad, łącznie z piciem alkoholu i naruszaniem jego pozornie nienaruszalnej przestrzeni, przez którą nie mogą dostać się zarazki. Może opętał go diabeł? Przyłożył dłonie do policzków i wręcz zacisnął na nich palce, ale nie mógł odczuć bólu, skoro już i tak bolały. Potrafił jeszcze myśleć logicznie.
– Calluno Walpole, co ty tutaj robisz? – zapytał bardzo cicho, co do końca udowodniło, że trzeźwy Benedict przez sen wygonił pijanego Bena i nie zamierzał na razie nigdzie się ruszać. Był przerażony, nawet nie wściekły, po prostu przerażony. Zwłaszcza tym, że widział Callunę w samej bieliźnie i miał ochotę zakryć sobie oczy, nim zrobi to wstyd, bo przecież dżentelmen powinien tak zrobić albo okryć niewiastę swoim płaszczem. Po pierwsze, nie miał płaszcza, a po drugie, był w takim szoku, że cały dygotał i zrobiło mu się tak okropnie zimno, że aż się bardzo mocno wzdrygnął.
– Spokojnie, Benedict, spokojnie – mruknął do siebie i zacisnął powieki, odliczając do prawie trzydziestu. Nie podziałało. Spróbował od nowa, ale im więcej razy próbował, tym robiło się coraz gorzej, bo obrazy, te okropne obrazy, wpychały mu się przed zarysowane pod powiekami liczby. Jak wielką moc musiała mieć whisky, skoro zapomniał, że dotyk nie tyle go brzydzi, co panicznie przeraża? Miał ochotę oderwać sobie głowę i wrzucić ją do kominka, a potem zainwestować w nową, nieskalaną tak okropnymi myślami. Był rozerwany pomiędzy przemożną ochotą przeproszenia Calluny i ucieczki na Antarktydę, a chęcią samej ucieczki, by nie musieć patrzeć jej w oczy. Czuł się tak okropnie winny tego, co zaszło na weselu, że miał się tego wstydzić do końca życia.
Podniósł się w końcu i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że on też jest w samej bieliźnie. Nie przejął się tym tak, jak tym, co przyszło po uświadomieniu sobie tego. Co musieli robić, skoro znajdowali się w jego pokoju w... Dlaczego nie potrafił przywołać tego momentu z pamięci? Na Merlina, teraz miał ochotę paść trupem. Taką wielką, ogromną, PRZEOGROMNĄ, jakiej nie miał nawet wtedy, kiedy dostał Okropny z latania na miotle. Ręce miał opuszczone bezradnie wzdłuż ciała, a w głowie taki mętlik, że jedyne, co potrafił zrobić, to tak stać i próbować oddychać, pomimo bólu głowy. Miał nadzieję, że ratunek zaraz runie na niego z sufitu.
UsuńNie rozumiał, dlaczego jest zła. A właściwie rozumiał, ale niezupełnie poprawnie. Uznał, że jest przerażona jego zachowaniem. Że teraz już w ogóle nigdy, przenigdy się do niego nie odezwie, wpędziła go w tak monstrualne poczucie winy, że z powrotem opadł na łóżko, zakrywając oczy przedramieniem. Jak ma na nią spojrzeć? Jak ma ją przeprosić? Przełknął wyrzuty sumienia, a one wróciły ze zdwojoną siłą, odzywając się bólem żołądka. Ten, nauczony życia na owsiance i niedosłodzonej herbacie, uznał whisky za intruza i miał go teraz męczyć cały dzień. Miał ochotę rzucić się z okna, ale tylko by się poobijał, bo dom nie był zbyt duży, więc pierwsze piętro nie było zbyt wysoko. Jakim cudem Benedict Bradford, pedantyczny najlepszy uczeń swojego rocznika zmienił się... w coś? Nie chciał opuszczać pokoju. Zdecydowanie nie chciał opuszczać pokoju, przynajmniej dopóki znów nie poczuje się całkiem czysty, wręcz sterylnie czysty. Nie dlatego, bo brzydził się Calluny, nie brzydził się, ale... miał nadzieję, że to zmyje z niego poprzedni wieczór.
OdpowiedzUsuńPod prysznicem spędził godzinę, katując się wodą wręcz wrzącą, ale odkrył ślady szminki na nadgarstku, cuchnął whisky, po strasznie pogniecionej koszuli wnioskował, że naprawdę oszalał, a woda miała stworzyć mu warstwę ochronną przed oczami rodziców. Na pewno widzieli co robił i ostatnie, czego chciał, to z nimi rozmawiać. Matka lubiła rzucać aluzjami jak z karabinu, prawdopodobnie doszłoby do awantury, a nie chciał wszczynać jej przy Call. I tak pewnie wyrobiła sobie o nim zdanie. On by wyrobił. Uznałby siebie samego za miniaturę obleśnego wujka Eda, zwłaszcza wtedy tam, na zewnątrz, na marynarce musiał mieć ślady rzucania się po ścianach. Wolał nawet nie patrzyć, mimo wszystko miał jeszcze szacunek do samego siebie, choć bardzo nie chciał. Może wtedy wróciłby już do normy z tym wszystkim.
W pewnym momencie uznał, że swoją winę ma również ten cholerny rudzielec, przez którego wychylił drugą szklaneczkę whisky. A potem trzecią... Nie potrafił ich nawet zliczyć. Miał nadzieję, że nikt nie słyszał, jak po tej myśli przywalił w ścianę opasłym tomiszczem książki o roślinach, ale potem go przepraszał i próbował jakoś przywrócić kawałek ściany na swoje miejsce. Mógł sobie być świrem, ale nie musiał niszczyć swojego azylu. Zwłaszcza, że matka pukała dwa razy, ale nie zareagował w ogóle. Chichotała, więc chyba nie wiedziała nawet, co się działo. Ucieszył się w pewnym sensie. Chyba.
Żałował, że muszą dzisiaj dostać się do Hogwartu, bo najchętniej nie wracałby tam nigdy, utknąłby do końca życia w swoim pokoju i przepraszał tę dziurę w ścianie za swoje zachowanie. Przewiesił w tamto miejsce jakiś krajobraz. Przynajmniej teraz ten bohomaz mu się przydał.
Wyglądał już jak Benedict Bradford, a nie podróba Travolty, nałożył na głowę tak absurdalną ilość brylantyny, że włosy nie miały szansy nawet dać poruszyć się na wietrze. Twarz miał poważną, chociaż nie potrafił ukryć podkrążonych oczu i przypominał trochę młodocianego ćpuna wystrojonego na bal ćpunów. Z dwojga złego wolałby chyba dawać sobie w żyłę niż rzucać się po pijanemu na biedną Callunę Walpole. Zacisnął powieki i wyszedł z pokoju, starając się zachowywać w miarę naturalnie. Nie chciał, by matka pomyślała, że jest obrażony. Obrażony był tylko na siebie i zdał sobie sprawę jak bardzo, kiedy znowu spojrzał na Callunę w salonie. Nie podobała mu się wizja używania proszku Fiuu, ale teraz Benedict Bradford przyjął pozę męczennika i z kamienną twarzą dałby się nawet umazać błotem.
Byleby tylko nie patrzeć na twarz Krukonki, bo to wydawało mu się tak bolesne, że o mało co nie zakrył oczu. Powstrzymał się tylko dlatego, bo odbudował przez te kilka godzin chociaż fundamenty samokontroli, której wczoraj mu zabrakło. Nie rozumiał tylko z czego tak bardzo cieszy się matka, nazwała go Bennym, a Callunę Call, dlaczego się tak okropnie spoufalała? No cóż, lepsze to niż „misiaczki”, na które wciąż brało go obrzydzenie... Ulga, z jaką odetchnął, zabolała go dopiero, kiedy wylądował w czyimś gabinecie, z dala od własnego domu.
[Wiem, wstydu nie mam. Dzięki za przywitanie. Cześć!]
OdpowiedzUsuńRaisa Aristowa
Nie wszystko szło dokładnie po jego myśli.
OdpowiedzUsuńNie chciał zdradzać się z tym, że znał jej mały sekret. Wręcz przeciwnie, wolał zachować tę wiedzę dla siebie, a ewentualnie później zaszantażować trochę Callunę, gdyby czasem czegoś potrzebował. Być może przydałyby mu się jej notatki, a może sprawdziłaby kilka wypracowań przed oddaniem? O ile Meza wcześniej nie patrzył na nią jako przydatną, tak teraz otworzyły mu się oczy. Dzięki niej mógłby wreszcie trochę zabłysnąć w oczach nauczycieli, może nawet wkupić się w ich łaski, jeśli tylko by się postarał. Wszystkie prace niby tworzył własnoręcznie, gdyż mocno rozwinięty honor nie pozwalał mu ściągać od nikogo, ale zwykle nie dawał nikomu do przeczytania, potem zapominał, co nabzdryngolił i nie poprawiał już błędów. Walpole pewnie nie widziałaby w tym wielkiego problemu, a średnia Gryfona podskoczyłaby znacznie... a gdyby jeszcze użyczała mu czasem swojej cennej, naukowej twórczości...
Marzenia przerwał mu stanowczy, wręcz groźny głos McGonagall. Wolałby, gdyby nie pojawiała się akurat wtedy, gdy on demonstrował, jak się wymigać od testu z transmutacji. Tym razem na pewno nie zda, już widział, jak profesor odejmuje mu punkty za nawet najmniejsze błędy, na które przy dobrym humorze przymykała oko. Co prawda, jego na pewno nie wypuściłaby z sali za taką marną grę aktorską, prawdopodobnie za dobrą też nie. Tylko, gdyby mdlał, słaniał się albo dostał prawdziwego krwotoku, zwolniłaby go ze sprawdzianu. W innym wypadku skończyłoby się niemiłym upomnieniem albo wytarganiem za ucho (według opiekunki Gryffindoru tylko taka kara w miarę działała na najbardziej niepokornego siódmoklasistę w całym domu).
Skłonił się tylko w stronę swojego ulubionego autorytetu, z uśmiechem odpowiadając:
- Nawet mi to przez głowę nie przemknęło, pani profesor! - Nie wiedział, czy dosłyszała, bo tylko go upomniała i poszła zajmować się tłumem zestresowanych uczniów. Za to Carlos odwrócił się z tryumfalną miną do Calluny i dodał cicho: - Ja tylko instruuję moją koleżankę, jak lepiej zgrywać, że jest chora.
Podszedł do swojej torby, po czym wyjął z niej pióro oraz kałamarz. Musiał się najpierw dobrze przygotować do pisania, zanim przekroczy próg sali. Przetrzymał te kilkadziesiąt sekund Walpole czekającą na wyrok: czego mój chcieć ten szajbus? Już przewidywał jej myśli. Uśmiechnął się pod nosem, zadowolony z siebie jak nigdy. Mimo, że dowiedziała się, co kombinował, to i tak wszystko jak na razie wychodziło mu na korzyść. Oby tylko nigdy nie dowiedziała się, gdzie zapodziały się jej wspaniałe notatki. Nie miał zamiaru ich sprzedawać, zachował w sobie resztki honoru. Poza tym zaraz poszłaby plotka, że Carlos Meza rozpowszechniał znane wszystkim skarby Calluny Walpole, a ona wydrapałaby mu oczy lub zabiła, wcześniej próbując na nim wyszukanych tortur.
- Pomyślimy, Walpole, pomyślimy nad tym - poklepał ją pocieszająco po ramieniu. - Jak na razie musisz przyjąć zawalony test na siebie. Wiesz, byłaś niesprawiedliwa wobec tych, którzy nie mogli się przygotować i szli na rzeź, czyli na przykład wobec mnie, to teraz dostaniesz pięknego TROLLA. W najlepszym przypadku wróżę ci Nędzny.
Wziął z parapetu torbę, przełożył przez siebie, by skierować raźno kroki w stronę wejścia do komnaty. Czuł się zaskakująco dobrze, może nawet tym razem odpowiednio skupi się na teście i dostanie Zadowalający? Urządziłby chyba z tego powodu imprezę, na której gościem honorowym zostałaby Calluna. Bo tylko dzięki niej liczył na lepszą ocenę.
[Calluna, najpierw rozkochujesz mnie w sobie, a potem przyprawiasz o wrzody. Jesteś prawdziwą kobietą, ach.]
OdpowiedzUsuńTu będzie odpis
Hugh Whatt
[Ogromny plus za Talking Heads, kochana. Postać mi się podoba, świetne gify. Może coś z moim Teddym?]
OdpowiedzUsuńTeddy Weasley
[Może wątek?]
OdpowiedzUsuńCathy
[Tak, dokładnie, żądam wątków.]
Usuń