10 sierpnia 2014

Mistrzostwa Europy w Quidditchu.

Wreszcie nadszedł ten oczekiwany przez wszystkich dzień. Mistrzostwa Europy w Quidditchu odbywały się raz na trzy lata i ich finał był wydarzeniem, na które wszyscy czekali z niecierpliwością. Zwłaszcza, że pierwszy raz od dawna brała w nich udział Chluba Portree. Wszyscy kibice tej szkockiej drużyny oraz fani ich przeciwników, Armady z Bragi, zebrali się w Lake District, malowniczej krainie jezior, by obejrzeć zmagania dwóch najlepszych zespołów o tytuł Mistrzów Europy.
Pracownicy Departamentu Czarodziejskich Gier i Sportów oraz Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów od wielu miesięcy biedzili się z przygotowaniami do tego niezwykłego wydarzenia, ale w końcu, po długich tygodniach ciężkiej pracy, miasteczko meczowe stanęło. Tyle namiotów w jednym miejscu Anglia dawno nie widziała.
Dookoła rozlegają się języki z każdego zakątka Europy, sprzedawcy gadżetów w barwach obydwu drużyn krążą ze swoimi wózkami, a między tym wszystkim unoszą się okrzyki kibiców, którzy utworzyli dwa opozycyjne kluby w skleconych naprędce barach. Wózki z jedzeniem ciesząsię wielkim powodzeniem, momentalnie zmniejszając swoją zawartość i uszczuplając kieszenie klientów. Olbrzymie bannery, reklamujące najlepsze towary angielskich sklepów zostały wywieszone nad ich namiotami, a dzięki rzuconym na nie zaklęciom, przyciągają uwagę, wykrzykiwanymi hasłami.
A nad wszystkim góruje olbrzymi stadion, zdający się mieścić wszystkich mieszkańców Londynu. Atmosfera na razie wydaje się być w miarę luźna, jednak wraz z upływem czasu, starcia fanów przeciwnych zespołów stają się coraz ostrzejsze. Na szczęście wykwalifikowani urzędnicy Ministerstwa Magii krążą pośród namiotów i pilnują porządku, więc nie dochodzi do żadnych rękoczynów.
I wreszcie nadchodzi wyczekiwana przez wszystkich chwila - donośny dźwięk gongu rozlega się wyraźnie na polu namiotowym, obwieszczając zgromadzonym tam czarodziejom, że to ten moment. Rozochocony tłum rusza raźno w stronę boiska do quidditcha, krzycząc głośno hasła na cześć ich faworytów. Momentalnie zajmuje swoje miejsca, po brzegi wypełniając trybuny. Wtedy głos komentatora, magicznie wzmocniony dźwięczy w uszach kibiców.
- Panie i panowie! Witam serdecznie na kolejnym już meczu finałowym Mistrzostw Europy! Jestem Joe White, z magazynu Moja Miotła i niezmiernie mi miło, że mogę dla was relacjonować te rozgrywki. Nasi zawodnicy ciężko pracowali, by móc przed wami wystąpić. Powitajmy ich gorącymi oklaskami. Przed państwem zawodnicy Armady z Bragi! Kapitan i pałkarz Agostinho de Santiago, jego towarzysz, Heitor Coelho, ścigający, Jaco Fonseca, Germano Matos, Rebaca Rodriguez, obrońca, Doroteia Silveira iiii... Xandinho Ventura!
Aplauz niesie się po stadion, a gracze Armady z Bragi krążą wokół płyty boiska. 
- Nie zapominajmy jednak o ich przeciwnikach - rozlega się znów głos komentatora. - Cudowni ścigający Chluby Portree, Frank Cameron, Andrew Moffat, Megan Nesbit, pałkarze, Theodor Cass i Phillipe Travers, obrońca, Matthew Andrews oraz jedyna w swoim rodzaju, kapitan i szukająca w jednej osobie, Megaaaaan MacCormaaak!
Jeszcze głośniejsze krzyki zatrzęsły stadionem, a szkocka drużyna wykonała pętlę. Oklaskom nie było końca.
Przywitajmy też naszych wspaniałych sędziów: Wiesława Szczepańskiego z Polski, Camille Laurette z Francji oraz Stefana Kramm z Austrii! Moi drodzy, finał Mistrozstw Europy w Quidditchu uważam za otwarty!

PIŁKI W GRZE.

_________________
Od Dyrekcji: 
wątek startuje godzinę przed meczem. 
Krótkie, dynamiczne wątki.
 Bawcie się!

58 komentarzy:

  1. W chwili otrzymania radosnej nowiny o wygranej w konkursie "Mojej Miotły", Drew nie przypuszczał nawet, że dwa bilety na finałowy mecz quidditchowych Mistrzostw Europy - obiekty pożądania dziewięćdziesięciu procent populacji magicznego społeczeństwa - mogą stać się powodem utrapienia. A właściwie jeden z nich, bo z drugim dokładnie wiedział, co zrobić. Jego miłość do quidditcha, skonsumowywana obecnie na bieżącą w krukońskiej drużynie (przynajmnie w przerwach między kolejnymi zawieszeniami), pierwotnie zrodziła się właśnie przez zakosztowanie niepowtarzalnych emocji towarzyszących kibicowaniu. Niespecjalnie powalający mecz trzecioligowych zespołów, obserwowany z jednego z końcowych rzędów trybun w towarzystwie ojca, w zupełności wystarczył, by zaszczepić w pięcioletnim, oniemiałym Drew sportowego bakcyla. Od tej pory każda okazja do wejścia na stadion - czy to w kompletnym stroju zawodnika, czy z twarzą maźniętą barwami faworyzowanej drużyny - przyprawiała go o szybsze bicie serca powodowane przyjemnym skokiem adrenaliny. Finał mistrzostw z udziałem Chluby Portree, podziwiany w dodatku z najznamienitszej loży, miał uwieńczyć szczyt jego najśmielszych marzeń jako kibica.
    Jeszcze kilka dni temu Drew oczyma wyobraźni widział, jak hordy znajomych i najdalszej rodziny, która nagle przypomina sobie o jego istnieniu, walczy w dzikim,  wieloosobowym pojedynku na śmierć i życie o wolny bilet, jakim dysponował. Jednak pechowy zbieg okoliczności - zawierający m.in. ogrom wakacyjnych wyjazdów kuzynów i kuzynek oraz niezwykłą przezorność przyjaciół zaklepujących miejsca na trybunach z półrocznym wyprzedzeniem - sprawił, iż ze spodziewanego tłumu chętnych na miejscówkę w loży honorowej nie zjawił się właściwie nikt. I teraz, stojąc pod stadionem w różnobarwnym oceanie zdzierających gardła kibiców, napawając się atmosferą rosnącego z minuty na minutę napięcia przeplatanego z nieokiełznanym entuzjazmem, Drew nadal czuł ciążący mu w kieszeni, niewykorzystany bilet.
    Tłum napierał na dopiero co otwartą bramę ze wszystkich stron, chcąc jak najprędzej zająć wskazywane przez bezcenne druczki miejsca. Drew wypatrywał znajomej twarzy Jo, którą miał nadzieję wyłapać przed wejściem, lecz po kilku sekundach bezowocnego przeczesywania spojrzeniem dzikiego chaosu stwierdził, iż szansa odnalezienia się - obecnie wynosząca tysięczną część procenta - w bardziej cywilizowanej loży powinna zdecydowanie wzrosnąć, więc pozwolił ponieść się tłumowi w stronę bramy. Nagle jego wzrok padł na stojącą nieco na uboczu grupkę młodych osób spoglągających tęskno w kierunku stadionu, pośród których dostrzegł chyba znajome z Hogwartu sylwetki. Moment później, kierowany impulsem, przedzierał się do nich, niezbyt uważnie torując sobie drogę łokciami przez oburzony tłum.
    - Hej, wy! Jeśli stoicie tu z powodu, o którym myślę, czyli braku upragnionego biletu, to wasz szczęśliwy dzień! - zawołał, przekrzykując skandujących kibiców. - No a właściwie szczęśliwy dla jednego z was. - Wyciągnął z kieszeni zmięty kawałek papieru i pomachał nim w powietrzu. - Ktoś chętny na miejscówkę w loży honorowej?

    [Wtryniajcie się śmiało! :D]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. [ Korzystam z prawa do wtryniania i dodaję swoje trzy grosze tu, bo nie chcę zaczynać nowego wątku :) ]

      Audrey na finałowy mecz przybyłą w towarzystwie Melissy i jej babci. Cieszyła się z tego, że tym razem nie będzie musiała siedzieć w loży honorowej, wraz z innymi snobami. Bo po pierwsze nie miała z kim, a po drugie nie chciała. Parę osób, które znała, mogło się tam zjawić a ona chciała uniknąć niezręcznych momentów, gdy ciotka Ethel będzie pytać, czy Ślizgonka znalazła sobie w końcu jakiegoś chłopaka. Jak można się tak zachowywać, zwłaszcza w obecności miliona nieznajomych osób. No ale Ethel nie była najgorsza, gdyż jej towarzysz, wujek Ed, był. Był on starszym, siwiejącym mężczyzną, który chyba nie dostrzegał, że młoda Millerówna już nie ma dziesięciu lat i branie ją na kolana, może się źle skończyć dla starych i zużytych już stawów. Niemniej jednak staruszek nie poddawał się i zawsze, gdy tylko Ślizgonka znajdowała się w pobliżu, to on zaczynał klepać sobie kolana. Dziewczyna wzdrygnęła się już na samą myśl tego wszystkiego.
      Miller byłą ogromną fanką Chluby, co odziedziczyła po tacie, który był Szkotem. Potwornie cieszyła się z tego, że jej ukochana drużyna wygra, bo innej opcji nie było, mistrzostwa. Niemniej jednak to nie przeszkadzało dziewczynie, do szkolenia języka portugalskiego, przez ostatnie trzy miesiące, tak aby mogła choć w niewielkim stopniu zacząć rozmowę z jakimś Portugalczykiem. Trzeba przecież poznać inne kultury.
      Spacerowała sobie spokojnie i zanim się zorientowała, wkroczyła w tłum rozentuzjazmowanych kibiców. Było tłoczno, głośno i była pewna, że kilka osób przyłożyło jedną, swoją część ciała, do pewnej, tylnej części ciała Ślizgonki. Po zaliczeniu masowej macanki, wyskoczyła z tłumu.
      – O cholera! Zgubiłam zegarek! – wykrzyczała, powodując, że kilka osób zwróciło na nią uwagę. Tak jakby nie widzieli przeklinającej blondynki, która wygląda jakby przeszła przez najgorsze, piekielne męki. Cholerny tłum, cholerni kieszonkowcy.
      Niezmiernie się ucieszyła gdy w tłumie niedaleko dostrzegła kilka znajomych sylwetek. Od razu tam podeszła. Nie przeszkadzało jej to, że z niektórymi zamieniła może kilka zdań, ważne że ich znała. Westchnęła głośno.
      Audrey

      Usuń
    2. Wyciągnięcie biletu wywołało wśród zgromadzonych wyraźne poruszenie przejawiające się w westchnieniach zachwytu i błyszczącymi pożądaniem oczyma. Drew wreszcie poczuł się mile połechtany. Swobodne dysponowanie czymś, za co inni daliby się pokroić, fundowało zaskakująco pokaźną dawkę egoistycznej przyjemności. Zanim jednak zdążył przejść do rozpoczęcia castingu na nabywcę miejscówki w loży honorowej, a później ustalania z wybranym szczęśliwcem szczegółów intratnej transakcji handlowej, do zbitej grupki młodych, hogwarckich kibiców dołączyła wzburzona Audrey.
      Z reprezentantką Domu Węża nie miał do tej pory okazji nawiązać w murach zamku żadnej bliższej relacji, jednak, nieważne jak daleki sięgał pamięcią, nie przypominał sobie, by dziewczyna kiedykolwiek nadepnęła mu również na odcisk, czym kwalifikowała się do spontanicznego, prowizorycznego zacieśnienia więzi w przedmeczowym szale. Zwłaszcza, że Drew doskonale znał ból zostania ofiarą przebiegłych, atakujących w najmniej spodziewanych momentach, padalcowatych kieszonkowców, którzy Mistrzostwa Europy musieli traktować jak największe święto zwiastujące zebranie prawdziwej żyły złota. Gnidowate szuje.
      - Audrey! - Drew uniósł dłoń w powitalnym geście, spontanicznie przekonując się do przedstawienia Ślizgonce fantastycznej "propozycji pocieszenia". - Słuchaj, jeśli pomożesz mi znaleźć kupca, który będzie gotów wybulić na ten bilet - Uroczyście zaprezentował druczek. - najbardziej imponującą sumę, odpalę ci jedną czwartą wynegocjowanej kwoty. Może przynajmniej po części odbijesz sobie zegarek.

      Usuń
    3. Obiecała sobie, że jeśli znów ktoś bezczelnej macanki to dziewczyna rozpęta prawdziwe piekło. Wizja podpalonej ręki była bardzo kusząca. Mogła się również zamienić w niedźwiedzia i usiąść na delikwencie, aby mu się odechciało sięgać tam gdzie nie potrzeba. Tak właściwie metamorfoza w ogromnego miśka, była równie kusząca co podpalenie ręki, w końcu szarżujący misiek, na pewno spowoduje to, że kibice rozsuną się na boki robiąc więcej miejsca do przejścia. Obiecała sobie jednak zostawić to rozwiązanie, do czasu aż nie będzie mogła ruszyć się w ogóle.
      Spojrzała na chłopaka i również uniosła dłoń. Nie znała go zbyt dobrze, praktycznie w ogóle. Kilka razu udało jej się wyłapać go jak spaceruje po zamkowych korytarzach. Normalnie czułaby się trochę skrępowana i nie mówiłaby zbyt dużo. Jednak możliwość zarobku prawiła, że blondynka wyzbyła się wszelkich oporów. Przyjrzała się drukowi, który gwarantował wstęp do loży honorowej. Przeczuwała, że szybko uda im się znaleźć kogoś, kto będzie chciał kupić bilet i zapłaci za niego całkiem sporo.
      – Stoi – powiedziała bez wahania. Co prawda zegarek, który został jej skradziony nie należał do drogich, ale miał dużą wartość sentymentalną, więc wątpiła czy uda jej się go zastąpić, ale za kasę mogłaby kupić sobie coś innego.
      – Gdzie zaczynamy? – spytała.

      Usuń

    4. Audrey przystała na propozycję bez większego wahania, co Drew przyjął jako dość naturalną kolej rzeczy. Złożona przez niego oferta należała bowiem zdecydowanie do typu ofert nie do odrzucenia, które przepuściłby jedynie idiota w zaawansowanym stadium wrodzonego kretynizmu, a Ślizgonka bez wątpienia nie została dotknięta tym nieuleczalnym schorzeniem.
      - Myślę, że nie trzeba szukać daleko. Możemy zacząć tutaj. - Zarysował dłonią w powietrzu niewielki półokrąg, wskazując grupkę swoich rówieśników. - Zdaje się, że paru osobom brakuje owego papierka do pełni szczęścia. Przed twoim przyjściem miałem właśnie otworzyć licytację, tak więc - do dzieła! - Zrobił krótką przerwę, po czym zwrócił się do oczekującego ze zniecierpliwieniem tłumku. - Młodzi kibice, ile warta jest dla was możliwość bezpośredniego wspierania waszej drużyny w prawdopodobnie najważniejszym meczu, jaki kiedykolwiek miała okazję zagrać?
      Licytacja otwarta. Parę zainteresowanych kupnem biletu osób rzuciło się gwałtownie do swoich portmonetek, wyciągając z nich przeliczane w pośpiechu, połyskujące monety.
      - Piętnaście galeonów!
      - Dam dwadzieścia! - Rozległy się chaotyczne okrzyki.
      - Drew, znamy się tyle lat - zaskamlał jeden z Gryfonów, którego imienia Krukon właściwie nie mógł sobie przypomnieć i z którym z pewnością nie zamienił w życiu więcej niż trzy zdania. - Mogę odrabiać twoje prace domowe z astronomii przez pierwszy semestr. Albo dosypywać nauczycielom proszku na rozwolnienie do talerza, kiedy tylko będziesz miał ochotę.
      Mnogość i różnorodność propozycji, które z sekundy na sekundę stawały się coraz bardziej oryginalne i niepokojąco dziwne, wprawiły Drew w osłupienie. Oniemiały zamierzał właśnie utemperować nieco rozochoconych licytujących, gdy do grupy dołączył chudy mężczyzna w ciemnych lenonkach o fioletowych szkłach i w przerośniętej peruce przyjmującej formę purpurowego afro.
      - Dobrze słyszę, że macie bilet do loży honorowej na sprzedaż? - zapytał zimnym, niskim głosem, na którego dźwięk, choć niezbyt głośny, pozostali natychmiast umilkli. - Mogę wam dać znacznie więcej niż te wszystkie dzieciaki razem wzięte - oznajmił z oschłą pewnością siebie, przechodząc do przenikliwego szeptu.
      Otaksowawszy przybysza podejrzliwym wzrokiem, Drew uniósł nieznacznie brwi i wymienił z Audrey pytające spojrzenia.

      Usuń
    5. Nie przyjęcie takiej propozycji byłoby idiotyczne. Przyjechała tu aby pokibicować swojej ulubionej drużynie, ale jeśli uda jej się dodatkowo zarobić, to będzie szczęśliwsza.
      Możliwość zakupienia biletu do loży honorowej była niezwykle kusząca i gdyby nie to, że w tamtym miejscu znajduje się ciotka Ethel, to zapewne Audrey sama wzięłaby udział w licytacji, bo wiedziała, że było warto.
      Licytacja była bardzo dobrym pomysłem. Dzięki temu cena za bilet może osiągnąć wysoką wartość. Sytuacja również sprzyjała. Wokoło było wiele ludzi, przez co na pewno kilkoro z nich zainteresuje się licytacją. Nie pomyliła się, bo gdy tylko świstek papieru został pokazany tłumowi od razu zaczęły posypywać się oferty. Niektóre z nich były dość interesujące, jak na przykład dożywotni zapas czekoladowych żab. Co prawda za to by sobie zegarka nie odkupiła, ale przez to, że przepadała za tymi smakołykami to była skłonna się zgodzić. Jednak to nie od niej zależało, kto dostanie ten bilet.
      Wkrótce chętni zaczęli wymyślać takie oferty, że dziewczyna nie wiedziała, co ma o nich myśleć. Ktoś proponował kilkanaście galeonów, ktoś zaoferował odrabianie prac domowych z jakiegoś przedmiotu, przez co Audrey posłała temu komuś zdziwione spojrzenie. Szybko zaczęło się robić głośno i ciasno, bo coraz więcej osób zaczęło interesować się licytacją. Parę tylko oglądało jak inni przekrzykują się nawzajem proponując coraz to oryginalniejsze propozycje, a inni dołączali się do wrzasków. Blondynka raz za razem spoglądała na chłopaka aby wybadać sytuację, jednak za każdym razem dostrzegała, że nie usłyszał satysfakcjonującej ceny.
      Hałas przerwało pojawienie się tajemniczego mężczyzny. Wszyscy zamilkli i spojrzeli na osobnika. Miller odskoczyła od niego jak poparzona, gdy tylko facet w lenonkach zaczął mówić. Nie dość, że dziwnie wyglądał to jeszcze mówił w taki sposób, że dziewczynie przechodziły ciarki po plecach. I jeszcze to, że może zaoferować więcej niż inni. Był zbyt pewny siebie, co sprawiało, że Miller nabrała dziwnych podejrzeń. Spojrzała na Drew. Nie chciała odzywać się pierwsza, ale jej ciekawość okazała się silniejsza a cisza stała się nieznośna.
      – Tak – powiedziała nieśmiało i spojrzała na mężczyznę.

      Usuń

    6. Pojawienie się mężczyzny, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wprowadziła wśród zgromadzonych atmosferę dziwnej nerwowości. Równie zaskoczona Audrey po chwili potwierdziła zwięźle fakt posiadania przez nich miejscówki w loży honorowej, na co - mimo ciemnych okularów, Drew mógłby się założyć - oczy mężczyzny błysnęły złowieszczo.
      - Wyśmienicie. Kupuję - oznajmił stanowczo, przybliżając się o krok, na co Drew instynktownie upchnął bilet głęboko w kieszeni.
      - Zaraz, zaraz. Po co ten pośpiech? - Krukon podjął próbę utrzymania kontroli nad, powoli zbaczającą chyba na niewłaściwe tory, sytuacją. - Wysłuchajmy najpierw pańskiej propozycji. Nie chciałbym nic sugerować, ale roczny zapas Czekoladowych Żab może wcale nie okazać się taki łatwy do przebicia. - Odwrócił głowę w stronę Audrey, szukając w jej spojrzeniu niewerbalnego wsparcia.
      - Czyżby? - Nieznajomy wybuchnął sarkastycznym śmiechem. - Doskonale wiem, co przyćmiewa wszystkie pozostałe, ludzkie żądze. - Znów zmniejszył dystans dzielący go od Drew i Audrey, poruszając się bezszelestnie i odganiając skinieniem dłoni grupę młodszych licytujących. Kolejne słowo wypowiedział niemal bezgłośnie, lecz jednocześnie w sposób, od którego po plecach przebiegały nieprzyjemne ciarki. - Nienawiść. - Zapadła kilkusekundowa, ciężka, niczym wypakowany po brzegi szkolny kufer, cisza, podczas której nawet dochodząca ze wszystkich stron przedmeczowa wrzawa zdawała się nagle jakby przycichnąć. - Mogę was prosić na słowo na osobności? Ta oferta nie jest raczej przeznaczona dla przypadkowych uszu.
      Drew i Audrey, wymieniwszy oniemiałe spojrzenia, niepewnym krokiem podążyli za mężczyzną kierującym się w stronę samotnego drzewa zacieniającego swą rozłożystą koroną spory fragment pobliskiego terenu. Mając dość niepokojącej zabawy w kotka i myszkę, Drew zamierzał właśnie zażądać wyłożenia kart na stół, gdy nieznajomy, nie rezygnując z oziębłego, kipiącego pewnością tonu, przeszedł do kontynuowania swojego monologu.
      - Słuchajcie, każdy z nas ma kogoś, kogo cierpienie będzie równoznaczne z naszym szczęściem. - W skupieniu dobierał słowa. - I jeśli sami boicie się ubrudzić sobie rączki lub jesteście skrępowani jakąś błahostką w postaci norm etycznych, ja mogę wam to szczęście dać. Klątwa Cruciatus albo, jeżeli okażecie się wyjątkowo twardymi negocjatorami, nawet Avada. Wskażcie tylko osobę.
      Gdyby zęby Drew nie zacisnęły się w nerwowym odruchu, prawdopodobnie w tym momencie opadłaby mu szczęka. Przerażenie mieszkało się z niedowierzaniem, tworząc w jego umyśle większy chaos niż ten, na ktory stać było kibiców pod bramami stadionu.
      Mężczyzna, zupełnie niewzruszony, poprawił lewą ręką lekko przekrzywiające się, śmieszne, fioletowe afro, tak bardzo niewspółgrające z sadyzmem propozycji, jaką właśnie złożył. Podwinięty rękaw koszuli obnażył złowieszczo jednoznaczny fragment wypalonego tatuażu.

      Usuń
  2. Chluba się nie podda, nie teraz, nie tu, bo Josephine kocha ją bardziej niż Drew!
    Dla Portii

    Josephine kochała quidditcha. Naprawdę, trudno było znaleźć kogoś, kto dysponował rozleglejszą wiedzą na temat tej czarodziejskiej gry. Dlatego odkąd tylko jej ojczym oznajmił, że brytyjskie Ministerstwo Magii jest odpowiedzialne za zorganizowanie tej imprezy niemal błagała go, by w jakiś magiczny sposób załatwił jej bilety. Na całe szczęście miał to w planach, więc Jo nie musiała się zbytnio przed nim płaszczyć.
    Na szczęście nie spędzała tego wieczoru tylko w towarzystwie rodziny - to z pewnością odebrałoby jej całą zabawę. Państwo Mahoneywie wraz z Portią spędzali u nich wakacje i także mieli swoje bilety na mecz. Dziękując Merlinowi za tak wspaniały zbieg okoliczności udała się wraz ze wszystkimi do Lake Disteict, miejsca, które urzędnicy Ministerswa uznali za wystarczająco bezpieczne, by postawić tam wielkie pole namiotowe.
    Gdy namiot Hawkinsów był już rozłożony, matka podeszła do niej, wręczając jej garść srebrnych monwt wraz z biletem i dając jej ostatnie wskazówki co do zachowania w miasteczku meczowym. Kątem oka zauważyła, że wuj Portii robi to samo, więc odwróciła się w jej stronę. Podeszła do niej z szerokim uśmiechem.
    - To jak, ruszamy na podbój stadionu? - spytała, nie kryjąc podekscytowania. W końcu Chluba Portree, jej Chluba grała w finale! - Ci wszyscy sprzedawcy będą się bić byśmu to u nich kupiły gadżety.
    To było niesamowite, jak bardzo zbliżyły się do siebie w ciągu spędzonych razem dni. Udało im się choć trochę odbudować przyjaźń, a teraz miały szansę jeszcze wzmocnić tę relację. Mecz był do tego świetną okazją.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pomimo że wakacje zapowiadały się okropnie, to teraz Portia śmiało mogła powiedzieć, że należały do tych najlepszych. Bała się wprawdzie jak będzie wyglądać jej relacja z Jo, z którą nie rozmawiała praktycznie w ogóle od dwóch lat, jednak okazało się, że niepotrzebnie. Kilka wspólnie spędzonych tygodni wystarczyło, żeby w jakimś stopniu odbudować ich starą przyjaźń.
      Portia nie przepadała wprawdzie za Quidditchem tak jak Jo, chociaż i tak strasznie się ucieszyła, kiedy się dowiedziała, że będzie mogła obejrzeć tegoroczne Mistrzostwa Europy. Kibicowała oczywiście Chlubie, i z powodu Jo, która ich uwielbiała, i z powodu ich pochodzenia. Wprawdzie nie mieszkała, tak jak jej przyjaciółka, w Portree, jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że jej rodzina wywodziła się właśnie z tych okolic.
      W dniu meczu, Grant była na tyle podekscytowana, że chyba z dziesięć razy wracali się do domu Hawkinsów, po zapomniane przez nią rzeczy. A to zapomniała zmienić kapcie na buty, a to przypomniała sobie, że zostawiła różdżkę w innych spodniach itd. W końcu jednak obie rodziny jednak jakimś cudem dotarły na pole namiotowe. Kiedy namioty zostały rozstawione, wujek Portii podszedł do niej i zaczął coś mówić, o tym jak to pamięta, że dawno temu, jeszcze jako nastolatek, również pojechał na mistrzostwa Europy z rodziną. Ubolewał wtedy nad tym, że nie mógł bawić się razem z przyjaciółmi. Potem przywołała do siebie Olivera i dał każdemu z nich po kilkanaście galeonów, oraz bilety. Portia wyszła tylko z namiotu i już Jo do niej szła z szerokim uśmiechem. Wsunęła swój bilet do tylnej kieszeni razem z różdżką i już mogła iść na podbój razem z przyjaciółką.
      - Mam pełno pieniędzy i mam zamiar wydać wszystko co mam! Dobra to gdzie idziemy najpierw? Musimy na pewno kupić drabblesy i omnikulary! - Nie czuła się przy przyjaciółce źle, czy nieswojo. Były już na tyle blisko, że sama nie wierzyła w to, jak mało czasu im to zajęło.

      Usuń
    2. Z taką ilością pieniędzy, przyjaciółką u boku i wózkami pełnymi gadżetów, niemal krzyczących weź mnie, weź mnie!, Jo była niemal pewna, że uda jej się wydać wszystko. Poza tym, po ostatniej sprzeczce z Benjaminem, nie do końca wiedziała czy dalej jest w związku, więc podrywanie stadionowych przystojniaków również miała w planach. Roześmiała się na słowa przyjaciółki i zlapała ją za rękę.
      - Chodź! - zawołała. - Na tamtym wózku jest mnóstwo słodyczy!
      Złapała Portię za rękę i pociągnęła za sobą, uprzednio włożywszy do tylnej kieszeni różdżkę i bilet. Szły ramię w ramię mirdzy namiotami, rozglądajac się dookoła. Kreatywność niektórych nie znała granic.
      Mijały wielkie budowle, z wieżyczkami i balkonami, malutkie, które w środku przypominały rozmiarami spore mieszkanie, a także reprezentacyjne, w barwach drużyny, której kibicowali jego mieszkańcy. Wszystko to zachwycało Jo, jak jeszcze nic wcześniej. Czuła dreszcze ekscytacji, przebiegające jej po plecach. Cieszyła się szczęściem swoich idoli i miała nadzieję, że mecz będzie trwał jak najdłużej.
      W końcu, po zwiedzeniu połowy pola namiotowego, obydwie dziewczyny dostrzegły wózek pełen klubowych gadżetów. Było tam dosłownie wszystko - od małych chorągiewek, krzyczących nazwiska zawodników, gdy się nimi machało, przez przypinane na piersi herby klubów aż po osławione omnikulary - drogie, ale niezwykle przydatne podczas meczu lornerki. Krukonce zaświeciły się oczy na widok tych skarbów. Spojrzała na Portię z pytającym wyrazem twarzy.
      - Jak myślisz, co nam się przyda?

      Usuń
    3. Portia zamierzała w stu procentach skorzystać z prawa kupienia tego co jej się żywnie podoba. Przede wszystkim - słodycze. Kochała je i dałaby wszystko za drabblesa. Należała również do tych co to kupują wszystko na wszelki wypadek. bo a nóż coś się przyda. Przechodząc przez sam środek pola namiotowego, co chwila zatrzymywała się oglądając wnętrza namiotów, które były na sprzedaż. Praktycznie cały czas mruczała pod nosem O też coś takiego sobie kupię czy To na pewno będzie mi potrzebne! Muszę znaleźć stoisko gdzie jest to sprzedawane! Z tego co zauważyła, to niektórzy kibice zachowywali się tak jakby ich drużyna już dawno temu wygrała, bo już teraz opijali jej zwycięstwo. Jeden facet wpadł nawet na nią, wylewając trochę Ognistej na jej bluzkę. Portia od razu wyjęła różdżkę, wypowiedziała odpowiednie zaklęcie i plamy już nie było. W końcu doszły tam gdzie dziewczyna poczuła się jak ryba w wodzie. Całe szczęście jej wujek nie należy do biedaków, bo inaczej już dawno puściłaby go z torbami.
      - Wszystko się nam przyda! No proszę cię! Pamiętaj: prawdziwy kibic nie żałuje pieniędzy na gadżety swojej drużyny! Bierzemy wszystko! - Portia podeszła do pierwszego stoiska i od razu kupiła dwa wielkie herby Chlub z Portree do przypięcia do ubrania. Dała jeden Jo i uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Coś czuję, że nie zostanie nam nawet jeden knut... Te herby kosztowały aż dziesięć sykli! Kupiłabym za nie cztery piwa kremowe... - Portia schowała z powrotem resztę pieniędzy i obie ruszyły do następnego stoiska. Nawet jeśli przy jednym czegoś by nie kupiły, to mogą to dostać przy następnym, bo towar jest praktycznie wszędzie ten sam.

      Usuń
    4. Były obserwowane od dłuższego czasu.
      Wydawały się idealnym celem - roztrzepane, nierozsądnie wydające całe sakwy srebrnych monet. Fiodor śledził ich drogę od rozstania z gustownie odzianą damą, poprzez wszystkie stoiska, gdzie zostawiały monety. I miały to, na czym Meanwickowi najbardziej zależało. Były jego szansą, szansą która zdarza się raz na milion. Okazją, by zaimponować ojcu.
      Odetchnął kilka razy i ruszył, czyniąc wszystko tak, jak to zaplanował.
      - DALEJ CHLUBA, WSZYSTKO SIĘ UDA! - Dołączył do mieszaniny wrzasków i pląsów, obracając się dookoła, tańcząc z innymi kibicami, aż w końcu czy to przez niezdarność, czy to przez czyjąś podstawioną nogę - runął na dziewczę, które dopiero co przypinało sobie herb, zwalając i siebie i ją na stoisko.
      - Najmocniej przepraszam! - zawył, podnosząc siebie i poszkodowaną do pionu. - Jestem taki niezdarny! Pewnie pogniotłem panience płaszcz - zaczął przygładzać go we wszystkich możliwych kierunkach. - I ten piękny herb! Wygląda na zepsuty, nie chciałem, proszę mi wybaczyć, naprawdę nie chciałem! - Dotknął i przekrzywionego herbu, poprawiając jego ułożenie na pokaźnej piersi dziewczyny. - Pójdę już, panienki, miłego meczu - ukłonił się zawstydzony i ruszył w dół rzeki tłumu, ściskając w dłoniach swój skarb - mały, złoty bilet.
      - Fiodor to rodziny chluba, wszystko mu się uda!

      Usuń
    5. Jeśli Portia miała zamiar wydawać pieniądze w równie zatrważającym tempie, co zgarniać ze stoiska kolejne gadżety, to nie zostało im wiele czasu, by cieszyć się brzęczącymi sakiewkami.
      Josephine ze śmiechem przyjęła olbrzymi herb Chluby i złapała do ręki parę programów. Wózek był pełen przeróżnych mniej i bardziej tandetnych przedmiotów, ale Mistrzostwa Europy nie odbywały się w końcu codziennie.
      Śmiejąc się oraz plotkując, zagłębiały się coraz bardziej w miasteczkowy targ, gdy nagle ktoś na nią wpadł. W jednej chwili poczuła jak traci równowagę, w kolejnej leżała już na ziemi, a w jeszcze następnej obserwowała spadające flagi w kolorach obu drużyn.
      - Najmocniej przepraszam! - Głos młodzieńca, który spowodował te całe zamieszanie przerwał jej wewnętrzny monolog, pełen niecenzuralnych epitetów. Obdarzyła go morderczym spojrzeniem, gdy pomagał jej wstać, westchnęła głośno, gdy strzepywał niewidzialne pyłki z jej bluzki i prychnęła, gdy dotknął emblematu na jej piersi.
      - Co za frajer - syknęła w stronę Portii, wpatrując się w plecy chłopaka. - Nie umieć chodzić w tym wieku?
      Pokręciła głową z politowaniem, po czym skierowała się w stronę stoiska ze słodyczami. Od początku wyglądało kusząco, ale teraz było jedyną rzeczą, która powstrzymywała Hawkins od rzucenia jakiegoś paskudnego zaklęcia na nieostrożnego czarodzieja.
      Podeszła do miłej staruszki, która sprzedawała łakocie i wyciągnęła z tylnej kieszeni sakiewkę. Przy okazji zahaczyła palcami o różdżkę, ale...nigdzie nie było biletu.
      - Jak złapię gnoja, to mu nogi z dupy powyrywam - mruknęła pod nosem. - Portia, ten gumochłon ukradł mi wejściówkę!
      Niewiele myśląc, rzuciła się w pościg za znikającym w tłumie chłopakiem, w myślach wymieniając najboleśniejsze klątwy, jakimi uraczy go po złapaniu. Żeby tak w biały dzień..?

      Usuń
    6. W takich tłumach wprawdzie nie trudno o wpadnięcie na kogoś, chociaż trzeba by się było natrudzić, aby kogoś przewalić. Najwidoczniej dla chcącego nic trudnego. Kiedy jakiś chłopak wpadł na Jo, Portia w pierwszym momencie pomyślała, że może to jakiś nowy sposób na podryw. Jakoś w życiu trzeba sobie radzić, a może właśnie ten chłopak w taki sposób sobie radzi z kobietami? Jednak to co się stało potem wstrząsnęło Portią doszczętnie. Złodziej! Ludzie chyba już nie mają żadnych skrupułów.
      - Co? Ale jak..? - Nie zdążyła nawet dokończyć, bo Jo puściła się już biegiem za zbiegiem, a Portia nie zamierzała patrzeć się z boku na morderczy bieg koleżanki, więc pobiegła za nią, wyciągając różdżkę, która kto to wie - może się przydać.
      Zadyszki nie można było dostać, bo w tym tłumie nawet się nie dało biec. Prędzej mogłyby skręcić sobie kostkę, albo potknąć się o wystające korzenie. Oczywiście Portia, jak to Portia, dwa razy już musiała się gramolić z ziemi. W końcu chłopak wpadł do baru, gdzie głównymi kibicami byli ci którzy dopingowali drużynie Armad. Obie miały herby Chluby, a Portia nie zamierzała się przekonać co by było jakby tam tak weszły, więc złapała Jo za bluzkę i ją zatrzymała.
      - Czekaj! Najpierw zdejmij herb, chyba że chcesz żeby ci kibole cię rozszarpali na strzępy! - Sama już odpinała przypinkę, która mieniła się kolorami drużyny z Portree.

      Usuń
    7. Staranowanie kogoś i kradzież biletu? To zdecydowanie nie mógł być podryw. Nawet jeśli złodziej nie wyglądał najgorzej i zachowywał się w miarę uprzejmie, to nadal był złodziejem, a ten fach należał do nielicznych, jakich Jo nie tolerowała.
      Zaraz po tym, jak puściła się za chłopakiem w szalony pościg, musiała się zatrzymać. Tłum, który wypełniał ciasno uliczki miasteczka meczowego był jak lepka maź - jeśli raz w nią wdepniesz, już nigdy nie wyjdziesz.
      Josephine przesuwała się do przodu z prędkością muchy w smole (co i tak było w miarę dobrym tempem). Podrzędny kryminalista już z pewnością zdołał sprzedać bilet za połowę ceny. Stanęła na środku drogi i wydała z siebie jęk zawodu. Dlaczego to wszystko musiało się przydarzyć właśnie jej?
      Już miała odwrócić się, by wrócić do namiotu i powiadomić matkę o stracie, ale kątem oka zarejestrowała ciemną czuprynę złodziejaszka znikającą w drzwiach jakiegoś baru. Pomknęła za nim, rozpychając się łokciami. Gdy prawie przekroczyła próg, ktoś złapał ją za bluzkę.
      Odwróciła się i obdarzyła Portię zdziwionym spojrzeniem. Tam w środku był ten chłopak, trzymający zapewne jej bilet, a ona ją powstrzymywała? Jednak musiała jej przyznać rację: niebezpiecznie było wchodzić do pubu kibiców Amady z wielkim herbem Chlub na piersi.
      Zerwała emblemat i wcisnęła go przyjaciółce w dłoń.
      - Jak go dorwę... - wysyczała po raz kolejny, wyciągając z kieszeni różdżkę.

      Usuń
    8. Portia zabrała herb od przyjaciółki i wcisnęła go razem ze swoim do tylnej kieszeni, gdzie całe szczęście nadal znajdował się jej bilet. W końcu obie mogły bez skrupułów wejść do środka i wyśledzić gdzie udał się ich złodziejaszek. Portia szczerze nie zazdrościła przyjaciółce, bo wiedziała jak bardzo uwielbia Quidditch. Gdyby jej ukradziono bilet, najprawdopodobniej próbowałaby go odzyskać, jednak w końcu by odpuściła.
      Dziewczyny weszły do baru, jednak nigdzie nie zauważyły chłopaka. Nie było stąd innego wyjścia, więc na sto procent był w środku, chyba że zdołał się przecisnąć przez te małe okienka na drugim końcu lady, wzdłuż której zebrało się największe pijaństwo pod słońcem. Portię odrażał widok zapuszczonych mężczyzn, pijących już którąś z rzędu kolejkę ognistej, albo innego trunku wysokoalkoholowego. Do tego dochodził zapach potu i Merlin wie czego jeszcze, co dawało nieznośny zapach.
      - Może jest w łazience. - Portia nigdzie nie widziała złodzieja, jednak doskonale wiedziała, że jest właśnie tutaj i im się nie wymknie. Podeszła do lady i sprawdziła, czy aby na pewno nie kryje się gdzieś pod nią. Niestety widziała tylko puste butelki po kremowym piwie. Chłopak nie ukrył się ani pod żadnym krzesłem, ani stołem, ani za zasłoną. Zdecydowanie musiał być w łazience, a tam nawet łatwiej będzie im go złapać. - Idziemy? - zapytała przyjaciółki, która już praktycznie była przy drzwiach prowadzących do toalety.

      Usuń
    9. Nigdzie nie widziała złodziejaszka. Za to w jej oczy rzuciły się barwy Armady, wszechobecne w tym obskurnym lokalu. Ze strony baru płynęły sprośne piosenki o przeciwnikach Portugalczyków, a nad tym wszystkim wisiała zmieszana z kwaśnym zapachem potu duchota.
      Jo odkaszlnęła parę razy i zmarszczyła swój arystokratyczny nosek. Portia już zabrała się za poszukiwania i przeczesywała bar, zaglądając wszędzie, gdzie się tylko dało. Jednak brak brązowej czupryny mówił sam za siebie - chłopaka nie mogło tutaj być. Hawkins skierowała swe kroki w jedyne słuszne miejsce, w którym mógł się znajdować.
      Chwilę później dołączyła do niej przyjaciółka, wyraźnie przejęta całą sytuacją. Nie dziwiła jej się. Grant dobrze wiedziała, że quidditch jest pasją Krukonki i poniekąd mogła zrozumieć, jak się teraz czuje.
      Skinęła głową na pytanie Gryfonki i przyspieszyła tempa. Po krótkim marszu znalazły się w jeszcze ciemniejszej i brudniejszej części pubu. Zatęchłe powietrze zalegało w każdym kącie, powodując nieprzyjemne drapanie w gardle. Rozejrzała się dookoła, z nadzieją, że jakiś cień podpowie jej, gdzie może być złodziej. Zamiast tego usłyszała głośnie wrzaski, dochodzące zza drzwi męskiej toalety.
      - Śmiesz tutaj przychodzić z tym?!
      Gestem pokazała Portii, żeby się zbliżyła, a sama niemal przywarła do drzwi, nasłuchując krzyczących.
      - Wiesz, na jakie miejsca jest ten bilet?
      - Lo-loża honorowa? - wyjąkał znany jej głos. Tak, to z pewnością był ten gumochłon, który tak miło pomagał jej wstać.
      - SEKTOR KIBICÓW TYCH SZKOCKICH WYMOCZKÓW!
      W Jo aż się zagotowało. Mogła znieść sprośne piosenki, wytrzymać jakoś fakt, że przebywała w barze dla opozycji, ale tak jawne obrażanie jej idoli było czymś nie do pojęcia.
      Wyciągnęła różdżkę z kieszeni i wyskoczyła na środek małej łazienki, celując w wysokiego, muskularnego napastnika, ściskającego w dłoni kołnierz złodzieja.
      - Puść go - wysyczała - jeśli ci życie miłe.
      Nie była do końca pewna, co robi, ale musiała odzyskać swoją wejściówkę. Za wszelką cenę.

      Usuń
  3. Bastek, przyzywam cię!
    Inso przez wiele godzin, a nawet dni zastanawiała się, czemu przyjęła zaproszenie Bastiana na finał Mistrzostw Europy w Quidditchu. Nie przepadała za masowymi imprezami ze względu na ludzi: ludzi, którzy irytowali ją swoimi nieprzemyślanymi decyzjami, nudnymi zainteresowaniami (a czasem nawet ich brakiem), brakiem jakiejkolwiek ogłady i niewyobrażalnie małą wiedzą na tematy, które były jej najbliższe. W końcu jednak na szali przeważyło kilka plusów, wśród których niewątpliwie znalazła się możliwość obejrzenia na pewno niezwykle emocjonującego meczu na żywo. A przecież za quidditchem przepadała wielce i - kiedy jeszcze nie grała w domowej drużynie - nie opuściła żadnego meczu: nieważne, czy jednym z "aktorów" był Slytherin, czy rywalizowały dwie zupełnie jej obojętne (och, może nie do końca...) grupy.
    Z lekceważącym wzruszeniem ramion pogodziła się z decyzją White'a o godzinie i miejscu spotkania (a później w domu przez dobre trzy godziny próbowała sobie przypomnieć, gdzie powinna się stawić w dniu meczu) i dopiero po pewnym czasie pozwoliła sobie na cień zadowolenia, że jednak będzie częścią tego niewątpliwie podniosłego dla całej Europy, a już szczególnie Wielkiej Brytanii i Szkocji, wydarzenia. W dniu finału nałożyła koszulkę w odpowiednim - fioletowym - kolorze, pozwoliła sobie nawet na swego rodzaju ekstrawagancję zakładając na nogi słonecznie żółte trampki (co zdecydowanie do niej nie pasowało!) i podkradając ojcu szalik Chluby Portree (a pomyśleć, że z urodzenia był Anglikiem, a nie Szkotem...), wybiegła z domu z nadzieją, że jeszcze zdąży na świstoklik, który miał zabrać ją i jeszcze kilkoro czarodziei z okolicy wprost do Lake District. Udało się (bo głupi ma zawsze szczęście)!
    Z wymalowanym na twarzy zaskoczeniem chłonęła wszystko, co nagle ją otoczyło: liczne stoiska z gadżetami obydwu drużyn, głośno skandujących kibiców, mimo że do rozpoczęcia meczu pozostało jeszcze trochę czasu, duże miasteczko namiotowe i stadion, onieśmielający ją swoimi niewyobrażalnymi rozmiarami. Posłusznie jednak - jakby rzeczywiście znała znaczenie tego słowa - zatrzymała się na obrzeżach swego rodzaju miasteczka tak, jak zaplanował Bastian i z nadzieją, że nie będzie musiała czekać na przyjaciela zbyt długo, usiadła na wysuszonej przez słońce trawie w miejscu, gdzie - miała nadzieję - nie będzie nikomu zawadzać (jakby rzeczywiście ją to obchodziło).
    I. Wright

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Życie każdego człowieka jest drogą usłaną raz różami, a raz wilczymi dołami, w które prędzej czy później wpadniesz. Taka jest naturalna kolej rzeczy – przychodzą dni wypełnione nudą, a także te, które zapadają w pamięć. Wszyscy jednak zdają sobie sprawę z tego, że są dni ważne i ważniejsze. A także te, na które czeka się trzy lata, odliczając miesiące, tygodnie, a nawet ulotne sekundy. Te, na myśl o których w oczach pojawia się błysk, a usta drżą w potrzebie szerokiego uśmiechu. Już siedem dni przed czarodziej nie śpi z podekscytowania, aby nawet siedem dni po nie zaznać kojącego snu przez ogrom wypełniających człowieka emocji.
      Ten dzień właśnie nadszedł i to na niego Bastian tyle czekał.
      Żeby go źle nie zrozumieć – to nie był jego pierwszy mecz Chluby, ani nawet nie pierwszy mecz na żywo, jednak, tak jak planety czasem układają się w jedną linię, tak i teraz wszystko zdawało się być na swoim miejscu, ponieważ jego ukochana drużyna grała w finale najbardziej liczącego się turnieju i robiła to w domu. A Bastian mógł na to patrzeć, będąc tak blisko i marząc o tym, że kiedyś będzie na miejscu tych zawodników, bo jeśli Quidditch nie był dla niego całym życiem, to na pewno ogromną jego częścią, a przeżywanie sportowych emocji na żywo w towarzystwie innych kibiców było czymś niezapomnianym.
      Jego zapakowany w złoto-fioletowy plecak niezbędnik kibica gotowy był od kilku dni, kiedy White założył go na plecy i ruszył na świstoklik. Do tej pory większość takich podróży odbywał z tatą, nie ważne jak dalekie były; Quidditch był tą jedyną rzeczą, która naprawdę jednoczyła ojca z synem, a pozycja Evana zapewniała mu każdorazowo najlepsze bilety. W tym roku White Senior postanowił okazać swoje niezadowolenie porażką Srok z Montrose i zostać w domu, a dodatkowy bilet w udziale przypadł Bastianowi – chłopak miał całą długaśną listę znajomych, którzy o mało nie pozabijali się w walce o jego względy, ale właśnie dlatego, z czystej przekory, zaprosił na mecz osobę, która wcale tego biletu nie chciała i nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo go potrzebowała.
      Miasteczko namiotowe przywitało go gamą znajomych dźwięków, widoków i – niestety – zapachów, które Bastian kupował z całym dobrodziejstwem inwentarza, czując się jak w domu. Odnalezienie Insofferente nawet w umówionym miejscu na uboczu okazało się bardzo trudne, ze względu na potężne wręcz tłumy zbierające się pomiędzy namiotami oferującymi wszystko, co kiedykolwiek człowiek wynalazł, ale w końcu dostrzegł ją na trawie i podszedł, przepychając się między ludźmi.
      - Proszę, proszę, gdyby nie ten wielki, orli nochal, nie zauważyłbym cię wcale – zażartował, pogwizdując i lustrując wzrokiem jej niecodzienny ubiór; sam miał identyczny, ale czuł się w tych barwach jak w drugiej skórze. Podał dziewczynie rękę. – Wstawaj, czasu jest niewiele, a musimy się przebić przez całe kompanie kiboli, jeśli chcemy wejść na ten mecz.

      Basti

      Usuń
    2. Z każdą kolejną minutą irytacja Inso rosła wprost proporcjonalnie do malejącego zachwytu nad otaczającym ją... wszystkim. Na powrót czuła rozdrażnienie, kiedy po raz kolejny mężczyzna sprzedający gadżety w barwach Armad z Bragi zaczął donośnym głosem wychwalać swój towar i - wcale nie specjalnie, niech cię Merlin broni przed takimi podejrzeniami! - wystawiła nogę jakiemuś biegnącemu (prawdopodobnie po szalik) chłopcu, który porządnie zarył nosem w ziemię kilka metrów dalej, a ściskane w jego dłoni galeony rozsypały się wśród wydeptanej trawy. Uśmiechnęła się bez cienia radości i ponownie powiodła wzrokiem po rosnącym z każdą chwilą tłumie i odetchnęła z ulgą, gdy zauważyła przeciskającego się ku niej Bastiana.
      - Będę musiała podziękować za niego ojcu - odparła dosyć lekko i przyjęła pomoc, mimo wszystko dosyć niezgrabnie podnosząc się z ziemi. Strzepała ze spodni kilka suchych źdźbeł trawy i ruszyła przed siebie, ciągnąc chłopaka za rękaw koszulki. - Rozumiem, że w plecaku masz wszelki sprzęt odpowiedni do odegnania tych kiboli, gdyby ośmielili się zatorować ci drogę? - roześmiała się, zauważając sporych rozmiarów bagaż Bastiana.
      To rzeczywiście mógł być dobry dzień.
      Inso

      Usuń
    3. Tak wielkie wydarzenia ściągały zawsze prawdziwe tłumy ludzi – szacowano, że poza stadionem w trakcie meczu znajdzie się dwukrotnie większa liczba ludzi, niż mógłby pomieścić, co prawie zawsze oznaczało problemy. Nawet nie logistyczne, po prostu większa liczba kibiców, oznaczała więcej potencjalnych zwarć, a Bastian brał udział w zbyt wielu meczach, by nie wiedzieć, co to znaczy ścierać czyjąś krew z barowej lady, albo – co było jeszcze gorsze – ścierać swoją. Co nie zmieniało faktu, że jego Niezbędnik Kibica nie zawierał noży, trucizn, kijów baseballowych albo forsy, którą można będzie oddać wyrośniętym dryblasom. – Mam tam kilka innych, praktycznych drobiazgów – odparł, poprawiając mimowolnie paski plecaka. – Poza tym, spójrz tylko na mnie, czy ktoś ośmieliłby się zaatakować takiego mięśniaka? - To mówiąc, wykonał szeroki gest dłonią wskazując na swoje napięte do granic możliwości (tylko tak, żeby żyłka na skroni nie wyskoczyła na wierzch) mięśnie. – No właśnie – dopowiedział sobie, idąc wciąż naprzód, w stronę górującego nad nimi stadionu.
      Namiotowe miasto, coś, co u progu historii było tylko kilkoma belami płótna rozwiniętego na stelażach, teraz naprawdę przypominało miasto – z tym rozbudowanym układem ulic, reklamami, całą mozaiką barw i ludzi, którzy dotarli tutaj z każdego zakątka świata, nie tylko fanów grających drużyn, ale także tych, którzy chcieli zwieńczyć miesiące kibicowania w spektakularny sposób. White rozglądał się dookoła i sycił oczy obrazami, chaosem, nie zwracając uwagi na to, że co rusz dostawał łokciem w żebra, albo ktoś nadeptywał mu na stopę. I bliżej boiska się znajdowali, tym takie sytuacje częściej miały miejsce, aż w końcu zmuszony był pociągnąć gwałtownie Inso do tyłu, aby nie zderzyła się ona z postawnym fanem Armady o aparycji byka, z szerokimi nozdrzami, z których w każdej chwili mogła buchnąć para.
      - Prawie dotarliśmy na miejsce – oświadczył, obserwując z niewielkiego wzniesienia plac przed wejściem na stadion, które przypominało mrowisko, w które ktoś wsadził kij.

      Usuń
  4. Alastair nie był zaoferowany finałem Ligii, nie interesowały go ani Chluby, ani tym bardziej Armady, dlatego nie miał zamiaru pełnić roli zagorzałego kibica. Ale gdyby miał otwarcie obstawiać mecz i wypowiadać się na temat tego, kto ma większe szanse na zgarnięcie Pucharu Mistrzostw, obstawiłby Chluby i bynajmniej nie ze względu na ich umiejętności (które złośliwie nazywał „nikłe”), a na to, że mecz odbywał się w ich rodzinnych stronach, a co za tym szło — liczba kibiców mówiła sama za siebie, niebezpiecznie przychylała się na ich korzyść, stopniowo rozniecając w graczach nowe pokłady motywacji.
    Obecność na finale przyświecała dwóm myślą, pierwsza była radykalna i tak oczywista jak częsta obecność deszczowych chmur nad głowami Anglików, wszak najprawdopodobniej każdy przedstawiciel szanującego się rodu czystej krwi wysłał swojego przedstawiciela, a w tym wypadku niefortunnie padło na Alastair, bo młody, bo niewątpliwie interesują go rozrywki qudditcha, bo… bzdurnych powodów nie było końca. Druga myśl stanowiła temat tabu, mimo iż stanowiła jeden, słuszny i prawdziwy argument przemawiający za tym, że Ramirez postanowił nawet za cenę własnej dumy i samopoczucia uczestniczyć w tych wrzaskach rozpalonych do granic możliwości fanów obu drużyn.
    Jednak teraz, prażąc się w kąpieli promienni słonecznych, miał ochotę wyjść poza teren campusu i ewakuować się teleportacją jak najdalej od wrzasków nadgorliwego tłumu. Niechętnie zawiesił wzrok na dwóch mężczyznach, którzy nie omieszkali rozstrzygnąć swoich fanaberii za pomocy pięści. Prychnął z oburzeniem na ich iście mugolskie metody i przemieścił wzrok na swoją towarzyszkę, którą z braku lepszego określenia mógł śmiało nominować na swoją dziewczynę. Westchnął głęboko, przyglądając się z niesmakiem jej słabej woli do czekolady. Na jego czole pojawiła się pierwsza oznaka irytacji, pojedyncza zmarszczka. Na początku swój tragiczny stan emocjonalny starał się zatuszować zgrabnym, sardonicznym uśmiechem, ale zaniechał tych niewątpliwie udanych prób, bo Pandora najwyraźniej za punkt honoru obrała sobie podniesienia mu ciśnienia do nietuzinkowych rozmiarów.
    Crowley nigdy nie robiła niczego ot tak, dla zabicia nudy, dla zabawy czy nawet dla sportu, jej działania były podparte jedyną, słuszną strategią, którą pieczołowicie wyćwiczyła i z którą – o dziwo — Alastair był skłonny się zgodzić, bo lojalne stosowanie się do kodeksu Hammurabiego w wykonaniu Pandory było czynnością zbawienną.
    Odchrząknął, zaciskając zwyczajowo chłodną dłoń na jej ramieniu. Po tym miesięcznym spotkanie (nie licząc kilku „przypadkowych” widzeń na Pokątnej) liczył na jej większe zainteresowanie. Był trochę rozgoryczony jej bagatelizującym stosunkiem do swojej osoby i zaczęło go to drażnić coraz bardziej. W innych okolicznościach pewnie nie pozostałby jej dłużny, a teraz… teraz miał tylko nadzieję, że dziewczyna szybko pójdzie po rozum do głowy i zacznie z nim współpracować.
    — Kupimy je wszystkie, obiecuję kochanie, ale teraz już chodźmy — mruknął zniecierpliwiony, nie rozumiejąc, a przynajmniej udając niezrozumienie jej nagłym zainteresowaniem słodyczami, chociaż miała powód (dla Ramireza przerażająco infantylny), powód, który zdecydowanie zbyt często stawał na drodze ich wspólnego porozumienia.
    Wbił w nią swoje bezlitosne spojrzenie, czekając na błyskawiczną zmianę stosunku do zaistniałej sytuacji.
    Alastair

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Quidditch. Na samą myśl o tym słowie na jej ust cisnęło się głośne prychnięcie. Nigdy nie była wielką fanką gry, w której dwunastu graczy krąży od pętli do pętli, unika wściekłych piłek i szuka jednej wielkości orzecha włoskiego jakby od tego zależało całe ich życie. Na szkolnych meczach pojawiała się tylko pod przymusem i przez poczucie wsparcia ślizgońskiego pałkarza, który zapewne nawet nie liczył się z jej obecnością na trybunach. Potulnie jednak siedziała na miejscu, modliła się o to by mecz zakończył się jak najszybciej, krzywiła się za każdym razem gdy tłum wybuchał w euforii, bądź zawodził z rozpaczy i opuszczała stadion tak szybko jak tylko się dało. A mimo to była tu dzisiaj, tkwiła wśród tłumu, który przytłaczał ją swoimi rozmiarami, mrużyła oczy pod wpływem palącego słońca i cicho narzekała pod nosem na upał. Niecierpliwie przenosiła ciężar ciała z nogi na nogę i mierzyła ludźmi spojrzeniem doskonale świadoma tego jak bardzo tutaj nie pasuje. Wszyscy zjawili się tu by kibicować ukochanym przez siebie drużynom, głośno skandowali hasła, wymieniali się uwagami na temat graczy, o którym ona nie miała żadnego pojęcia, prześcigali się w statystykach, jeszcze inni, jak choćby Alastair, przybyli tu tylko po to by pokazać się w tłumie, by nie pozwolić magicznemu światu zapomnieć o dumnie brzmiącym nazwisku, szlachetnym rodzie. Pandora Crowley nie miała wspólnego nic z żadną z tych dwóch grup. Nie drżała z podekscytowania na myśl o meczu, nie nosiła na szyi szalika jednej z drużyn, ani nie mogła poszczycić się znanym, szlachetnym nazwiskiem. Była tu tylko dlatego, że mecz był jedną z nielicznych okazji spędzenia odrobiny czasu z chłopakiem, któremu podczas dłużących się w nieskończoność wakacji nie mogła poświęcić tyle czasu ile chciała. Nieliczne spotkania na Pokątnej nie dawały jej żadnej satysfakcji, mogła więc poświęcić się dla samej chęci rozmowy.
      Zainteresowanie stoiskiem ze słodyczami było jedynym sposobem na to by po prostu nie wybuchnęła po tym jak Ramirez, który zdawał sobie doskonale sprawę z jej obecności, zawiesił wzrok na tyłach jednej z dziewcząt co nie umknęło uwadze Pandory. W normalnych warunkach gotowa byłaby wszcząć awanturę, nie powstrzymałaby się przed spoliczkowaniem go, czy nawet posłaniem w jego kierunku jednej z wielu znanych sobie klątw. Trzymając się resztek przyzwoitości wolała jednak nie roztrząsać osobistych kwestii w towarzystwie tylu liczących się ludzi, a czekolada stanowiła idealne wybawienie od przykrej sytuacji, która w jakiś sposób mocno ją ubodła i zachwiała wiarę we własne możliwości. Pochłaniała wzrokiem tabliczki czekolady, fasolki wszystkich smaków, czy musy-świstusy, uznając je za obiekt znacznie ciekawszy niż precyzyjnie wyprana z emocji twarz Ślizgona, którego konsekwentnie postanowiła ignorować, tym samym choć w odrobinie dając upust swojemu oburzeniu. Nie przejmując się tym co mówi do niej chłopak, ani w jaki sposób to robi, wyciągnęła z kieszeni sakiewkę z pieniędzmi wreszcie kupując zwykłą czekoladę i odchodząc od stoiska ze swoją zdobyczą, która miała umilić je te tortury polegające na oglądaniu bezsensownego meczu.
      - Czekolady? - zapytała nieprzyjemnie słodkim tonem wyciągając w jego kierunku wspomnianą przekąskę, jednak nie patrząc przy tym na niego. - Nie musisz się tak niecierpliwić przecież zdążymy, a nawet jeśli nie to trudno - wzruszyła ramionami i ułamała kawałek czekolady, którą zaczęła nieśpiesznie jeść, zmierzając we wskazanym przez niego kierunku.
      - Przypomnisz mi kto gra? - zapytała po chwili z nikłym zainteresowaniem, jednocześnie ignorując spojrzenia i prychnięcia ze strony zgromadzonych wokół niej kibiców, którzy zapewne uważali ją teraz za ignorantkę. Jednakże czy Crowley kiedykolwiek przejmowała się tym co myślą o niej inni?
      Pandora Crowley

      Usuń
    2. Ramirez nie mógł uskarżać się na słaby wzrok. Za każdym razem, gdy dostrzegał Pandorę na trybunach w tłumie kilkudziesięciu innych Ślizgonów na jego ustach pojawiał się ledwo zauważalny grymas zadowolenia, tłumiony przez determinację pchającą go do znokautowania jak największej liczby graczy przeciwnej drużyny.
      — Pandoro, ty głuptasie!
      Zmusił się do perfekcyjnej karykatury uśmiechu, zauważając nieprzychylne spojrzenia adresowane do nich ze strony dosyć licznej grupki kibiców, którzy najwyraźniej słowa dziewczyny zinterpretowali jak obelgę.
      Szturchnął ją ledwo zauważalnie łokciem w ramię, chcąc jej dać do zrozumienia, żeby włożyła minimum zaangażowania w nadchodzące wydarzenie, bo podobne pytanie zadała mu trzy razy listowanie i raz, gdy świstoklik zabrał ich w to miejsce. Alastair nie ukrywał, że był już trochę zmęczony, a jednocześnie przerażony jej odpornością na zdobywanie wiedzy o qudditchu, ale konsekwentnie milczał, zwalając winę na złe warunki atmosferyczne.
      — Chluby Portree i Armady z Bragi — wytłumaczył od niechcenia, wzruszając ramionami, coby dać Pandorze jasno do zrozumienia, że nikt ciekawy, ale w taki sposób, by żaden kibic nie poczuł się urażony i nie postanowił pofatygować się do nich osobiście.
      Alastairowi nie przystało wzniecać bójek w miejscu publicznym, gdzie swoje przybycie zadeklarował nawet sam Minister Magii. Plamienie honoru rodu było rzeczą uwłaszczającą dla jedynego dziedzica. Przez chwilę nawet pożałował, że przez całe dwa tygodnie namawiał Pandorę do towarzyszenia mu w tym miejscu, ale widząc jej wypchane czekoladą policzki, mimowolnie na jego usta wkradł się o wiele wiarygodniejszy uśmiech. Wyglądała jak chomik żywcem przyłapany na chomikowaniu jedzenia!
      Zatrzymał się raptownie, łapiąc w dłoń szalik w barwach Chlub. Zawiesił go na szyi dziewczyny i wymusił na sobie kolejny uśmiech, tym razem pełen podziwu nad swoimi nienagannym gustem.
      — Do twarzy ci w nim — skomentował, wysyłając jej znaczące spojrzenie i bez zawahania kupił ten znikomo atrakcyjny dodatek.
      Kamuflaż w postaci barw jednej z drużyn dodawała im trochę wiarygodności, którą Pandora w zastraszającym tempie rujnowała słowami.

      Usuń
    3. Nie mógł dziwić się temu, że jej mózg nie przyswajał nie interesujących go informacji. Mimo pełnych sześciu lat w murach Hogwartu, Crowley wciąż nie potrafiła jasno określić na czym w ogóle polega ta gra, o co niejednokrotnie zdarzało jej się go pytać, jednak ostatnio wolała trzymać język za zębami zauważywszy jak szybko traci cierpliwość po usłyszeniu pytania tego rodzaju.
      - No co? - szepnęła w jego stronę, a pytanie, które również przekradło się do jej oczu sprawiło, że te stały się wręcz nienaturalnie wielkie. Przez krótką chwilę wyglądała jak mała dziewczynka łaknąca odkryć wszelkie tajemnice tego świata, jednak zaraz potem cały jej zapał opadł, gdy tylko poczuła lekkie szturchnięcie. - Mam słabą pamięć, musisz mi to wybaczyć, skarbie. Lekarze z Munga mówili, że to efekt przejściowy, wiesz po tym incydencie z wierzbą bijącą, jestem przecież taka nieostrożna - doskonale zrozumiała o co mu chodzi, dlatego też postanowiła zmyślić historię dzięki, której nie wyjdzie na największą niedoinformowaną i najbardziej znienawidzoną osobę w odstępie stu metrów. Słowa te wypowiedziała jednocześnie tak ciepłym, czułym tonem, że z trudem powstrzymała usta przed wykrzywieniem w pełnym obrzydzenia grymasie, jednak właśnie sposób w jaki to oznajmiła sprawił, że kilka otaczających ich ludzi przestało patrzeć na nią z nienawiścią, zamiast której pojawiło się zrozumienie i współczucie.
      Znowu ugryzła kawałek czekolady doskonale wiedząc jak w tej chwili musi wyglądać, jednak zupełnie nie przejmowała się tym. W Kącikach jej ust zgromadziła się odrobina słodkiej, roztapiającej się masy, podczas gdy nieświadoma dziewczyna mierzyła wzrokiem mijane osoby i przysłuchiwała się ich rozmowom w nadziei, że wyłapie z nich jakieś informacje, którymi będzie mogła się posłużyć by nie wyjść na całkowicie nieświadomą w kwestii uprawianego przez chłopaka sportu Nawet nie słuchała gdy ponownie wymówił nazwy drużyn, całkowicie pewna tego, że i tak nie zdoła ich zapamiętać i dopiero gdy zatrzymało ją lekkie szarpnięcie, wróciła na ziemię w tym samym momencie, gdy materiał szalika musnął odsłoniętą skórę jej szyi. Kąciki jej ust zadrgały w uśmiechu, który posłała sprzedawcy.
      - Szalik, jakie to romantyczne - mruknęła pod nosem i zaraz potem prychając cicho. Szczerze wątpiła by barwy tej drużyny dodały jej jakiegokolwiek uroku - Dziękuję, ale sobie też powinieneś taki kupić. - nie czekając na jego reakcje poczyniła to samo co on przed chwilą i zapłaciwszy za szalik zawiesiła go na jego szyi - Świetnie, kilka drobiazgów i naprawdę zaczniemy wyglądać jak para - chwyciła go za rękę ciągnąć w głąb tłumu.

      Usuń
    4. Wykrzywił usta w wymuszonym uśmiech, krzyżując Pandorę w myślach. Przez chwilę miał ochotę zdjąć ten szalik i zaprzyjaźnić go z najbliższym koszem na śmieci, ale będąc na celowniku spojrzeń zbyt wielu osób, w ostatniej chwili się opamiętał, doprowadzając swoją wypraną z emocji twarz do względnego porządku.
      — Jesteś brudna, kochanie — mruknął, nasączając ostatnie słowo jadem, coby podkreślić swoje niezadowolenie w uczestniczeniu w tej całej maskaradzie barw, która doprowadzała jego stoicyzm na kraniec wyczerpania.
      Ujął w dłoń podbródek dziewczyny i opuszkiem palca zgarnął z jej kącików ust okruszki czekolady, pozostawiając na jej wargach mało subtelny pocałunek. Uśmiechnął się cierpko, powstrzymując się przed nieprzyjemnym grymasem.
      Wręcz nie znosił słodkiej czekolady, preferując ciemną, gorzką, a usteczka Crowley smakowały teraz jak słodycz żywcem zdobyta w najlepszej, prestiżowej londyńskiej cukierni. A przecież Pandora nie była słodka jak cukier, była trucizną wykonaną przez koneserskie dłonie, która kawałek po kawałku przejmowała kontrolę nad każdą komórką jego ciała.
      Jego usta właśnie formułowały się w kąśliwą uwagę, że powinna powstrzymać się od łakoci dla bezpieczeństwa własnej wagi, ale zamilkł, dostrzegając w zasięgu wzroku obiekt łudząco podobny do człowieka, którego Ramirez miał ochotę pochować żywcem własnymi rękoma, bez żadnego wsparcia skrzata domowego. Błyskawicznie przejął dowodzenie nad ich spacerem, zmieniając drogę na bardziej okrążaną, bardziej obfitującą w tłumu, ale przy tym bezpieczną od niechcianego towarzystwa w postaci zaufanego przyjaciela ojca.
      — Chodźmy już na trybuny — zaproponował, zerkając na plan, który wręczono im tuż przy wejściu do paszczy fanatyków qudditcha. Co prawda mieli jeszcze sporo czasu do pierwszego gwizdka, ale Alastair miał niejasne przeczucie, że w takim tempie ktoś ucierpi i tym kimś mógł być albo on, albo, przy jego niepojętnej, czarnej rozpaczy Pandora, z którą mimo wszystko wiązał swoje plany.

      Usuń
    5. Doskonale wiedziała co robi wykańczając jego nienaganny ubiór szalikiem, który wyraźnie gryzł się z resztą elementów jego garderoby. Wiedziała, że gestem tym wyprowadzi go z równowagi i jedynie przez wzgląd na obecność innych kibiców powstrzyma się od wszelkich złośliwości. W pewien sposób odpłacała mu się za sytuacje sprzed paru chwil, gdy to ona rzała od nadmiaru negatywnych emocji i resztkami silnej woli powstrzymywała wybuch, zamiast niego opierając się na starej, sprawdzonej obojętności i tabliczce czekolady, którą zjadła już niemal do połowy. Nie przejmowała się swoją figurą, ani tym, że lada moment może usłyszeć jakiś zjadliwy komentarz ze strony mężczyzny. Wielokrotnie podkreślano, że należy do osób zdecydowanie za chudych więc nie uważała, że grzechem będzie zjedzenie kostki, bądź całej tabliczki czekolady.
      - Gdzie? - wymruczała dość nieprzytomnie, jakby na moment zbyt daleko odleciała myślami, jakby duch opuścił jej przyziemne, niewarte uwagi ciało. Krótko, dość mechanicznie odwzajemniła ten pocałunek, a następnie obrzuciła go dość nieprzychylnym spojrzeniem. Zdawał sobie sprawę z tego, że nigdy nie była fanką takich gestów, szczególnie w miejscach publicznych Nie była dziewczyną, która obłapia swojego partnera na każdym kroku i nieustannie w jakże czuły sposób demonstruje powagę swoich uczuć. Darzyła dziwnego rodzaju wstrętem każdą parę, która wzajemnie obśliniała sobie twarze, bądź z niezwykłym uporem sprawdzała za pomocą języków wszelkie braki w uzębieniu partnera.
      Nagłą zmianę kierunku i próbę zagłębienia się w znacznie większy tłum skomentowała jedynie uniesieniem brwi. Przez krótką chwilę próbowała nawet wyłapać w osobę,którą niewątpliwie dostrzegł w tym nawale ludzi, jednak nie potrafiła stwierdzić kto sprawił, że Ramirez postanowił w pewnym sensie uciec. Domyślała się jednak, że był to ktoś zbyt ważny by mógł zobaczyć go w towarzystwie Pandory, albo jedna z panien, z którymi łączyła go przeszłość zapewne już za czasu związku z Crowley, która szczerze wątpiła w to, że Alastair przestrzega niewypowiedzianej na głos zasady wierności. Żadna z możliwości z całą pewnością jej się nie spodobała znacząco psując jej humor. Gdy zaproponował by poszli zająć swoje miejsca jedynie skinęła głową i wyrzuciła ponad połowę czekolady do kubła na śmieci, który właśnie mijali.
      - Przed kim uciekałeś? - spytała po chwili lekko mrużąc oczy przez co rysy jej twarzy wyostrzyły się nieco, głos miała chłodniejszy niż zwykle - Może to był głupi pomysł byś mnie tu zabrał? Skoro teraz musisz ukrywać się przed ludźmi…- wzruszyła lekko ramionami wkładając cały swój wysiłek w to by brzmieć i wyglądać na zupełnie obojętną, jakby ta sprawa w ogóle, w żadnym stopniu jej nie ruszyła, choć poniekąd dlatego, że już dawno zaczęła przyzwyczajać się do myśli, że nie jest dziewczyną dla niego. - Och, patrz - wskazała na grupkę rozmawiających ze sobą osób nieopodal nich - Widzę kilku naszych znajomych, chcesz się przywitać? Oczywiście nie musimy mówić, że przyszliśmy tutaj razem - zdjęła z szyi szalik i niczym małe dziecko zaczęła się nim nieświadomie bawić, jednocześnie nie spuszczając spojrzenia z roześmianej grupy.

      Usuń
    6. — Gdzie podziała się twoja umiejętność dedukcji? — Spiorunował dziewczynę na w poły rozbawionym, na w poły poważnym spojrzeniem, wyginając usta w półuśmiechu.
      Ramirez nigdy nie starał się ukryć faktu, że Pandora stanowiła dla niego epicentrum wszelkich relacji międzyludzkich, a to, że była jego dziewczyną praktycznie od zawsze stało się nierozerwalną częścią w jego życiu. W świetle tych racjonalnych dowodów, mógł z całym przekonaniem przyznać, że każda osoba w grubych, wiekowych murach zamku zdawała sobie realnie sprawę z ich związku zapieczętowanym długimi, przeważnie publicznymi sprzeczkami o z pozoru trywialne błahostki i Alastair nie miał zamiaru ukrywać uczuć, które trwale związały go z Pandorą. Nierozwijalne więzy krępujące ich ciała były bezapelacyjne i nie do przebicia.
      — Nie mam zamiaru udawać, że przyszedłem tu sam, będąc tu z tobą, skąd ci to przyszło do głowy?
      Przywiązanie, które łączyło go z Crowley było na tyle poważne, że Ramirez nawet nie miał zamiaru udawać, że nie przyszli tu razem, bo każda osoba trzeźwo myśląca porównałby fakty ze sobą i wyciągnęła nad wyraz trafne wnioski. Po prostu nie miał ochoty konfrontować się z przyjacielem swojego ojca, który z pewnością otaksowałby tym swoimi do bólu pazernym (w odczuciu chłopaka również i sprośnym) wzorkiem ciało dziewczyny, która należała tylko do Ramireza i nikogo innego. Jasny szlag trafiłby go na miejscu i z pewnością wyciągnięcie różdżki i przetestowanie nowopoznanych zaklęć w bibliotece rodzinnej byłoby nieuniknione.
      — Nie zaprzątaj sobie myśli moimi unikami taktycznymi — mruknął, wzruszając ramionami, chociaż nie miał wątpliwości, że przed jego własnym, prywatnym rentgenem w postaci Pandory zdradzały go kłamliwie ogniki igrające z oczyma, świadczące o tym, że obojętność w tej sytuacji przychodziła mu z niebywałym trudem. — Jeśli zależy ci na wymiganiu się od mojego towarzystwa, chodźmy się przywitać — zgodził się, w dalszym ciągu trzymając ją za rękę, coby dać Pandorze jasno do zrozumienia, że nie ma zamiaru jej puścić przez najbliższe parę godzin.

      Usuń
    7. Na jego słowa parsknęła cicho śmiechem. Dźwięk ten jeszcze na początku ich znajomości był jej zupełnie obcy i gdy tylko wyrywał się z jej ust, zamierała w całkowitym osłupieniu. Ramirez może nie był nawet tego świadomy, ale był jedyną osobą, która potrafiła tak po prostu ją rozśmieszyć. Przy nim w dobre dni potrafiła zaśmiewać się do łez, co nie zdarzało jej się nigdy wcześniej.
      - Zgubiłam razem ze swoim mózgiem, inaczej by mnie tu nie było - odparła z nutką rozbawienia wyraźnie słyszalną w jej głosie. Jej humor zdawał się zmieniać jak w kalejdoskopie, jeszcze przed chwilą wyraźne zirytowana i poniekąd też podłamana, a teraz niemalże pogodna. Wiedziała, że to wszystko za sprawą chłopaka, który wzbudzał w niej gniew w takim stopniu, że aż sama momentami drżała na myśl, że to wszystko jest w stanie się w niej pomieścić, a jednocześnie sprawiał, że wybuchała w niej czysta euforia.
      - Po prostu. - odpowiada krótko wzruszając przy tym ramionami. Nie chciała teraz rozstrzygać tej kwestii, choć przecież musiał być świadomy tego o co naprawdę jej chodziło. O tym, że nie jest odpowiednią dziewczyną dla kogoś o jego statusie wiedziała od dawna i wcale nie zdziwiłaby się gdyby zechciał ukryć jej istnienie w świecie mieszczącym się poza starymi murami. Gdy myślała o tym zastanawiała się jak będzie wyglądała ich relacja po ukończeniu szkoły. Czy wraz z otrzymaniem tytułu absolwenta ich znajomość tak po prostu się rozpadnie, czy może wciąż będą spotykać się raz w miesiącu na zatłoczonej ulicy Pokątnej, gdzie prywatność była zjawiskiem tak rzadkim jak śnieg na Saharze. Za każdym razem próbowała odpędzić od siebie te myśli niczym jak od natrętnej muchy, głównie przez fakt, że przyprowadzały one ze sobą bezkresny smutek. Bo kim stanie się bez niego?
      - Wcale nie chce wymigać się od twojego towarzystwa, jak możesz w ogóle tak myśleć? Gdybym mogła spędziłabym ten czas tylko z tobą, a nie tłumem rozwrzeszczanych ludzi, zwłaszcza, że wiem, że prawdopodobnie spotkamy się dopiero w pociągu - jej usta wykrzywiły się w grymasie pełnym niezadowolenia, który szybko opanowała nie chcąc przecież pokazać, że zależy jej na częstszych spotkaniach, a ich brak wiąże się z poczuciem ogromnej pustki i wyniszczającej tęsknoty. Nie mógł przecież wiedzieć jak bardzo ją od siebie uzależnił. - Nie, zostańmy tu. Jeśli ktoś będzie chciał się przywitać to sam podejdzie, a poza tym musimy znaleźć swoje miejsca. A ty musisz mnie wprowadzić w zasady gry, bo przecież to wstyd by dziewczyna tak dobrego...kijkarza? - zapytała niepewnie, a na widok jego miny przewróciła oczami - No widzisz! Jestem beznadziejna..- wymruczała z rezygnacją i opierając czoło o jego ramię ukryła twarz za kotarą ciemnych włosów. Przygryzając do krwi dolną wargę czuła jak ze wstydu palą ją policzki.

      Usuń
    8. Westchnął bezgłośnie, powstrzymując się od wykrzesania z siebie jakiekolwiek oznak irytacji, które mógłby znów doprowadzić ich związek do nikomu niepotrzebnego konfliktu. Alastair nie lubił obcować z ludźmi, ograniczał się właściwie zawsze tylko do zbędnego minimum, starając się jak najszybciej opuścić towarzystwo czy to pod trywialnym pretekstem „ups! zapomniałem czegoś”, czy też niezbyt ambitnym wykrętem pod tytułem „strasznie boli mnie głowa”, pomimo iż chorował stosunkowo rzadko, prawie wcale, nigdy nie oskarżając się na żaden dyskomfort towarzyszący gorączce lub innym przypadłością, dlatego odpowiedź Pandory go usatysfakcjonowała.
      — Jesteś — wyznał po chwili zastanowienia, gdy usiane w nim rozgoryczanie zmorzyło się na śle, potęgując w nim serie wątpliwości, mimo iż od dawna wiedział, że Pandora nie była zagorzałą fanką qudditcha i najprawdopodobniej tylko znikomy cud skłonił ją do towarzyszenia mu w tym wydarzeniu. Alastair najchętniej rozszarpałby tłumy usłane wokół stadionu i zrezygnowałby z solidaryzowania się z napalonymi kibicami, zaszywając się z Crowley w miejscu na tyle odludnym, gdzie każdy oddech miałby jakieś znaczenia. Ale taki czyn był niemożliwością, nawet z jego nazwiskiem, a może zwłaszcza z nim.
      Złapał w zimne place jej podbródek i uniósł go na wysokość swoich oczu.
      — Jest siedmiu graczy. Trzech ściągających. Dwóch pałkarzy. Jeden obrońca i jeden szukający — wyjaśnił cierpliwie, nie spuszczając z oka jej ciemnych tęczówek. — W grze są cztery piłki — dwa tłuczki, jeden kafel i złoty znicz. Złapanie złotego znicza przez szukającego jest równoznaczne z zakończeniem meczu i zgarnięciem dla jego drużyny stu pięćdziesięciu punktów. Szukający podają między sobą kafla, starają się przerzucić przez którąś z obręczy, którą strzeże obrońca. Przerzucony kafel jest wart dziesięć punktów. Zaś pałkarze — tu zrobił stosunkowo długą pauzę, coby zaznaczyć, że nie jest żadnym kijkarzem — mając do dyspozycji po pałce, muszą wyeliminować tłuczkami jak najwięcej graczy z przeciwnej drużyny — dokończył. — Ot, cała filozofia, kochanie. — Musnął ją chaotycznie w dolną wargę i zwolnił uścisk. — Tu nie ma czego rozumieć.
      Ramirez doskonale zdawał sobie sprawę, że ich związek kłócił się z zasadami etyki ich klas społecznych, ale nie miał zamiaru poruszać tego przykrego tematu. Tak czy siak nie wyobrażając sobie swojego życie bez Pandory, która stanowiła fundament jego egzystencji i nawet nie próbował rozmyślać nad swoją przyszłością, która go czeka za chłodnymi murami zamku, posiadając nawiną nadzieję, że rozwiązanie wszelkich wątpliwości przyjdzie naturalnie, bez pośpiechu, samoistnie.

      Usuń
    9. Wyczuwała jego irytację w każdym nieświadomie napiętym mięśniu ciała, każdym urywanym oddechu, najmniejszym geście. Przez lata nauczyła się z niego czytać, dostrzegać znacznie więcej niż reszta otaczających ich ludzi i wiedziała kiedy, mimo usilnych prób ukrycia, nawiedzają go negatywne emocje. Wiedziała również, że to często ona jest podłożem ich istnienia i wielokrotnie próbowała sprawić, że będzie inaczej lecz za każdym razem coś sprawiało, że po wykonaniu kroku na przód, cofała się o dwa do tyłu. Chciała być lepsza dla niego, ale jakiś głosik w jej głowie nieustannie powtarzał, że dążenie do ideału z czyjegoś powodu nie leży i nigdy nie będzie leżało w jej naturze.
      - Świetnie, dobrze wiedzieć, że tak o mnie myślisz…- mruknęła cicho pod nosem posępnym tonem. Jakaś cześć niej łudziła się, że chłopak zaprzeczy, że przygarnie ją mocniej do siebie i zruga za pesymistyczne postrzeganie samej siebie. Zamiast tego dostała potwierdzenie, które sprawiło, że jedynie chciała zapaść się pod ziemię, zniknąć w tłumie otaczających ich ludzi, rozpłynąć się w powietrzu i na moment przestać istnieć. Czuła się jeszcze bardziej zażenowana własnymi słowami i lekkomyślnym podejściem do ważnych dla niego spraw. Starała się, zależało jej na tym by miał pewność, że może na nią liczyć, ale nawet mimo chęci nie potrafiła przekonać się do tej gry i zapamiętać choćby podstawowych informacji, o które teraz ciągle się dopytywała. Jednak kiedy zaczął mówić słuchała go cierpliwie, w swojej głowie powtarzając każde pojedyncze słowo przynajmniej trzy razy, w nadziei, że może w ten sposób zapamięta coś z tego na dłużej. Nie odwracała wzroku nawet na krótką chwilę i kiwała głową niczym posłuszny, rasowy piesek.
      - Siedmiu graczy, cztery piłki, złoty znicz i pałkarz nie kijkarz, zapamiętałam i już będę grzeczna, powinieneś być ze mnie dumny - westchnęła ciężko, po czym odgarnęła kilka kosmyków, które opadły jej na oczy i wreszcie odwróciła od niego wzrok, nie chcąc doszukiwać się w jego spojrzeniu rozczarowania, czy innych emocji, których z całą pewnością nie chciała teraz widzieć. Nie chciała myśleć o tym ile złego przynosi za sobą ich związek, jednak to było silniejsze od niej. W zamyśleniu nie zauważyła jakiegoś rosłego nastolatka, który wpadł na nią z impetem i zwalił ją z nóg. O całym zajściu uświadomiła sobie dopiero po sekundzie, gdy znalazła się na ziemi, a jej tyłek zaczął protestować przez falę bólu spowodowaną spotkaniem z podłożem. Pech chciał, że dodatkowo wylądowała w kałuży powstałej przez jakiś płyn, słodkie picie, które teraz kropelkami spływało po jej twarzy, nie mówiąc o tym, że zlepiło włosy i poplamiło ubrania. Chłopak zaś oddalił się pośpiesznie, pewnie nawet nie zauważając, że wpadł na przeszkodę w postaci drobnej Pandory.

      Usuń
  5. Mistrzostwa. Jedno słowo, a jednak przynosi tyle powodów do radości. Wbrew pozorom zamiłowanie do quidditcha było tylko jednym z nich. Tak po prawdzie, to Jack do tej pory nie wiedział komu kibicować. Fakt, było to jego najukochańszy sport, ale żyjąc w rodzinie Bizarre'ów nie jest łatwo. Matka Ślizgona, gdy jeszcze żyła, nawet nie wiedziała czym są te jakże piękne i emocjonujące rozgrywki, a gdy weszła w świat czarodziejów, zrozumiała tylko tyle, że lata się na miotłach. Natomiast Robert, ojciec Jack'a, ale bardziej dość ważny pracownik Ministerstwa znał quiditcha. Na tym się kończyło, bo mężczyzna nie pochwalał ukochanego przez syna sportu. Jack nie miał więc żadnego wzoru i doświadczenia w kibicowaniu. Sam znał zasady, należał do drużyny i po prostu kochał ten sport, ale nie dane mu było oglądać go na wielkiej arenie, aż do dziś. Już skończył lat siedemnaście i sam mógł za siebie decydować. Pieniędzy miał dość, bo ojciec choć nie kochający to utrzymywał Ślizgona ze swojej sporej pensji. Z kupnem biletu nie było problemu, ale wybór drużyny do kibicowania jej... W sumie zamierzał powierzyć te decyzję kolegom z Domu Węża. Tu na scenę wchodzi drugi powód obecności młodego Bizarre'a na, a właściwie jeszcze przed stadionem. Ostatnimi czasy bardzo zżył się z członkami drużyny Slytherina. Zawdzięczał to porażce w szkolnych rozgrywkach i nienawiści do wspólnego wzora. Pierwotny plan był nawet taki, że to właśnie na Mistrzostwach się zemszczą, ale potem alkohol, wizja kariery muzycznej i chłopak właściwie zapomniał, co koniec końców ustalili. W razie czego zawsze miał różdżkę przy boku i nawet zaopatrzył się w buteleczkę bardzo nieprzyjemnej substancji. Był to kwas niepewnego pochodzenia. Może pojemniczek wydawał się mały, ale Jack znał odpowiednie zaklęcie. Jedyną więc pewną rzeczą w związku z tą dziwaczną substancją było to, że raczej nikt nie zechciałby zostać nią oblany.
    Jack właściwie czuł sie straszliwie zagubiony, bo zamierzał spotkać się z ekipą przed stadionem, później mógłby być z tym lekki kłopot, ale chwilowo nie mógł nikogo znaleźć. Postanowił szukać jeszcze pół godziny, a potem bez marudzenia znaleźć miejsce z dobry widokiem jakie zapewniał mu nie najtańszy bilet.
    Lekko podirytowany monotonnymi poszukiwaniami ruszył ku jednemu ze stoisk z wszelakimi atrybutami do kibicowania. Wyposażył się w zestawy w barwach obu drużyn i upchnął je do torby zawieszonej na ramieniu. Teraz postanowił skierować swe kroki ku jakiemuś straganowi ze słodyczami, a potem martwić się dalszymi poszukiwaniami. W najgorszym wypadku po drodze mógł wpaść na innych znajomych z Hogwartu. Mimo to w głębi ducha wierzył, że spotka członków "Ślizgońskiego Kwasu".

    JACK

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ile on by dał, żeby cieszyć się Mistrzostwami w gronie kolegów. Niestety warunkiem, żeby zająć najlepsze miejsca był przymus pokazania się tutaj z ojcem. Taaak, bardzo ważne było, żeby utrzymywać status kochającej się rodzinki i tego, jak Malfoy’owie są do siebie podobni. Jego ojciec zawsze powtarzał, że są jak bliźniacy, ale Jace nigdy nie dostrzegał jakiegokolwiek podobieństwa pomiędzy nimi. Oczywiście, rysy twarzy i mimikę mieli identyczną, aczkolwiek Ślizgon zawsze był przekonany, że więcej cech odziedziczył po matce, chociaż jest to czysto teoretyczne.
      Wyszedł z ich namiotu, który z zewnątrz pokazywał prostotę, natomiast w środku widać było za pierwszym rzutem oka, że mieszka tutaj arystokracja. Jego ojciec zaprosił oczywiście swojego najlepszego kolegę z córką. Nie trudno domyślić się, że był jakiś głębszy podtekst w tym wypadzie. Gabriel już od dłuższego czasu nadawał mu jaka to Hilary jest idealna. Jace tylko kiwał głową udając, że słucha.
      Zaraz za nim ruszył ojciec chcąc rozejrzeć się za swoim przyjacielem, który jeszcze nie przybył na miejsce. Powinien być lada chwila a Jace zdecydowanie nie chciał przy tym być. Będzie zapewne musiał niańczyć tą całą Hilary…
      Po chwili serce mu stanęło, kiedy zauważył Jack’a, który wbił w niego wzrok i machał wesoło. Jace bardzo dobrze pamiętał popijawę w Pokoju Wspólnym i planowanie przez nich zemsty, ale uważał, że okoliczności są bardzo, ale to bardzo nieodpowiednie zważając na to, że był tutaj z ojcem.
      - Ten ktoś chyba do ciebie macha. – stwierdził Gabriel z nieco niewyraźną miną. Jace już wiedział co to znaczy. Albo znał jego ojca i wcale nie przypadł mu do gustu, albo po prostu była mu znana historia Jack’a, który rodowitym Ślizgonem zdecydowanie nie był. Podchodził pod to również brak zainteresowania Czarnym Panem. Chcąc oszczędzić Jack’owi chamskich odzywek ojca, a raczej Avady, która z pewnością poleciałaby w stronę Jace’a, gdyby Gabriel dowiedział się, że niedawno ich stosunki się polepszyły postanowił pójść w drugą stronę jak gdyby nigdy nic.
      - Nie znam go. Pewnie mnie z kimś pomylił. – kontem oka zauważył, że Bizarre idzie w jego stronę zdecydowanym krokiem. Musiał szybko działać. – Idę poszukać Pana Timothy. – mruknął po czym odwrócił się na pięcie niemalże biegnąc. Schował się za wózkami z jedzeniem i ludźmi z ogromnymi bannerami. Rozejrzał się czy aby na pewno jest poza wzrokiem ojca. Był bezpieczny.

      [Wybacz, że pokierowałam Jackiem, ale miałam taki oto pomysł, więc musiałam jakoś zadziałać :D ]
      Malfoy Jacek

      Usuń
    2. Evan Rosier nie czuł się członkiem Ślizgońskiego Kwasu , ale bez wątpienia był Ślizgonem z krwi i kości i ten status pozwalał mu na nieco bliższe relacje z chłopcami z zespołu. Po hojnie zakrapianej ognistą whisky nocy i po zaplanowanym jedynie w myślach morderstwie na Whattcie w życiu szóstki wychowanków Horacego Slughorna niewiele się zmieniło. Ślizgoński Kwas stał się topową kapelą, w pokoju wspólnym po dziś dzień śpiewa się ich piosenki i parodiuje trase koncertową do dormitorium, wszak nie ich wina, że kamienna posadzka w lochach jest krzywa. Więzi zawodników Quidditcha się umocniły szcześcioma butelkami i dwoma wrogami a Evan Rosier stał się ich największym kibicem. Miłość do tego wspaniałego i szlachetnego zawodu odziedziczył zapewne po ojcu, który pracując w Ministerstwie Magii mógł zdobyć bilety na Mistrzostwa Europy. Chłopak jednak postanowił ulotnić się podczas pierwszej lepszej okazji, kiedy znajomi ojca skupili się w jednym miejscu a głowy ich były pełne argumentów dlaczego Chluba jest lepsza od Armady. Błądził przez pierwsze piętnaście minut sam szukając w tysięcznym tłumie swoich znajomych z szkoły, do oficjalnego otwarcia pozostała godzina. I kiedy już stracił nadzieję na doborowe towarzystwo zauważył pałkarza ślizgonów.
      - Jack! Wyglądasz na zdezorientowanego! Chyba się nie zgubiłeś, co?

      Usuń
    3. Quidditch nigdy nie był sportową dyscypliną, która wywoływałby w Ianie falę podekscytowania i napięcia związanego ze zbliżającym się meczem. Odkąd tylko pamiętał, miotlarskie wyczyny zawodników, którzy w napięciu podążali za kilkoma piłkami, kojarzyły mu się z mało pozytywnymi aspektami czarodziejskiego życia. Niebezpieczne tłuczki, wściekli pałkarze, nachalnie uciekający znicz, ryk podnieconego tłumu, ciągłe treningi, zmęczenie i latanie w pocie czoła nie pisały się w naturę Ślizgona, który najchętniej usunąłby z pamięci instrukcje gdy i raz na zawsze rzucił w kąt swoją miotłę, nie stawiając choćby jednej stopy na murawie boiska. Sam nie wiedział jakim cudem dostał się do szkolnej drużyny, gdzie jako Obrońca dzielnie hamował zapędy przeciwników, z dziką furią oblegających jego królestwo: trzy pętle. Mimo swej awersji do Quidditcha nie zrezygnował z żadnego meczu, chociaż wielokrotnie był blisko wykonania tego kroku. Aktualnie z nieco zagubioną miną stał samotnie na polu namiotowym, przyglądając się rozentuzjazmowanym kibicom, którzy obładowani proporczykami, szalikami w barwach drużyn i innego tego typu gadżetami, przeciskali się wzdłuż wąskich ścieżek, by zredukować dystans dzielący ich od monumentalnego stadionu: miejsca, w którym lada moment odbędą się Mistrzostwa Europy w Quidditchu. Ślizgon co prawda nie kibicował żadnej z drużyn i nie miał bladego pojęcia co też właściwie robił pośrodku wiernych kibiców Armad z Bragi, czy Chlub Portee. Bilet na Mistrzostwa zalegał w jego szufladzie już od roku czasu, gdy to ojciec — dawna znana osobistość Ministerstwa Magii — oznajmił, iż koniecznością będzie wybranie się i na własne oczy zobaczenie tego niesłychanego widowiska. Po jego śmierci chłopak czuł się w obowiązku dopełnić dawną obietnicę, toteż niechętnie opuścił rodzinne Chelmsford, by w pojedynkę stawić czoła kilkutysięcznemu tłumowi ludzi. Poza tym dobrze pamiętał o konspiracyjnym planie zarówno jego jak i piątki innych mieszkańców Domu Węża. Po cichu liczył, że napotka tutaj członków Ślizgońskiego Kwasu, którzy jakoś umilą mu całe te Mistrzostwa. — Jack? — mruknął jakiś czas później, gdy w oddali ujrzał sylwetkę nowego kolegi, machającego w bliżej nieokreślonym kierunku. Wzruszył jedynie ramionami i powlókł się w stronę Bizarre'a, przystając jednak nieopodal wózka z jedzeniem. Na jego twarz wkradł się lekki uśmieszek, gdy zarejestrował wzrokiem chowającą się tam osobę. — Malfoy, czyżbyś przed kimś uciekał? — odezwał się za jego plecami, okrążając blondyna i stając naprzeciwko jego twarzy. — Widziałeś? — dodał, wskazując gestem na rozprzestrzeniający się przed nimi plac. — Czy to nie Rosier i Jack? — zapytał, po czym po wykonaniu kilku kroków otworzył usta, by dość głośnym krzykiem przywołać do siebie dwójkę Ślizgonów.
      — Evan, Bizarre! — wrzasnął, odmachując im jedną ręką i cierpliwie czekając, aż cały skład ich autorskiego Ślizgońskiego Kwasu wreszcie się zapełni.
      Ian

      Usuń
    4. Wydawał się bardzo zdezorientowany, kiedy Ian stanął obok niego. Miał nadzieję, że jego ojciec nie zauważy tego, że tutaj właśnie się schował. Udało mu się zauważyć, że przyjaciel ojca z córką właśnie dotarł na miejsce. Jak przypuszczał Hilary miała góra czternaście lat, wypłowiałe włosy i krótkie nogi. Westchnął modląc się w duchu, żeby nie musiał spędzić z nimi więcej czasu niż będzie musiał. Gabriel rozglądał się dookoła za synem, jednak go nie dostrzegał – na szczęście! Jęknął z rezygnacją, kiedy Ian zaczął wołać pozostałych Ślizgonów zwracając tym samym uwagę przechodniów i co za tym idzie Malfoy’a Seniora. Skulił się jeszcze bardziej rzucając wściekłe spojrzenie Blake’owi.
      - Zamknij się. – warknął do niego próbując za wszelką cenę się nie wychylać. Wystarczyło, żeby ojciec zauważył jego włosy, już byłoby po wszystkim. Jego kolega wydawał mu się nieco zdziwiony ową sytuacją. Jace machnął ręką krzyżując ręce na torsie.
      - Jak ojciec mnie zobaczy, jest już po mnie. – wyjaśnił i skinął głową w lewo, żeby zobaczył, czy ten nadal tam stoi.
      Malfoy

      Usuń
    5. Rzucił w stronę blondyna pełne zbulwersowania spojrzenie, gdy ten uciszył go krótkim zamknij się, nie dając mu tym samym pełnej swobody zachowania w i tak już głośnym miejscu. Na całym kempingu co rusz słyszeć można istną kakofonię dźwięków przyprawiających o ból głowy, toteż Ian nie przejął się swoim drobnym wyskokiem mającym na celu przywołanie do nich dwójki kolegów. Jego irytację zrozumiał jednak już sekundy później, gdy ten zaserwował mu wyjątkowo zabawne — jak w opinii Iana — wytłumaczenie. — Czyżby nasz główny dowódca misji: "Utopić w kwasie, upokorzyć i na koniec zabić" bał się własnego ojca? — powiedział konspiracyjnym szeptem, obracając głowę w kierunku stojącego kilka metrów dalej mężczyzny: starszej wersji Jace'a Malfoya. — Spokojnie, niczego nie widział. — dodał, wciąż nie spuszczając wzroku z zaabsorbowanego rozmową ojca swojego towarzysza. — A teraz chodź, Jack i Rosier chyba nie mogą się tu przecisnąć — mruknął, wskazując na walczących z dzikim tłumem Ślizgonów.

      Usuń
    6. Pokręcił głową. Nie bał się ojca tylko nie miał zamiaru zajmować się nieciekawą córką przyjaciela ojca.
      Odetchnął z ulgą, kiedy Ian powiedział, że ten nic nie widział. Podniósł się z kucek [od kucania, nie mam pojęcia czy ja to dobrze odmieniłam oO] nadal zachowując pewien dystans. Zerknął przez ramię i uśmiechnął się pod nosem. Weszli do namiotu.
      - Nie boję się ojca, tylko tej kreatury, którą jego przyjaciel przyprowadził a niestety jest z dobrej rodziny, co Gabriel uważa, za najważniejsze. - udał, że się krztusi, po czym zerknął w stronę chłopaków walczących z tłumem kolorowych czarodziejów. Jace nie miał zamiaru się przebierać, ani bawić w kupowanie gadżetów z logo ulubionej drużyny.
      - Gdzie masz miejsce? - spytał Ian'a mając szczerą nadzieję, że gdzieś niedaleko niego. Nie wyobrażał sobie tych kilku godzin bezsensownego siedzenia bądź stania obok rodziciela i jej. Szli w stronę kolegów, również próbując się przepchnąć.

      Usuń
    7. Ku jego uldze zobaczył pierwszą znajomą twarz i nie omieszkał zwrócić na siebie uwagi Malfoya. Tamten jednak czmychnął w przeciwnym kierunku i Jack musiał ruszyć za nim, by nie stać samotnie w miejscu. Niebawem nie przedzierał się sam, bo dołączył do niego Evan z uśmiechem na twarzy. Bizarre natychmiast odpowiedział tym samym.
      - Nie ja, a Malfoy. Skulił się za jednym z wózków. Nie wiem czy mnie nie zauważył, czy zrobił to celowo. I nie dowiem się dopóki do niego nie dotrę. Ale dzięki Merlinowi nie będe przedzierał się sam - jego oczy błysnęły, kiedy skierował spojrzenie na swojego towarzysza.
      Wtem usłyszał znajomy głos. To jednak nie Rosier stojący tuz obok, a Ian, który najwyraźniej już znalazł Malfoya. Jack złapał Evana za ramię i pociągnął za sobą przez tłum, ku dwójce Ślizgonów. Jedyną, a zarazem największą przeszkodą była zbita gromada ludzi, która niczym mur uniemożliwiała poruszanie się.
      - Powiedz mi Rosier - zaczął, chcąc przerwać milczenie - Kibicujesz Chlubie, Armadą czy może nikomu?
      W oczekiwaniu na odpowiedź kolegi, nie przestawał rozpychać się łokciami wśród rozentuzjazmowanych czarodziejów brnących na stadion. Chwilę potem stał już przy wózków z jedzeniem, dopiero wtedy uświadomił sobie, że Evan wyrwał się z jego uścisku i jeszcze nie wydostał się z tłumu.
      - Dasz radę! - krzyknął by zmotywować Ślizgona i skierował wzrok na Iana i Jace'a - A wy co? Podziwiacie ten wózek od tyłu? - przekrzywił delikatnie głowę, a piwne oczy błysnęły radośnie.
      W końcu nie był już sam, co bardzo mu pasowało. Tym bardziej, że jeszcze nie odnalazł się wśród kibiców.

      [Nie ma problema, Malfoy, że pokierowałaś Jackiem ;) Podejrzewam, że na prawdę by się tak zachował, więc nie ma o czym gadać xD ]
      Jack

      Usuń
    8. Ian raz jeszcze spojrzał w kierunku wskazywanym przez Malfoya, patrząc na stojącą obok jego ojca dziewczynę, zapewne potencjalną kandydatkę serca Ślizgona. Musiał z pełną świadomością stwierdzić, iż po raz pierwszy w życiu trochę mu współczuł. Ograniczenia związane z byciem arystokratą mimo swoich plusów musiały być wyjątkowo uciążliwe, począwszy od aranżowanych zaręczyn, a skończywszy na przykładnym prowadzeniu się i jak w przypadku Jace'a: bezwzględnym słuchaniu ojca. — Loża numer pięć — oznajmił, wyciągając z kieszeni zwinięty w rulonik bilet. — Miejsce piętnaste. Wychodzi na to, że to niedaleko VIP'ów. — dopowiedział, wciąż rozpychając się i brnąc przez zbudowany z żywych ludzi mur. Po kilku minutach niestrudzonej walki nareszcie udało im się stanąć przed uśmiechniętym od ucha do ucha Bizarre'm, który chcąc podtrzymać na duchu wciąż walczącego Rosiera, zachęcał go gromkim krzykiem przepełnionym pozytywnym nastawieniem. — Mamy jeszcze godzinę do rozpoczęcia meczu — rzucił, stając naprzeciwko dwójki kolegów, w międzyczasie czekając na pojawienie się Evana. — Jakieś propozycje? — zapytał w nadziei, że nadarzy się okazja do kontynuowania rozpoczętej w Pokoju Wspólnym libacji, spędzonej w akompaniamencie wspólnych intryg i spiskowych planów.

      Usuń
    9. Dziki tłum w pewnym momencie porwał Evana tym samym odcinając mu drogę od Jacka i pozostałych ślizgonów zebranych przed wózkiem. Torował sobie drogę łokciami, pchał się do przodu na przysłowiowego chama o deptał nieokrzesanych kibiców po stopach - na marne. Kiedy włożył rękę do kieszeni by wyjąć z niej różdżke, zabrzęczały monet i Rosierowi wpadł pewien pomysł do głowy. Rzucił garść sykli i galeonów. Reakcja była natychmiastowa, wszyscy rzucili się do zbierania czarodziejskiej waluty a Evan na spokojnie mógł dostać się do kumpli.
      - Witam panowie. - przywitał się, nie mógł odpuścić sobie uśmiechu i rozbawionego spojrzenia jakim ich obdarzył.
      - Czy Regulus i Lenard będą obecni, czy idziemy sami coś skombinować?

      Usuń
    10. [Proszę pamiętać, iż "h" w języku hiszpańskim się nie czyta ;)]

      Lenard ponownie przechadzał się po stoiskach z jedzeniem i innymi takimi. Coś tam nawet kupił, by na szybko wypełnić sobie krzyczący brzuch. Oczywiście jak zwykle rozglądał się na prawo i lewo starając się znaleźć znajome osoby. Mógłby założyć się o sakiewkę galeonów, że gdzieś mignął mu Jace, a nawet o swoją własną różdżkę, że widział uśmiech Jacka. Jednakże to wszystko było tylko momentami, równie dobrze mogło mu się przewidzieć i tym samym straciłby różdżkę i pieniądze. Tłum wręcz szalał brnąc w obie strony, zupełnie jak mrówki przy mrowisku. Lenard cieszył się, że jego wzrost był na tyle odpowiedni, by widzieć każdą szczelinę w tym ludzkim murze. Wysoki na tyle, by się wszędzie zgrabnie przecisnąć.
      Korzystając z tego daru przeciskał się dalej przy okazji zauważając blond czuprynę gdzieś w okolicach dalszych straganów. Czym bardziej się przybliżał, tym więcej poznawał znajomych twarzy. Jace, Ian, Evan i Jack. Na Merlina, ile można ich było szukać? Tym razem Hiszpan zaczął skakać pomiędzy ludźmi, nawet nie przejmując się skutkami. Ważne, że on się dostanie tam gdzie chce. Zresztą kojarzony był ze swoim dziadkiem, a jego czarodzieje zazwyczaj się bali, toteż niewiele miało odwagę zwrócić chłopakowi uwagę. Machnął Ian'owi, który akurat jako pierwszy go wyhaczył. Klika prześlizgiwań dalej był już obok grupki, z całym uśmiechem na twarzy.
      - ¡Hola amigos! - przywitał się ze Ślizgonami. - Co to za spotkania bez kapitana? - pokręcił głową, ale zaśmiał się przyjaźnie.

      Usuń

    11. Podczas gdy większość jego znajomych starała się zgubić lub uciec ojcom, on sam postanowił dać nogę własnej matce. Walburgia Black była kobietą, która za wszelką cenę chciała rządzić i dlatego w ich rodzinnym domu to ona nosiła przysłowiowe spodnie a ojciec potulnie dawała zgnieść się pantoflem – i najwyraźniej sprawiało mu to radość. Kiedy w ich namiocie padło nazwisko "Ducie" Regulus nie czekał na pierwszą lepszą okazję, po prostu popędził do wyjścia mrucząc coś o zapomnianym bagażu i jedzeniu. Nie miał zamiaru spędzić tych cudownych chwili, jakie miały mu dostarczyć Mistrzostwa Europy w Quidditchu w towarzystwie swoich przyszłych teściów i narzeczonej, której nie znosił. Wszystko, tylko nie to! Przeciskał się przez tłumu kibiców, co jakiś czas celowo dźgając łokciem w żebra tych , co kibicowali Armadzie. Miał nadzieję, że nie będzie musiała długo koczować pod stadionem w poszukiwaniu zagubionych członków Ślizgońskiego Kwasu , nogi zaczynały go boleć, kilka razy ktoś zmiażdżył mu stopę i cudem tylko uniknął kontaktu z różową, magiczną watą cukrową. W pewnym momencie dostrzegł ryj Evana Rosiera, jednak bardzo szybko znikł mu ona z pola wiedzenia, ruszył więc w kierunku gdzie jeszcze przed chwilą go widział, mając nadzieję, że nie teleportować się czy też nie został zadeptany. Kilka minut później dostrzegł ich wszystkich.
      - Od kiedy to spotkania anonimowych alkoholików są w niedziele przed budką z kremowym piwem?

      Usuń
    12. [Bardzo składnie i po polskiemu. Tablet cudowny wynalazek. ]

      Usuń
  6. Karen nigdy nie potrafiła grać w Quidditcha, ale jeżeli rozchodziło się o kibicowanie, była tą, która darła się najgłośniej (ku niezadowoleniu osób siedzących obok). Dlatego nie mogła przegapić tak dobrej okazji do kibicowania swojej ukochanej drużynie – Chlubom z Potrwee.
    Dłuuugo błagała matkę, by zgodziła się na wyjście na Mistrzostwa Europy, a gdy w końcu zobaczyła bilety tak się cieszyła, że biegnąc na górę po farbki w barwach Chlub, strąciła lampę.
    A teraz, przeciskając się przez tłumy czarodziejów, by znaleźć jakieś wolne miejsce na namiot, mogła z pewnością stwierdzić, że nigdy nie czuła się bardziej szczęśliwa. Nawet wbijające się łokcie innych kibiców, przepychających się tak jak ona, czy rozdzierające uszy okrzyki i dźwięki trąbek nie mogły jej tego zepsuć.
    W końcu znalazły odpowiednie miejsce, rozłożyły namiot, który przyciągał uwagę każdego (czy to przez jaskrawożółty kolor czy ilość chorągiewek przyczepionych do niego) i usiadły w środku. Wnętrze było skromnie urządzone, kuchenka, stół i dwa łóżka w zupełności wystarczały; rzeczy zostawiły obok łóżek.
    I nastała niezręczna cisza.
    Która właściwie nastała już dawno, ale odgłosy Mistrzostw sprawiały, że była nieodczuwalna.
    A teraz, kiedy dźwięki nieco przygłuchły, stała się nie do zniesienia. Od dawna Karen i Rose, prawie w ogóle nie rozmawiały, zwłaszcza od rozwodu Rose i Petera. Od tego czasu pół wakacji Karen spędzała pół wakacji z ojcem, pół z matką.
    - Em… to ja pójdę się rozejrzeć – mruknęła Puchonka, wygrzebując z plecaka sakiewkę z monetami i wyszła z namiotu, modląc się o jakąś znajomą osobę, z którą mogłaby porozmawiać.

    Karen

    OdpowiedzUsuń
  7. DLA MOKREGO ANIOŁA W BIAŁYM RĘCZNIKU

    Gwar różnych języków, z czego jeden tak bardzo podobny do tego ulubionego Lenarda. Hiszpański, a portugalski niewiele się różnił, a chłopak żywił pewną sympatię, do kraju, który leżał obok jego ukochanej Hiszpanii. Dlatego też musiał uczestniczyć w Mistrzostwach Europy szczególnie, że grały tam Armady z Bragi. Znał wszystkie nazwiska z owej drużyny, a swoją obecnością musiał ich wesprzeć, w końcu grali na wrogim sobie terenie. Inną, równie ważną przyczyną przybycia na rozgrywki była sama jego pasja. Jak kapitan drużyny Slytherinu mógł opuścić mecze quidditcha i to w dodatku finałowe? Istna pomyłka, gdyby go tu zabrakło. Lenard właśnie rozglądał się po wszelkich stoiskach, a także i namiotach. Miał gdzieś w środku nadzieję, że spotka kogoś znajomego, bo jakoś ani grecki, ani niemiecki język nie przypadały mu do gustu. Brzmiały tak bardzo obco, a Ślizgon nienawidził sytuacji, w której nie wiedział, o co chodzi.
    Oparł się on na jednym ze słupków przeglądając książkę podarowaną przez siostrę. Młoda zawsze sprawiała mu jakieś prezenty, bo po prostu ją to cieszyło. Jak to mówiła, chce mu się odwdzięczyć za całą miłość, którą jej daje. Czasami zastanawiał się nad tym, jak ta mała może mieć piętnaście lat. Jednak cieszył go każdy jej uśmiech czy śmiech, kiedy się z nią wygłupiał. Można by rzec, że idealny starszy brat. Szkoda tylko, że ojciec tego nie doceniał.
    Jednakże nie czekał na Lizzy, ani na nikogo innego jak na drugą istotę, której obecność tak bardzo go zmienia. Tylko te dwie panny były w stanie sprawić, że stawał się opiekuńczym mężczyzną, a nie typowym Ślizgonem, jak to miał w zwyczaju. Miłość - dla niego istna magia, a mógł doświadczyć tej rodzinnej, jak i tej drugiej. Czekał w umówionym wcześniej miejscu przy stoisku z całą stertą informacji, o miejscach, punktach, czy gdzie jest możliwość wystawienia namiotu. Inaczej typowa mugolska rzecz, bez której nawet i magicznie nie mogliby się obejść. Przeglądając rozdziały książki o quidditchu ktoś zaczął do niego mówić, był jednak tak pochłonięty treścią, że niewiele do niego docierało. W końcu szturchnięty podniósł zdezorientowany głowę chcąc zrozumieć zaczepkę. Stała przed nim ciemnowłosa dziewczyna, która uśmiechała się niepewnie. Najbardziej zastanawiał go fakt, że stała niebezpiecznie za blisko.
    - Wybacz, nie usłyszałem, czy mogłabyś powtórzyć? - uśmiechnął się grzecznie. Zazwyczaj z każdą przedstawicielką płci pięknej starał się rozmawiać kulturalnie, co aby nie stać się gburem. Ale raczej po prostu każdą szanował. Ta zaczęła mu o czymś opowiadać, chyba nawet padło i pytanie o faworyzowaną drużynę. Niestety kolejny raz nie koncentrował się na jej słowach, ponieważ zdążył wyhaczyć wzrokiem swoją najpiękniejszą dziewczynę spośród tłumu. Jakimś nieznanym mu sposobem zawsze zwracała jego uwagę. Możliwe, że właśnie dlatego byli razem. Na jej widok uśmiechnął się pod nosem czując się co najmniej jak największy szczęściarz na świecie. Przeniósł wzrok na szatynkę, która ewidentnie czekała na odpowiedź. Chcąc w pewien sposób ograniczyć rozmowę, ale również nie zakończyć jej tak drastycznie złapał za szalik, którym lekko poruszył.
    - Kibicuję Armadom, tyle w tym temacie - rzucił obojętnie, mając nadzieję, że dziewczyna odpuści sobie dalszą konwersację. Jednak najwyraźniej grubo się mylił, słysząc kolejny potok słów, który niewątpliwie dosyć potężnie go zalewał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. znudzony Lenardzik oczywiście

      Usuń
    2. [miał złapać szalik tej dziewczyny, ech, widzisz, jak bardzo śpieszyłam się dla Ciebie z zaczęciem? xd]

      Usuń
    3. Nie jeden był przekonany, że Sroki z Montrose gwarancję udziału w Mistrzostwach Europy mają wręcz na wyciągnięcie ręki, a do kompani przekonanych o tym czarodziejów, zaliczała się również i Jamie. Nie tyle zaskoczyło ją, że jej ulubiona i pewna w obstawach drużyna przegrała możliwość odniesienia większej chwały z kretesem w półfinałach, ale także rozgorączkowało i w pewnym stopniu zasmuciło to dziewczynę. W pierwszy dzień po porażce absurdalnie utrzymywała, że nie postawi nogi na równym, czy nierównym gruncie, gdzie w każdym metrze kwadratowym walczyły o miejsce kolejne namioty. Gwar, tułaczka podróżnych taszczących za sobą monstrualne walizki, handel, tańczące na szyjach szaliki w kolorach obu drużyn i wiszące w powietrzu napięcie, a potem tłum niespokojnych ciał przeciskających się i szarpiących nerwowo przy licznych wejściach, na budzący zachwyt ogrom stadionu – cała otoczka wokół tego wydarzenia i klimat, który go odzwierciedlał nie mógł jednak przejść obojętnie wokół nosa Crosby. Zadecydowała, że Chluba musi odnieść zwycięstwo, a każdy kolejny dzień, który przybliżał ją do będącego z pewnością zapamiętanym w historii dnia Mistrzostw, utwierdzał ją w przekonaniu, że tak właśnie się stanie. Musi. W pełni brytyjska krew, która płynęła w żyłach dziewczyny i pewien odznaczający ją patriotyzm, nie pozwalał Jams na wypowiedzenie chociażby jednego przychylnego splotu słów w stronę zawodników z drużyny portugalskiej. O dziwko, ciotka Flo, która całe swoje życie nie wyrażała choćby namiastki zainteresowania sportem, również – ze swego rodzaju podekscytowaniem – szykowała się do tego wydarzenia. Miały razem przeteleportować się na miejsce, gdzie dziewczyna miała wpleść w życie dostaną od Florence dzień wcześniej obietnicę spędzenia tego dnia na własną rękę. A miała zamiar spędzić go z ukochaną, najbliższą jej sercu osobą, za której twarzą tęskniła niemiłosiernie z każdym kolejnym upływającym od ich ostatniego spotkania dniem. Zmierzała sama rześkim krokiem do wyznaczonego miejsca spotkania, strefy informacji, gdzie tłoczyło się wiele wysokich, niskich, grubych i chorobliwie chudych sylwetek, bo jej ukochana ciocia postanowiła cicho czmychnąć z czekającym już na nich, w miejscu teleportacji, amantem w okolicach czterdziestki. Szereg dzieci bawiących się w ściganego przebiegł jej tuż pod nosem, trącając ją gwałtownie, przez co zachwiała się na nogach, jednak zachowała równowagę i równocześnie przeklęła cicho. Idąc dalej, przeciskając się pomiędzy ciałami turystów i „tutejszych”, myślała o tych wymianach zdań pomiędzy nią a Lenardem, które miały udowodnić tej drugiej osoby, że myli się, obstając za wybraną przez siebie drużyną. Zdawała sobie sprawę, że to ona zawsze była prekursorem tych wszystkich kłótni, zarówno z własnym chłopakiem, jak i oddanymi przyjaciółmi, nie wspominając o osobach, które zalazły Crosby za skórę. Trzymanie języka nie leżało w jej naturze i choćby usilnie się starała, zawsze powiedziała o dwa słowa za dużo. Jednak widząc zbliżający się z każdym krokiem punkt informacji, przysięgała sobie w duchu, że nie doprowadzi do feralnej kłótni. Chciała spędzić z Lenardem wspaniały dzień, a także i wspaniałą noc w rozstawionym przez nich namiocie.
      Ale.
      W oczy rzuciła mu się wysoka sylwetka chłopaka, który posturą i urodą przypominał… Lenarda! Czyżby Ślizgon trzymał szalik jakiejś ciemnowłosej panienki? Poczuła, jak wzbiera się w niej gniew, spowodowany chorobliwą zazdrością i pulsuje abstrakcyjna żyłka, a nogi jakby wybierając się do pieszego maratonu, postanowiły zająć pierwsze miejsce, w gwałtowny sposób przyspieszając na mecie. Gdy była już na tyle blisko, by usłyszeć świergoty nieznajomej dziewczyny, która już w pierwszej chwili wydała jej się niesłychanie irytującym stworzeniem, przewróciła oczami, w następnej chwili zmuszając się do wydobycia z siebie wielkiego, sztucznego uśmiechu.

      Usuń
    4. - Hej, kochanie – krzyknęła do Lenarda, będąc kilka kroków przed nimi, na co szatynka odwróciła się w niej stronę, posyłając Jamie spojrzenie pełne niezrozumienia. W następnej chwili znalazła się tuż przy jego boku, wkładając mu rękę pod ramię i posyłając Cortezowi znaczące spojrzenie, mówiące „co ty do cholery robisz z tą francowatą wywłoką?”. – Nie wiedziałam, że przyprowadzisz koleżankę – posłała w stronę dziewczyny przyjazny uśmiech, maskujący rzucane przez oczy Jamie, diaboliczne pioruny. – Właściwie, w większym gronie weselej, więc czemu by nie spędzić tego dnia w grupie, co? – zachwyciła się teatralnie nad własnym pomysłem. – Niestety… Ah, jak ci właściwie na imię? – dziewczyna przedstawiła się nieśmiało, zmieszana. – A więc Ophelio, jak już mówiłam, fajnie będzie móc wraz z tobą pokibicować, nawet zaprosiłabym cię na drinka, ale niestety, tą noc zarezerwowałam sobie dla mojego chłopaka, jeśli wiesz, co mam na myśli – z wciąż niezdartym uśmiechem na ustach, puściła w stronę ciemnowłosej oczko. Długo nie musiała czekać, by ta bełkotliwie zaczęła się tłumaczyć brakiem czasu i przepraszać za zamieszanie, a następnie po minucie kłopotania się z niezdarnie plotącym zdania językiem, ulotniła się, zostawiając Jamie i Lenarda samych z sobą i kolorowym tłumem wokół. Dopiero wtedy stanęła naprzeciwko niego, uwalniając splecone z nim ramię, by móc założyć ramiona na piersiach i unieść jedną brew, wyczekując wyjaśnienia.


      zazdrośnica Jams XD

      Usuń
    5. W chwili kiedy usłyszał głos Jamie podniósł głowę patrząc na nią, jak na swoje wybawienie. Jednak kiedy poczuł silny ucisk na swoim ramieniu, a następnie dojrzał wzrok dziewczyny zrozumiał, że całe przedstawienie właśnie się zaczynało. Cmoknął w powietrzu w jej kierunku zanim jeszcze zdążyła cokolwiek powiedzieć i uśmiechnął się szeroko w trakcie pierwszego zdania, jakie wypowiedziała jego ukochana. Wręcz uwielbiał momenty, w których to denerwowała się na inne okazy tej samej płci, co ona. Miał wtedy świadomość, że traktuje go jako swoją własność, a ta przynależność wcale mu nie przeszkadzała. Z zadowoleniem spoglądał na zmieszaną Ophelię - jak to zdążyła dowiedzieć się Jamie. Jej zdezorientowany wyraz twarzy był pięknym widokiem, szczególnie że Jams brzmiała, jakby w jej głosie po kropelce wlewał się jad. Taki czynnik ślizgoński, a Lenard był bardziej niż dumny z tego powodu.
      Spodobało mu się jeszcze bardziej, kiedy usłyszał wzmiankę o zarezerwowanej nocy dla swojego chłopaka. Na to zdążył się już przygotować stawiając namiot w jednej z części tego ogromnego pola i oczywiście rzucając na niego zaklęcie zwiększająco zmniejszające, coby jego miłość nie narzekała na ilość pokoi czy wielkość przestrzeni. Oczywiście blondynka o tym nie wiedziała, bo mieli to zrobić kiedy się tu pojawi. No cóż, może jakoś przeżyje straconą szansę na jakże fascynującą rzecz, jaką jest rozkładanie namiotu.
      Lenard zacisnął usta i w spokoju wysłuchiwał tłumaczeń ciemnowłosej. Z minimalnym uśmiechem, który starał się ukryć zerkał co rusz na swoją piękność obok. Ach, tak bardzo gryfońska, a za razem ślizgońska. Nie musiał długo czekać, aż nieznajoma ich opuści, a cały teatrzyk się skończy. Już nie mógł sobie wyobrażać, jak to je smakołyki z Miodowego Królestwa z satysfakcją przyglądając się obu dziewczynom. Nastał czas najtrudniejszy, który musiał przetrwać niczym Eskimos na Grenlandii. Jednak jeżeli on daje radę, to i Lenard przetrwa ten chłód, który bił od Jams.
      - Zrozum kochanie - zaczął jak najbardziej poważnie odpychając się od słupka, na którym się opierał - to ona się do mnie przystawiała - chciał jeszcze udawać typowego faceta przyłapanego na takich momentach, ale po prostu nie dał rady i zaśmiał się dźwięcznie pokazując przy okazji cały rządek zębów. Zaraz jednak mocno objął ją w talii, aby nawet przez głowę jej nie przeszło, by się od niego uwolnić. Oczywiście wszystko z wyczuciem, przecież nigdy nie zrobiłby swojej Jams krzywdy.
      - Wiesz, ja bym się skupił na bardziej przyjemniejszych rzeczach. Na przykład na dzisiejszej nocy, którą dla kogo zarezerwowałaś? - zmarszczył brwi, tak jakby szukał odpowiedzi w swojej pamięci, by zaraz potem udawać przypomnienie - ach tak! Dla swojego jedynego i najukochańszego chłopaka - czule pocałował blondynkę w czoło w trakcie mówienia całej tej kwestii. Następnie ujął jej podbródek i delikatnie podniósł do góry, żeby chociaż raz na niego spojrzała, kiedy stali w tak bliskiej odległości. - I chętnie bym się dowiedział, co miałaś na myśli - mruknął przyglądając się swojej piękności dokładniej. Jakoś najbardziej lubił jej oczy, miały swój niepowtarzalny urok, ale i chyba ten jej zadarty nosek również. Dokładnie w tę część twarzy lekko uderzył palcem, by zaraz uwolnić dziewczynę ze swojego uścisku zostawiając na jej ciele tylko jedną dłoń.
      - Tak swoją drogą, nie sądzisz, że wypadałoby znaleźć wolne miejsce na namiot? - popatrzył z boku wskazując palcem kierunek drogi, którą proponował obrać, a tak naprawdę chcąc ją tylko zaprowadzić do gotowego dzieła.

      Usuń
    6. [WRESZCIE ODPISAŁAM ŚWIĘTO. I krótko, wybacz :<]

      Wysłuchując jego wymówek, miała wymalowane na twarzy znużenie, łączące się z domieszką irytacji. Wychodziła na jaw jej paranoiczna natura, gdy mózg Gryfonki zaczął tworzyć obrazy odzwierciedlające każdą alternatywę, jaka mogła zaistnieć. To mogła być jego sekretna miłość. Albo przelotna zabawka, taka do której nie żywi się głębszych uczuć, a zaspokaja przyjemność. To mogła kokietka, z którą szeptał sobie komplementy, dopóki Jamie się nie zjawiła. Patrząc na tą sytuacje trzeźwym okiem, Jams nie miała powodów do obaw, jednak im bardziej kogoś kochasz, tym bardziej zazdrosny jesteś, a zazdrość to uczucie, które zdecydowanie przysłania zdrowy rozsądek. Czasem wyraz znużenia podmieniał się na obraz podenerwowania, a wtedy Jamie miała wysoko uniesione brwi i wargi ściśnięte w wąską linię. Bliskość, która pomiędzy nimi zaistniała, gdy Lenard ją objął, wcale nie łagodziła sytuacji. Westchnęła, gdy pocałował ją w czoło, lecz nie było to westchnienie poprzedzające słowa takie jak „wybaczam”, „już dobrze”, „nie było sprawy”. Mówiło ono raczej „no świetnie, świetnie, nieźle kręcisz. Nie odezwała się ani słowem w trakcie wypowiadanego przez chłopaka monologu, a gdy zaczął się z nią drażnić, pstrykając ją lekko w nos, przewróciła oczami, próbując ukryć uśmiech i nie poddawać się zbyt szybko, trwając w swej postawie zazdrosnej dziewczyny. Założyła ręce na piersi i zaczęła rozglądać się nerwowo wokół, gdy rozluźnił uścisk.
      - Tak, chodźmy – odparła zdawkowo, o nic więcej nie pytając i nawet na niego nie patrząc. Ruszyła przed siebie w kierunku wielkiego obozowiska namiotów, pewnym krokiem. W całym swym roztrzepaniu nawet nie zauważyła, że Lenard nie ma przy sobie niczego, co mogłoby posłużyć im za schronienie, a co miał przecież zabrać. Po prostu szła przed siebie żywym krokiem, a przypiekające czubek jej głowy słońce, wcale nie pomagało jej ochłonąć.

      Usuń
  8. [Jeśli ma ktoś ochotę, zapraszam. Tylko ostrzegam, że odpis może się pojawić dopiero w czwartek. :(
    I w ogóle jadę autobusem i jakiś chłopak ogląda HP4 (mistrzostwa świata). Przypadeg? Nie sondzem.]

    Yseult od dawien dawna wyczekiwała TEGO wydarzenia. W całej Anglii było głośno i ludzie co chwila poruszali temat quidditcha, jakby zapominając o wojnie czy kolejnych zniknięciach. Cała Europa zdawała się żyć tym jednym wydarzeniem - mistrzostwami Europy w quidditchu. Sama panna Ducie skłamałaby, gdyby powiedziała, że ten temat był jej obcy - jako miłośniczka quidditcha nie mogła przestać myśleć o zbliżającym się finale. Och, ile to godzin spędziła na błaganiu rodziców, by pozwolili jej pojechać, ile to czasu straciła na wypisywaniu dobrych i złych stron obu drużyn! Zdawać by się mogło, że za sam wysiłek włożony w bierzące obserwowanie mistrzostw i zapamiętywanie stylów gry poszczególnych zawodników powinna była dostać bilet, ale świat nie był sprawiedliwy, toteż zmuszona była zdobyć pieniądze od rodziców.
    Jej rodzina nigdy nie potrafiła zrozumieć miłości do jakiegokolwiek sportu, w tym i quidditcha. Przez te wszystkie lata Yseult starała się im wytłumaczyć magię tej gry, zasiać w ich umysłach nutkę zainteresowania, która zmieniłaby się w prawdziwą pasję, miłość równą tej, którą odczuwała Yss. Może i by przebolała brak zainteresowania quidditchem ze strony matki czy siostry, ale w ojcu pokładała swe wszelkie nadzieje; przecież to mężczyźni zazwyczaj mają bzika na punkcie tej gry! Niestety, rzeczywistość ją zawiodła, bo ojciec ani myślał śledzić poczynania europejskich drużyn.
    Bilety zdobyła z samego Ministerstwa, w końcu znajomości ojca na coś się przydały. Yseult była zachwycona, gdyż dostała jedno z najlepszych miejsc, tuż obok loży honorowej [albo w loży, jeśli można ;]. Niestety, jej ojciec postanowił wybrać się na ten mecz (mimo kompletnego braku zainteresowania), gdyż wielu z jego kolegów miało się tam pojawić, a rodzina Ducie na gorszą wyjść nie może! Tak więc Yseult skończyła siedząc w eleganckim i zdecydowanie zbyt drogim namiocie w towarzytwie niezwykle nudnego ojca. Kątem oka dostrzegła, że czyta on jakieś pisemko o quidditchu, zapewne po to, by nie wyjść na durnia przed kolegami.
    Yss uniosła się z fotela, z zamiarem opuszczenia tego jakże zaszczytnego grona.
    - Gdzie ty się wybierasz, młoda panno? Do rozpoczęcia meczu jeszcze godzina.
    Wywróciła oczami, z trudem powstrzymując się przed rzuceniem jakiegoś złośliwego komentarza.
    - Idę się przejść - odpowiedziała tylko i szybko wyszła z namiotu. Powoli zaczęła przechadzać się między namiotami w nadziei, że spotka kogoś znajomego, choćby ze szkoły. W milczeniu minęła kolejne stoiska z proporczykami czy szalikami obu drużyn, uśmiechając się pod nosem do kłócących kibiców. Ona sama nie wiedziała jakiej drużynie kibicować - z jenej strony kibicowała Chlubom, bo pochodzili z Anglii, a ich kapitanem i szukającym była kobieta. Z drugiej strony w Armadach grał Jaco Fonesca, a Yseult podobał się on od względem nie tylko gry, ale i wyglądu. Dla własnego bezpieczeństwa postanowiła pozostać pośrodku i świętować obie wygrane.

    Ysska i jej wakacjonująca (wiem, że nie ma takiego słowa) autorka.

    OdpowiedzUsuń
  9. Dla Berniego.

    Gdyby to od niej zależało, oddałaby swój bilet na mecz finałowy komuś innemu, ale — niestety — nie mogła. Victor Boyle nie miał w zwyczaju konsultować z rodziną swoich decyzji, więc kiedy pewnego wieczora przy kolacji oznajmił Aurorze, że jako jego córka ma z nim pojechać na mistrzostwa, nie było możliwości odwrotu. Wiedziała, że on wcale nie jedzie tam po to, by przeżywać emocje związane z rozgrywkami, a robić interesy z zagranicznymi kontrahentami. Ona zaś miała robić wrażenie.
    Szkoda tylko, że nie poinformował jej o tym, że Devon również tam będzie, razem ze swoimi rodzicami. Boyle miała nadzieję, że chociaż przez te kilka dni wakacji będzie wolna od jej obecności, ale widać ojciec i rodzice Parker uznali, że wpakowanie ich do jednego namiotu będzie dobrym pomysłem.
    Tak świetnym, że niemal od pierwszej sekundy pobytu na obozowisku Boyle marzyła jedynie o chwili spokoju. Sztuczne uśmiechy i udawanie przyjaciółek potwornie ją męczyło, a wieczorami było jeszcze gorzej, kiedy zjawiali się czarodzieje z innych części Europy, by razem z Victorem rozmawiać o interesach. Żałowała, że zamiast niej nie pojechała jej matka, która na pewno lepiej by się odnalazła w podobnym towarzystwie; Aurora wiedziała jednak, że lepiej nie pytać o powody decyzji ojca, więc posłusznie towarzyszyła mu podczas tych kolacyjek.
    Dzień po meczu finałowym otrzymała list, który znacznie poprawił jej humor i przyprawił o nieudawany uśmiech. Wiedziała, że Bernie również tutaj jest, jednak nie miała okazji się z nim spotkać — nie kiedy ojciec był pobliżu. Udało jej się jednak wmówić mu, że koleżanka z domu — co zaznaczyła kilka razy, aby podkreślić swoją sympatię do Ślizgonek — zaprasza ją do swojego namiotu na kawę i babskie ploty, więc bez problemów udało jej się opuścić własny i skierować w stronę miejsca poboru wody. Tam bowiem miała spotkać się z Garzą, bo studnia znajdowała się naprawdę spory kawałek od namiotu Boyle'ów.
    — A już myślałam, że cały pobyt tutaj będę skazana na Devon... — Uśmiechnęła się krzywo. — Gdzie idziemy? — zapytała, rozglądając się.
    Może powinna zagaić o mecz, ale nawet nie pamiętała nazwisk graczy, chociaż komentator powtórzył je tysiąc razy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bernie lubił oglądać mecze quidditcha. Za grą nie przepadał, ale oczekiwanie na czyiś wypadek było bardzo ciekawym zajęciem. O Mistrzostwach Europy mówiono od dawna. Nawet Wilhelm Garza wyraził chęć udania się na to wydarzenie. Bracia przybyli razem, na prośbę rodziców, którzy powierzyli starszej latorośli opiekę nad młodszą. Wilhelm otrzymał bilety od tajemniczego przyjaciela. Zawsze, gdy twierdził, że "dostał coś od przyjaciela" oznaczało to tyle, co "nie twój interes, nie wypytuj mnie". Bernie nie wnikał i tym razem.
      Obydwie drużyny mało go obchodziły. Przybył, pobrylował, porozmawiał z czarodziejami z różnych stron starego kontynentu. Wilhelm ciągle za kimś łaził, o czymś cicho szeptał, widać było, że omawia ważne sprawy. Bernie wędrował w samotności, co jakiś czas napotykając znajome twarze z Hogwartu. W dniu meczu finałowego wysłał list do Aurory, jedynej osoby, z którą spotkania nie mógł sobie darować. Zdawał sobie sprawę, że przybyła ona wraz z ojcem, a to utrudniło Garzie plany. List, właściwie krótka notka, brzmiała tak: "Ty. Ja. Miejsce poboru wody. Jutro. Punkt siedemnasta. Wiem, że tęskniłaś. B."
      Czekał na nią przez dziesięć minut. W tym czasie zajadał czekoladową żabę i podpatrywał wariujących kibiców. Na widok zbliżającej się Boyle, wytarł pośpiesznie usta z brązowej mazi.
      — Nie wiem. Chodźmy się przejść. Jeszcze nie wszystko widziałem. — Upił wody z butelki. — Chcesz ostatnią? — Zeskoczył na trawę, wyciągając przed siebie rękę z opakowaniem żab. Została ostatnia. Specjalnie dla Aurory.
      Ruszył prosto. Instynktownie poprawił koszulkę i włosy.
      — Jak tam wypad rodzinny? — uśmiechnął się ironicznie.

      Usuń
    2. Obserwowanie kibiców było naprawdę ciekawym zajęciem, nawet dla kogoś tak niezainteresowanego quidditchem jak Boyle. Te wszystkie kolorowe rozetki, szaliki, chorągiewki, przyśpiewki rozbrzmiewające w każdym języku... Można było to nawet określić w pewnym sensie poszerzaniem wiedzy, w końcu jakby ktoś się uparł, mógł sobie tłumaczyć poszczególne piosenki na angielski. Aurorę szczególnie fascynowały języki wschodu — jak rosyjski, polski i czeski — natomiast na Francuzów zupełnie nie zwracała uwagi. Jedyne zdanie, jakie umiała po żabojadowemu, brzmiało: Merde, il pleut!, a raczej nie zanosiło się, by miała je wypowiedzieć, bo pogoda była piękna.
      — Jasne, że chcę. — Sięgnęła po czekoladową żabę, odpakowała ją i obejrzała kartę, ale i tak oddała ją Berniemu. Dawno przestała je kolekcjonować, lecz szkoda było jej wyrzucać coś, co być może dla innego czarodzieja okazałoby się brakującym elementem kolekcji...
      Spojrzała na niego wymownie, kiedy zapytał o wyjazd rodzinny.
      — Wspaniale, większość czasu spędzam na wdzięczeniu się do jakichś facetów, którzy chyba zapominają, że jestem w wieku ich córek. A córki mają, bo wciąż prześcigają się z ojcem o to, która najlepsza — prychnęła.
      Na razie w tym rankingu plasowała się gdzieś pomiędzy lepiej podrzucić mugolom a sprawdzić, czy nie jest charłakiem. Europejczycy oceniali wartość swoich dzieci na podstawie zajęć pozalekcyjnych, a Boyle miała tylko odznakę prefekta i krótki epizod w Klubie Pojedynków na koncie...
      Obejrzała się za grupką niemieckich młodzieńców i szybko odwróciła się spowrotem w stronę kierunku, w którym szli. Przewrócenie się na oczach obcokrajowców byłoby niewątpliwie największym wstydem jej życia!
      — A jak tam Willy? — zapytała, pocierając dłonie, jakby to miało w jakikolwiek sposób je oczyścić. Jednocześnie cały czas się rozglądała, nie mogąc skupić się na jednym miejscu. Wszędzie było mnóstwo kibiców, bardziej lub mniej pijanych, dzieci biegające wokół namiotów, a gdzieś w oddali słychać było dźwięki podobne do tych, jakie wydawały hipogryfy...

      Usuń
  10. Charlie przecierał oczy ze zdziwienia, przeczytawszy wiadomość od redakcji „Mojej Miotły”, z której dowiedział się, że to właśnie on - nie było co do tego wątpliwości, bowiem imię i nazwisko na kopercie się zgadzały - wygrał dwa bilety w loży honorowej na finał Mistrzostw Europy w Quidditchu. Puchon nie wierzył w swoje szczęście z tego względu, że jeszcze nigdy niczego nie wygrał, a przynajmniej nie wygrał czegoś, co byłoby choć trochę wartościowe (a łomot od Ślizgonów, prezent, który wybuchał zaraz po otwarciu czy agresywny pająk atakujący paraliżującym jadem takie NIE były!). W końcu jednak zdołał się przekonać, że to rzeczywiście nie sen, po uprzednim poszczypaniu się dość mocno, spojrzeniu na zegarek kilkakrotnie i usilnej próbie latania bez pomocy magii, która naturalnie skończyła się fiaskiem, toteż zaczął intensywnie myśleć. Myślał o różnych rzeczach, gdyż wrodzone roztargnienie, rozkojarzenie i kilka innych rozów nie pozwalały mu się skupić na tej jednej jedynej, ale tematem przewodnim było to, komu podaruje drugi bilet. Nie miał rodzeństwa, dobrego kolegi, który na pewno by z nim poszedł, a wybieranie jednego z rodziców byłoby dla niego zbyt trudne i na pewno skończyłoby się nieprzyjemnie. Nie miał też - co nie powinno nikogo dziwić - dziewczyny i wbrew plotkom, jakie rozsiewali niektórzy uczniowie (wredne Węże!), chowanego przed światem chłopaka. Został więc ze swoim dodatkowym biletem całkiem sam, a nawet on teoretycznie posiadał swoją parę.
    Nadszedł dzień meczu, a Charlie dalej myślał. Robił sobie co prawda przerwy na jedzenie i spanie, ale nawet w objęciach Morfeusza zdarzało mu się widzieć ten drugi bilet, taki jakiś smutny i zapłakany, który łamiącym się głosem mówił, że nie chce wylądować w koszu, a jedyne, czego pragnie w swoim krótkim biletowym życiu, to przydanie się na coś. A tym czymś było zapewnienie komuś miejsca w loży honorowej i to właśnie Puchon postanowił zrobić, bo, co jak co, ale wzruszyła go ta historia, którą sam sobie wyśnił.
    Gdy znalazł się już na miejscu, zaczął więc spacerować po polu namiotowym w nadziei, że znajdzie kogoś, kto chciałby mieć nieco lepszy widok na grę...

    [Podarujcie biletowi (i Charliemu) trochę szczęścia. :D]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przygoda Mary MacDonald z quidditchem rozpoczęła się na pierwszym roku jej nauki w Hogwarcie, gdyż dziewczynka wychowywała się w rodzinie, w której o magii nie rozmawiano, chyba że był to ten rodzaj magii, powodujący zniknięcie z lodówki ostatniego kawałka tortu urodzinowego.
      Pamiętała tamten dzień doskonale, gdyż był to dzień w którym złamała nogę z przemieszczeniem w dwóch miejscach, spadając spektakularnie z miotły po tym jak jedna z dziewczynek z Hufflepuffu przypadkowo na nią wpadła, sama próbując zapanować nad rozszalałą pomocą domową. Tamtego dnia po raz pierwszy miała w ustach Szkiele-Wzro, swojego nieodłącznego kompana w starym, pełnym niebezpieczeństw i wysokich schodów zamku oraz to właśnie tamtego dnia zdecydowała, że quidditch pozostanie jej pasją, ale tylko z wygodnych miejsc na szkolnych trybunach.
      Nie była wielką entuzjastką masowych imprez, ale przecież nie mogła przepuścić Mistrzostw Europy, skoro pojawiła się na wszystkich meczach szkolnej reprezentacji przez bite siedem lat. Pożyczyła więc od dziadka dwuosobowy namiot z łazienką, kuchnią i małym salonem, zarezerwowała na niego poletko i wykupiła jedno z lepszych miejsc na trybunach po czym spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i wyruszyła, by razem z tysiącami innych czarownic i czarodziejów oglądać emocjonujące rozgrywki.
      Namiotowa wioska, która utworzyła się dookoła stadionu, była nie mniejszą atrakcją. MacDonald podobały się feerię barw, fajerwerki i stanowiska z kremowym piwem, gdzie raz po raz spotykała jakiś znajomych z Hogwartu.
      Kupiła sobie kufel piwa i usiadła przy prowizorycznym, dwuosobowym stoliku tak, że doskonale widziała wszystkich przechodniów, z wymalowanymi na twarzach barwami ulubionego klubu. Ona nie była za żadnym, pozwalając sobie tym cieszyć się z czyjejkolwiek wygranej po emocjonującym meczu,

      Mary MacDonald

      Usuń