Roderick nie pochodzi z rodziny o wielkich
wpływach, wielkiej sumie w skarbcu w banku Gringotta i innych „przywilejach”,
które mogłyby zapewnić mu lekki start w życie.
Wychowany został przez swoją matkę i dziadka.
Jego ojciec… Szkoda słów. Jego rodzice poznali się w Londynie. Jego matka miała
wtedy dwadzieścia dwa lata, właśnie wracała z pracy w jakiejś małej kawiarni i
wpadła na jego ojca-mugola. No niestety miłość jest ślepa, a zakochana panienka
Amber Greenleaf po prostu straciła dla niego głowę i była w stanie zrobić dlań wszystko: w tym wleźć do jego łóżka, byle ten tylko był z nią.
I kiedy już była pewna, że ten kocha ją na zabój, powiedziała mu, że jest czarownicą. A ten jak ostatni palant zwyzywał ją od
wariatek, dziwolągów i kazał się tej psychicznej dziewce więcej na oczy nie
pokazywać, przy czym wyrzucił ją z mieszkania. Trochę czasu minęło nim ta
zorientowała się, że jest w ciąży, lecz wiedząc że sama sobie rady nie da, poinformowała go, że nosi w sobie jego dziecko. I wszyscy już chyba możemy
domyślić się, co było dalej: stwierdzenie, że Amber to dziwka, kurwa i suka, że
pewnie się puszczała, i że ma znikać z jego życia, bo dziecko na pewno nie jest
jego.
I tak biedna czarownica nie miała co ze sobą
zrobić dlatego zwróciła się o pomoc do swych rodziców.
Pech nie opuszczał tej rodziny i po kilku
miesiącach zmarła matka Amber. Był to cios dla jej córki i męża, jednak… nie
mogli się poddać, choćby ze względu na maleństwo rosnące w brzuchu młodej kobiety. I tak
po kolejnych kilku miesiącach, siedemnastego marca 1952 roku narodził się mały
skarb tej rodziny: Roderick.
Chłopiec rozwijał się zdrowo. Bystry dzieciak,
mający niezwykłe podejście do zwierząt, co widać było chociażby po tym jak
szybko oswajał bezpańskie psy i koty.
Cała rodzina utrzymywała się z niewielkiej
pensji sprzedawcy, jaką to otrzymywała panienka Greenleaf pracując w jednym ze sklepów na
pokątnej. Mimo to chłopcu niczego nigdy nie brakowało. Co prawda wszystkie
ubrania miał z drugiej ręki, tak samo książki i zabawki, lecz jemu to zupełnie
nie przeszkadzało…
Kiedy dostał list z Hogwartu był jednym z
najszczęśliwszych ludzi na świecie. Mimo iż magia otaczała go codziennie nie
mógł się doczekać tej chwili kiedy sam wreszcie znajdzie się wśród dzieci
takich jak on, nie mógł doczekać się chwili, kiedy dzieciaki nie będą na niego
patrzyć krzywo, jeśli widząc sowę poleci do swego dziadka krzycząc: „DZIAAADKU!
POOCZTA!”.
Podręczników, szat czy kociołka też nie otrzymał
nowych, jego rodziny nie było na to po prostu stać… Jakież było jego zdziwienie, kiedy weszli do sklepu Olivandera.
„Przyszliśmy kupić różdżkę dla mojego syna”.
Jego różdżka, trzynastocalowa wykonana z cyprysu, sztywna, z rdzeniem ze
szponu Hipogryfa, była pierwszą rzeczą jaką chłopiec otrzymał jako nową i
nieużywaną…
W Hogwarcie został przydzielony do Gryffindoru i starał się na każdym kroku pokazywać iż został przydzielony tam
słusznie. Starał się pokazywać to jaki jest lojalny, odważny i honorowy. Do
tego też starał się nie zawieść swej matki i dziadka, starając się zdobywać jak
najlepsze oceny.
Po bardzo dobrze zdanych OWTMach, Greenleaf
postanowił wyjechać do Ameryki: tam przyjaciel załatwił mu pracę w hodowli
Hipogryfów w Salem. Po trzech latach pobytu, gdy ustatkował się na tyle by
móc sobie na to pozwolić: rozpoczął naukę w Wyższej Akademii Magicznej w Salem,
chcąc poszerzyć swoją wiedzę na tyle, by spełnić swoje marzenie o byciu
nauczycielem.
Po kolejnych pięciu latach, które spędził na
nauce, w końcu wrócił do Anglii, gdzie zaczął się starać o posadę Praktykanta
Nauczyciela Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami.
Roderick jest człowiekiem niezwykle spokojnym i
opanowanym. Odznacza się dużymi pokładami cierpliwości, jednak nawet on ma granice swojej
cierpliwości. Mimo wszystko nie potrafi się za długo gniewać na ludzi i
stara się załagodzić wszelkie konflikty. Nie potrafi ukrywać za bardzo swoich
emocji - gdy jest wesoły, widzisz to, gdy jest zły: też bez problemu to
zauważysz, choć sam Greenleaf będzie zaprzeczał, nie tyle nie chcąc
dzielić się problemami, a raczej nie chcąc byś ty zaprzątał sobie głowę
próbując mu pomóc. Wewnętrznie czasem boi się, że jego każdy problem zostanie
odebrany jako błahostka, a on sam zostanie wyśmiany. Lubi się czasem polenić na
łonie natury, jednak nie gardzi pracą, nauczony jej od swej matki.
Jest człowiekiem sympatycznym i uprzejmym,
jednak to nie oznacza, że zawsze pozwala sobie wchodzić na głowę. Osoba
niezwykle radosna, starająca dostrzegać się tylko dobre stron każdej sytuacji.
Lubi Quidditcha, od małego kolekcjonował książki,
magazyny, plakaty zawodników, a nawet bilety z meczów na jakich udało mu się
być dzięki swojej matce, która odkładała na ten cel pieniądze odmawiając sobie
niektórych przyjemności by zrobić przyjemność synowi, który zawsze był
dla niej najważniejszy. Sam jednak nigdy nie grał i to nie ze względu na to iż
nie potrafił lecz dlatego, że bał latać się na miotle po tym, jak kiedyś
niefortunnie spadł ze starej miotły swej matki. Od tamtej pory nie odrywał stóp
od ziemi, dopóki w Ameryce nie namówili go na lot hipogryfem… Musiał przyznać,
że latanie na Hipogryfach to cudowne uczucie.
Roderick nosi zarówno szaty czarodziejów,
zazwyczaj w czasie zajęć szkolnych, oraz mugolskie, zwykłe znacznie wygodniejsze
rzeczy, które nosi w czasie wolnym lub przy zajmowaniu się zwierzętami. Włosy ma zazwyczaj związane, by nie przeszkadzały mu w pracy, jednak ściąć ich nie zetnie, tak sobie postanowił.
Nigdy nie miał okazji poznać swego ojca i nigdy
mu z tym śpieszno nie było. Ze swoją mamą i dziadkiem ma doskonałe relacje.
Imię: Roderick
Nazwisko: Greenleaf
Wiek: 25 lat
Patronus: Hipogryf
Bogin:
Miotła/Zamordowany członek rodziny
Stanowisko: praktykant na nauczyciela
Opieki Nad Magicznymi
Stworzeniami.
___________
Dedykacja dla:
Dla osobistości M. Rasac za postawienie mi warunku, iż Roderick musi być byłym Gryfonem.
Dla osobistości D. Burrymore za pomoc mi na zdecydowanie się na imię Roderick.
Różdżka wybrana na podstawie: klik
Stuart z tytułu: Przyjaciel Ricka z Ameryki.
[Witam ponownie. Nie pytać się, czy chcę wątek, to oczywiste chyba że chcę! ^^. Pozdrawiam!]
GaduGadu: 36558540
GaduGadu: 36558540
[Cześć psze Pana :D Grono pedagogiczne się powiększa, ładnie :>]
OdpowiedzUsuńRoy/Hawkins
[Masz szczęście, że umieściłaś obiecaną dedykację :D
OdpowiedzUsuńWitamy pana praktykanta w hogwardzkich progach! XD]
Mikael
[God damn it! Idę się przepisać na ONMS XD]
OdpowiedzUsuńEva/Bastian
[Dzień dobry! Yseult może go swoją miotłą postraszyć. xD]
OdpowiedzUsuńYseult i Elsa
[Czeeść, fajny nauczyciel i na pewno znalazłby się dla niego u mnie jakiś pomysł na wątek, ale póki co pozostaje mi tylko przywitać i życzyć powodzenia na blogu, a więc: powodzenia! ;D]
OdpowiedzUsuńKris
[Penny powoli wraca do życia i przychodzi powitać. Dzień dobry, zapraszam do wątku, którego rozpoczęcie nie powinno być trudne, bowiem magiczne stworzenia są niebezpieczne i zostawiają po obie rany, które pielęgniarka chętnie opatrzy. Dodam, że fajne zdjęcie i wyjątkowo wyczerpująca karta ;]
OdpowiedzUsuńP. Seigner
[Moje postacie go nie lubią, nieważne jaki jest.
OdpowiedzUsuńTwoim boginem powinna być matura]
[No i to jest stuprocentowy Roderick - fantastyczny w swojej Roderickowości ;D Dedykacja - za którą wielkie dzięki - do czegoś chyba zobowiązuje, także zapraszam do kombinowania :p]
OdpowiedzUsuńzaszczycona osobistość D. Burrymore
[Witam pana praktykanta ;)]
OdpowiedzUsuńIan i Marcel
[ Strasznie podoba mi się zdjęcie, no i podziwiam za tyle tekstu, gdyż obecnie minimalizm gości w większości kart. W razie chęci na wątek zapraszam do którejś z moich postaci :) ]
OdpowiedzUsuńAudrey/Melissa
[Ogólnie widzę ich w pozytywnych relacjach. Znaczy, na początku trzymaliby się na dystans, ale potem, stopniowo zacieśnialiby kontakty i Roderick stałby się dla Drew kimś w rodzaju "mentora". Ale nie "mentora - nadętego bufona uważającego, że zna się na wszystkim lepiej", tylko "mentora" traktującego cię jako równorzędnego partnera. Co do propozycji na wątek: Drew uznaje w szkole tylko dwa przedmioty i żadnym z nich nie jest ONMS. Powiedzmy, że przygotowuje pracę o jakichś niegroźnych żyjątkach, wychodzi w teren, akurat napatacza się Roderick, zauważa, że Drew traktuje magiczne stworzenia lekceważąco i stawia sobie za punkt honoru, by to jego nastawienie zmienić. I tutaj chcę dla mojej postaci spełnienia swojego osobistego marzenia - lotu na hipogryfie XD Drew kocha quidditch, szarżowanie na miotle, więc na pewno lot na hipogryfie byłby dla niego mega przeżyciem, które mogłoby zmienić jego podejście, więc Roderick postanawia wspaniałomyślnie mu coś takiego zafundować. Później w trakcie samego lotu coś może pójść nie tak oczywiście, ale o dalszych komplikacjach będziemy myśleć na bieżąco :D
OdpowiedzUsuńTyle ode mnie xd]
Drew
[na jeszcze jeden wątek miejsce się znajdzie, więc jeśli masz pomysł to jak najbardziej :D]
OdpowiedzUsuńIan.
[Hej, hej! Cudowny Pan ze zdjęcia.]
OdpowiedzUsuńJasmin
[albo spotkaliby się w tym sklepie dla zwierząt na pokątnej, tam by się o coś pokłócili, a potem niespodziewanie spotkają się na zajęciach :D]
OdpowiedzUsuńIan
[prosiłabym jednak o zaczęcie, bo chwilowo mam ich za dużo do zrobienia^^]
OdpowiedzUsuńIan
[ Mogę panu warkoczyki zapleść <3 ]
OdpowiedzUsuń[ Joke - nie mogłam się powstrzymać. Ty bier linę i kostki cukru a ja wezmę żelki i idziemy do zakazanego lasu szukać czarnego jednorożca, o. ]
Usuń[Na jabłka to złapiesz co najwyżej kucyka :D Zaczniesz wątek dobra kobieto? ]
OdpowiedzUsuń[ To chyba podpada pod wykorzystywanie uczniów, tym razem jednak nikomu tego nie zgłoszę. Zacznę, znaj moje dobre serducho. ¡
OdpowiedzUsuńMinione wakacje upłynęły pod znakiem sielankowego spokoju i szczęścia, zwieńczonego jednym tragicznym w skutkach wydarzeniem. Nie mniej jednak nie umniejszało to faktu, że życie toczyło się nadal, a rychły powrót do Hogwartu zbliżał się wielkimi krokami. Ian nie był w nastroju na robienie czegokolwiek — nie wspominając już o zakupach — aczkolwiek nie mógł wrócić do Zamku bez żadnego podręcznika czy choćby nowej rolki pergaminu. Pewnego sierpniowego dnia zmusił się całą siłą woli do opuszczenia pod londyńskiego miasteczka i wybrania się do centrum, by tam wkroczyć na pełną gwaru ulicę Pokątną. Aportował się tam bez najmniejszego problemu, sekundy później stojąc już na zatłoczonej głównej uliczce. W ramionach dźwigał wielkiego kocura o lamparcim prążkowanym futerku, chcąc pierwszy raz od dawien dawna zajrzeć z nim do mieszczącego się na ulicy sklepu zoologicznego. Ostatnimi czasy znacznie zaniedbał swojego jedynego zwierzaka,więc teraz tym bardziej nadeszła idealna pora na odkupienie swoich win. Od niechcenie wkroczy do prawie że pustego sklepu, rozglądając się wokoło. W pierwszym rzędzie postanowił nieco rozejrzeć się po wnętrzu sklepu, w międzyczasie zastanawiając się nad tym, co tak naprawdę będzie mu potrzebne. — Przestań się wyrywać — syknął cicho, gdy kocur rozpoczął swój codzienny bunt, wbijając pazury w ręce właściciela, chcąc czmychnąć gdzieś w róg sklepu. — Malboro, przestań wreszcie, ty głupi kocie! — kontynuował, mocniej zaciskając ręce na futrze zwierzaka. Niestety ku jemu nieszczęściu kotu udało się uciec, przy okazji z pełnego rozbiegu odbijając się od ziemi i lądując prosto na plecach klienta oglądającego siedzące w klatkach sowy. — Musiał stanąć pan akurat na środku sklepu?! — warknął, mierząc długowłosego mężczyznę oceniającym spojrzeniem. Rzeczywiście, gdyby nie jego obecność, kot najzwyczajniej w świecie uciekłby do przeciwległego kąta, nie zahaczając pazurami o koszulę nieznajomego mężczyzny, przy tym o mały włos nie rozrywając jej w strzępach. — I łaskawie mógłby się pan tak nie ruszać? — dodał, wyciągając ręce i zdejmując z jego pleców rozjuszonego futrzaka, wylewając przy tym całą swoją frustrację. — Pieprzeni klienci — dodał pod nosem, obracając się w miejscu i z obrażoną miną ruszając w kierunku lady.
OdpowiedzUsuńIan
[Nie wiem czemu, przyszło mi do głowy, że Roderick złapie sowę z Zakazanego Lasu w klatkę (nie wiem czemu miałby to robić, to już Twoja postać) i okazałoby się, iż jest to animag, czyli nie kto inny jak tylko Chantelle.
OdpowiedzUsuńNie pytaj skąd ten pomysł, jakieś głupie olśnienie xd]
Chan
Drew nigdy nie należał do wielbicieli prowadzonych w hogwarckich klasach wykładów lekcyjnych wieńczonych zazwyczaj potężną dawką zadań domowych - jak gdyby uczniowie nie mieli lepszych zajęć w czasie wolnymniż ślęczenie nad, mogącymi posłużyć za narzędzie zbrodni, opasłymi tomiskami. Żadnych zastrzeżeń nie kierował jedynie pod adresem eliksirów i astronomii. Niektóre z pozostałych przedmiotów, mimo tendencji do stwarzania licznych trudności, własną ideą i formą bezsprzecznie uzasadniały swoją obecność w szkolnej siatce godzin. Istniały jednak i takie, które w oczach Drew stanowiły jedynie ładnie zaprezentowany, nieprzydatny zapychacz czasu. I do tej ostatniej kategorii kwalifikowała się właśnie - tak uwielbiana przez wielu - Opieka Nad Magicznymi Stworzeniami.
OdpowiedzUsuńKrocząc przez błonia, Drew po raz kolejny spojrzał na smętnie pustą kartkę, której bladość urozmaicał jedynie zapisany na środku wielkimi literami tytuł: ”Szpiczaki w swoim naturalnym środowisku. Przeszkody stojące na drodze do ich udomowienia.” Skoro jakiś zwierzak nie zamierzał bratać się z parszywymi istotami ludzkimi, to najwyraźniej miał po prostu wystarczająco oleju w głowie. Drew nie widział najmniejszego sensu w roztrząsania przyczyn tej rozsądnej decyzji. Ale że niektórym - z nauczycielem ONMS na czele - mechanizm działania psychiki upartych szpiczaków nie dawał chyba spać po nocach, Krukon zmuszony był bawić się w żądnego wiedzy zoologa i urządzić badawczy spacer po hogwarckim skrawku tętniącego życiem ekosystemu.
Po pół godzinie bezowocnych poszukiwań wreszcie upstrzone igłami stworzenie mignęło mu przed oczami. Zanurkował natychmiast między krzewy, samemu nie wiedząc właściwie, co pożytecznego może przynieść jego pracy domowej obejrzenie szpiczaka na żywo. Szpiczak najwidoczniej również uznał ten pomysł za całkowicie pozbawiony sensu, gdyż niepostrzeżenie czmychnął wgłąb chaszczy. Drew zaklął cicho pod nosem, jeszcze bardziej zmniejszając dystans dzielący jego twarz od wilgotnej ziemi.
- Szukasz czegoś? - usłyszał niespodziewanie zza swoich pleców. Nie kłopocząc się powrotem do pozycji pionowej, odwrócił głowę, by napotkać wzrokiem właściciela najdłuższych włosów w całym Hogwarcie (przynajmniej w kategorii „mężczyzn”), aspirującego na stanowisko profesora ONMS praktykanta, Greenleafa.
- Nie żeby było mi to specjalnie potrzebne do osiągnięcia osobistego szczęścia, ale tak, szukam. - Drew jeszcze raz prześwietlił spojrzeniem gęsty gąszcz gałęzi. Znów bezskutecznie. - Szpilaka czy szpiczaka, jeden pies. A właściwie jeż. Gdzie to cholerstwo się podziało?
[Mam nadzieję, że szpiczak się nada! :p]
[Jaki on faaaaaaajnyyyy. Na zdjęciu wygląda jak kochany hipis <3 ]
OdpowiedzUsuńBendżi
Drew nie lubił być pouczanym. A w stanie podirytowania, w jakim za sprawą cwanego Szpiczaka właśnie się znajdował, każdy przydługi wykład denerwował go potrójnie. Dlatego też, gdy pierwsze z wielu słów opuściły usta Rodericka, miał zamiar się wyłączyć, oszczędzając sobie niepotrzebnych nerwów. Mimo szczerych chęci, planu nie udało się jednak wprowadzić w życie, gdyż coś w przemowie Greenleafa - pogodny ton jego głosu, swoboda, z jaką się wypowiadał czy też wyraźnie zarysowana chęć szczerej pomocy - sprawiało, że Drew podświadomie słyszał, zapamiętywał i analizował każde zdanie. A co najdziwniejsze, wcale nie drażniły one jego bębenków usznych. Na wzmiankę o jeżopodobnych mutantach demolujących ogród sąsiadki zaśmiał się nawet pod nosem.
OdpowiedzUsuń- Do zwierząt trzeba spokojnie, powoli… Gdy jesteś zbyt gwałtowny mogą stwierdzić, żeś jest drapieżnikiem i zagrażasz im życiu. Inne będą uciekać inne zaatakują. Nie można lekceważyć zwierząt - zakończył długowłosy tonem znawcy, którym, jakby na to nie spojrzeć, w kwestii magicznych stworzeń akurat chyba był.
- Nie lekceważę zwierząt z założenia. - Drew, porzuciwszy tymczasowo próby odnalezienia Szpiczaka i rozprostowawszy plecy, wzruszył ramionami. - Po prostu odwdzięczam się im za lekceważenie mnie. To wyjątkowo stała, w pełni odwzajemniona przez obie strony relacja. - Na usta Krukona wkradł się nieznaczny, zrezygnowany uśmiech.
Zmierzył Greenleafa badawczym spojrzeniem, po czym zdecydowanym ruchem zerwał źdźbło trawy i wsadził je w kącik ust.
- Nie obraź się, panie Greenleaf - podjął po chwili - ale, żeby zdecydować się poświęcić życie i karierę pokręconym zwierzakom ze świata magii, trzeba mieć chyba nierówno pod sufitem. No bo, racjonalnie patrząc, co one mogą ci za to wszystko dać? - Przechylił głowę w bok, obracając palcami źdźbłem. - Oprócz zdemolowanego ogrodu.
[Niechaj żucie trawy ich połączy! :D]
— Durne rozjuszone kocury? — powtórzył, patrząc na mężczyznę z jeszcze większą pogardą. Może i jego kot rzeczywiście nie należał do najspokojniejszych i najbardziej ułożonych względem posłuszeństwa, jednakże tylko on sam miał prawo nazywać go w taki a nie inny sposób. Poza tym samo zachowanie obcego faceta zaczynało wyprowadzać go z równowagi. Ślizgon nigdy nie tolerował nieuzasadnionego chamstwa, które obracało się przeciwko niemu samemu. Może i przesadził, tłumacząc to spadkiem formy i gorszymi tygodniami, aczkolwiek mimo tego nie mógł pozwolić sobie na to, by na jego oczach ktoś obrażał zarówno jego jak i Malbora. — Tak się składa, że jednym pieprzonym klientem jesteś ty — warknął, natychmiastowo przechodząc do kontrataku i eliminując ze słownictwa zwrot per pan. — I dobrze radzę, jeszcze jedno takie słowo... — zaczął, lecz zaraz po tym ugryzł się w język. Wolał nie wszczynać awantur w samym centrum sklepu, zwracając tym samym uwagę sprzedawcy i innych przyglądających się temu zajściu ludzi. Wzruszył jedynie ramionami i mocniej zacisnął ręce na futrze kocura, pchając się do przodu i zmierzając w stronę lady. — Nie wiedziałem, że długie włosy u mężczyzn dalej są w modzie — rzucił na odchodnym, kładąc nacisk na to jedno słowo, by tym samym odpłacić się — może w dziecinny i głupi sposób — ale jednak. Po pośpiesznie dokonanej transakcji opuścił sklep, chcąc dokupić jeszcze książkę do nauki Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami i na nowo teleportować się prosto do ziejącego ciszą i pustką domu.
OdpowiedzUsuńIan
Pénélope, w swoim pełnym dobroci i wyuczonego uśmiechu jestestwie, całe życie doskonale wiedziała, kim chciałaby być w przyszłości, a raczej miała pewność, co chce w życiu robić – pomagać innym. Biorąc pod uwagę rodzinę, z jakiej pochodziło raczej było to kompletną abstrakcją – którą apodyktyczny ojciec próbował wybić jej z głowy na przeróżne sposoby – której nawet w najśmielszych marzeniach nie powinna brać pod uwagę. Ona jednak, słynąc ze swojego oślego uporu, postanowiła sobie, że osiągnie cel, jaki za dziecka sobie postawiła. Była niebywale wytrwała w swoim założeniu, ale starała się nie zwracać na siebie zbyt dużej uwagi. Nie liczyło się więc to, że jej matka, chociaż mugolka, wyszła za mąż za czarodziej czystej krwi i to Śmierciożercę, jak się czasem okazało, który młodszą córkę – starszą, Florence był oczarowany, bowiem podzielała jego poglądy – sprowadzał do parteru za pomocą takich słów i gestów, których nie powstydziłby się najlepszy kat, sprawiając, że zawsze drobna, rudowłosa Penny czuła się ciągle upokorzona i upadlana, jakby obdzierana ze swojego człowieczeństwa. Nienawidził jej jednak nie za to, co chciałabym robić w przyszłości, ale za to, że j e m u nie udało się jej złamać. Mimo wielu zawioń życiowych, ukończyła jednak Akademię Magii Beauxbatons i chociaż jej wyniki z egzaminów końcowych nie były imponujące, kiedy zgłosiła się na staż do Świętego Munga – ucieczka z Francji była jedyną słuszną i jedyną odważną decyzją, jaką podjęła przez dziewiętnaście lat swojego życia – oczarowała przełożonych swoją pasją, z jaką rozprawiała na temat ratowania lub ułatwiania życia obcym. Altruizm –przez który niejednokrotnie dostała w sensie fizycznym i metaforycznym tak bardzo po dupie, że nie mogła na niej tydzień siedzieć – sprawił, że zrobiła pierwszy poważny krok w kierunku spełniania swojego marzenia. Prawdziwym więc zaskoczeniem, ale również dumą, dla jej mentorów z magicznego szpitala, było to, że przyjęto ją do prac w Hogwarcie –tak właściwie to nie miała innego wyjścia, jeśli chciałaby przeżyć nietknięta przez zaborczego byłego chłopaka i ojca-mordercę. Nie mogła jednak narzekać – warunki, miejsce, wszystko sprawiało, że znowu na jej ustach zagościł szczery uśmiech. Pomaganie uczniom, ich radość, kiedy opuszczali całkowe wyleczeni Skrzydło Szpitalne było dla niej największą nagrodą. Nie było więc niczym dziwnym, ze panna Seigner większość czasu właśnie spędzała w okolicy pani Pomfrey i ich wspólnych pacjentów. Zawsze ciepła i czuła, delikatna w obyciu i ruchach, kiedy kim się opiekowała; zawsze w białym, dopasowanym uniformie z rudym warkoczem przerzuconym przez ramię; zawsze w gotowości, aby nikt nie wyprowadził jej z równowagi i ona broń Boże, nie pokazała, co tak naprawdę – jaka złość, żal i niezrozumienie – w niej siedzi. Tylko czasem zielone oczy ją zaradzały –pozostawały dziwnie puste i smutne. W takiej właśnie sytuacji zastał ją, o dziwo, bo raczej nauczyciele zgłaszali się wprost do jej szefowej, profesor Greenleaf. Zamarła – rana na ramieniu mężczyzny wyglądała fatalnie. — Och, dz-dzień dobry –wydukała. – Co za pytanie! – Fuknęła zirytowana, bo przecież była po to, aby inni mogli zajmować jej chwilkę. Bez zbędnych ceregieli pociągnęła go do lóżka. – Proszę usiąść... i poczekać – na chwilę zniknęła na zapleczu i wróciła z koszykiem pełnych różnych płynów. –Kto panu to zrobił? – Zapytała kompletnie nie rozumiejąc, jak mógł się tak urządzić. – Wygląda mi... Boże. – Jęknęła. – To hipogryf? – Spojrzała mu w oczy, delikatnie przemywając ranę.
OdpowiedzUsuńP.S.
[Uh, nie znam takiego pojęcia jak niedobór wątków, ale brak pomysłu to bardzo powszechna choroba wśród autorów, na która niestety cierpię. :( ]
OdpowiedzUsuńBendżi i Danielle
Reszta wakacji minęła Ślizgonowi zdumiewająco szybko i ani się obejrzał, stał już na dworcu King's Cross, przygotowując się do rychłego powrotu do Zamku. W głębi duszy cieszył się, że to jego ostatni rok nauki. Że jeszcze tylko kilka miesięcy dzieli go od ostatecznego opuszczenia Hogwartu i rozpoczęcia prawdziwego, dorosłego życia na własną rękę. Już pierwszy tydzień nauki obfitował w stosy zadań, w trudny do opanowania materiał i przypomnienia o zbliżających się OWUTEM'ach. Dla Iana jedynie dzisiejsze zajęcia z Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami wydawały się najprzyjemniejszą perspektywą. Lekcje prowadzone przez profesora Kettleburna zazwyczaj były nawet ciekawe, a co najważniejsze spędzone na świeżym powietrzu, a nie w dusznej, szczelnie zamkniętej sali. Chłopak kroczył właśnie na polanę, gdzie lada chwila miała odbyć się lekcja, dźwigając obładowaną książkami torbę, którą sekundy później przerzucił przez prawe ramię. Od natłoku zbędnego balastu nie miał nawet siły by rzucić okiem na sylwetkę profesora: jedynie parł się plecami o gruby konar drzewa, znikając w tłumie pchających się do przodu uczniów. Wychylił się dopiero wtedy, gdy usłyszał znajomy głos. Głos, który te kilka tygodni temu wprawił go w uczucie najprawdziwszej irytacji, a który doskonale pamiętał aż do tej pory. — No proszę, kogo my tu mamy... — pomyślał, gdy nowy praktykant zakończył zanudzać ich opowieścią o swojej drodze edukacji, wspominając o imponującym doświadczeniu w pracy z hipogryfami. Mężczyzna już na pierwszy rzut oka wydawał się być nieco zdenerwowany, co może w innych okolicznościch można było uznać za coś całkiem naturalnego, jednak Ślizgon w dalszym ciągu pamiętał jego pewne siebie zachowanie i serwowane mu cięte riposty, które nijak nie pasowały do poddenerwowanego tonu głosu i rozkojarzonego spojrzenia. — Jakie zwierzę dzisiaj poznamy? — padło pytanie z tłumu, na które jednak nie zdążyła paść odpowiedź, gdyż głos Iana momentalnie je zagłuszył. — Kupił pan sobie sowę? Klienci Pokątnej bywają wybredni... — mruknął, patrząc na niego z lekkim uśmiechem, omiatając w międzyczasie wzrokiem zaciekawionych, pozostałych uczniów.
OdpowiedzUsuńIan
- Może i mam nierówno pod sufitem. Nigdy nie twierdziłem, że nie. Właściwie to masz rację. Trzeba mieć pogrzane w łepetynie by się na coś takiego zdecydować…
OdpowiedzUsuńTymi czterema zdaniami Greenleaf, pewnie nieświadomie, zapisał na swoim koncie kilka kolejnych, bezcennych punktów decydujących w oczach Drew o tym, czy dany rozmówca zasługuje na szacunek, czy też można stłamsić go w ogniu średnio uprzejmej ironii i sarkazmu. Zdroworozsądkowy dystans do własnej osoby należał do tego rodzaju cech, których wydobycie u siebie nadal sprawiało Drew spore trudności, jednak u innych cenił je niesamowicie. Dlatego też, w akcie uznania dla Roderickowej umiejętności śmiania się z siebie, cierpliwie wysłuchał nieco przydługiego wykładu zawierającego tysiąc argumentów udowadniających absolutną niezbędność istnienia Stworzeń Magicznych w czarodziejskim świecie. Składniki eliksirów, rdzenie różdżek… Oczywiście, z tymi kwestiami nie można było polemizować, o czym świadczyła chociażby dodawana niedawno przez Drew do Eliksiru Wielosokowego skóra Boomslanga czy pióro Feniksa wchodzące w skład jego różdżki. Wszystko to doskonale wiedział, lecz kierując pytanie do Greenleafa miał na myśli coś nieco innego.
Długowłosy, jak gdyby nic nie robiąc sobie z obecności drugiego rozmówcy, rozłożył się na trawie i wlepił wzrok w wyjątkowo bezchmurne tego dnia, osłonecznione niebo. Drew, nieustannie bawiąc się żółtozielonym źdźbłem, również dał więc odpocząć swoim nogom, siadając na ziemi i podpierając się z tyłu rękami. Poczuł na twarzy orzeźwiający podmuch wiatru łagodnie łaskoczący jego policzki.
- Jasne, to wszystko nie ulega wątpliwości - zaczął, mrużąc oczy od nadmiaru drażniących źrenice promieni słonecznych. - Tyle że, według mnie, to stawia Magiczne Stworzenia w roli masowej fabryki produkcyjnej albo czegoś w tym rodzaju. Chodziło mi o coś innego. Znaczy… - Przerwał na moment, starając się jak najtrafniej ubrać myśl w słowa. - Czy one mogą dać ci, personalnie, coś, przez co czujesz się wyjątkowo? Na tyle niesamowicie, że cały świat przestaje istnieć. Jak, na przykład, podczas lotu na miotle. - Mimowolnie uniósł kąciki ust w szczerym uśmiechu. - Czy są w stanie zamienić zwykłą chwilę w prawdziwą magię?
[Go, go, hipogryfie! :D]
[ Witam, mogłabym prosic o wątek, bo postać bardzo ciekawa, ale moja Rachael tak znienawidziła każdego rodzaju zwierzę, że nie nasuwa mi się żaden pomysł. ]
OdpowiedzUsuń[Boże, umarłam. Ten pan jest zbyt ładny, żeby nauczać! ;p]
OdpowiedzUsuńCarmen
Głównym zamiarem Iana nie było zepsucie pierwszy lekcji pana nowicjusza, bądź co gorsza wyprowadzenie go z równowagi: być może jego motywem przewodnim była chęć sprawdzenia, czy nowy nauczyciel posiada nieograniczone pokłady cierpliwości, które z całą pewnością przydadzą się podczas kontaktów ze Ślizgonami. Ci zazwyczaj nie udawali sympatii czy nie darzyli szacunkiem osoby, która w ich mniemaniu na to nie zasługiwała, aczkolwiek nigdy bez argumentowania nie mścili się na żadnym z profesorów. Niechętnie musiał on przyznać sam przed sobą, iż Greenleaf pomyślnie przeszedł próbę charakteru, nie dając wygrać uczniom, którym mimo wszystko musiał sobie podporządkować.
OdpowiedzUsuń— Kot? — powtórzył, uśmiechając się przy tym pod nosem. Nie miał zamiaru wdawać się z panem profesorem w niepotrzebne dyskusje, by tym samym dać klarowny sygnał pozostałym uczniom co do tego, że spotkał tego człowieka w bliżej nieokreślonej przeszłości. Pomimo swej drobnej awersji skierowanej ku długowłosemu mężczyźnie, Ślizgon lubił zajęcia z Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami, toteż wolał nie być w w żadnym stopniu kojarzony z postacią praktykanta prowadzącego właśnie te lekcje.
— On także ma się bardzo dobrze, ale chyba nie płacą panu za rozmawianie o takich bzdurach, nie mających nic wspólnego z tematem zajęć — dodał, siląc się na jak największy cynizm. W gruncie rzeczy nie miał nawet pojęcia czy Dumbledore dawał temu praktykantowi choćby jednego złamanego galeona, nie mniej jednak zadowolił się swoją mało kulturalną wypowiedzią.
Ian
[Pewnie, że tak. Aż żałuję, że Carmen nie chodzi na ONMS. :< Ale może znajdzie się jakiś pomysł na wątek?]
OdpowiedzUsuńCarmen
[Witam się ładnie:) może jakiś wącisz?]
OdpowiedzUsuń[Może z inną postacią (bo zmieniłam), ale wątek chcę nadal!]
OdpowiedzUsuńNita
[Skoro już tak lecimy skandalami, co powiesz na nielegalny romansik? ;3]
OdpowiedzUsuńNita
[Odezwałam się na gg.]
OdpowiedzUsuńNita
Klasa szósta została oficjalnie zakończona, a Nita McQueen, prefekt Gryfonów, który otrzymał promocję na siódmy rok nauki, była teraz w swoim pokoju i wyrzucała wszystko po kolei z kufra. Obok Izyda przypatrywała się bez większego zrozumienia ruchom swojej właścicielki. Może i miała rację – był dopiero początek wakacji, a ona nawet nie miała jeszcze listy rzeczy, co powinna kupić na Pokątnej, jednak idąc za starą, zaufaną metodą, im szybciej się coś zrobi, tym więcej będzie czasu wolnego. Tak więc położyła odznakę prefekta na łóżku, wydobyła uroczyste szaty i tiarę wyjściową, potem szkolny mundurek, następnie książki, połamane pióra, rozlany atrament i inne śmieci. Potem zaklęciem wyczyściła dno i z powrotem mogła włożyć szaty, odznakę prefekta oraz pióra, które jeszcze przetrwały. Książki natomiast wrzuciła do szafy – pewnie zaniesie je do antykwariatu na Pokątnej (nie wszyscy kupują podręczniki w Esach i Floresach). Z dołu słychać było spokojną rozmowę, a potem odgłos zamykanych drzwi. Victor Pierce wyszedł do pracy. Nareszcie… Nie pałała do niego zbyt wielką sympatią, ale musiała go przynajmniej tolerować, bo gdyby się nie pojawił, matka nie wyszłaby z alkoholizmu.
OdpowiedzUsuńPropos matki. Dzisiaj obiecała wycieczkę do Wizengamotu. Prośbę córki zrozumiała na swój własny sposób i zgodziła się. Dlatego gdy skończyła już z kufrem, a Izydzie wrzuciła do klatki trochę karmy z obietnicą, że wypuści ją z klatki wieczorem, zbiegła na dół, gdzie czekała już na nią Charmaine. I razem przeteleportowały się do Ministerstwa Magii.
Wizengamot miał tą swoją magię, ale Nita wiedziała już, że to nie będzie jej powołanie życiowe – chociaż prawo wydawało się jej interesujące, to jednak siedzenie godzinami na sali rozpraw do najprzyjemniejszych nie należało. No i nie mogła tam zostać, matka była potrzebna, więc Nita na własną rękę postanowiła powłóczyć się po Londynie. Dopiero po jakimś czasie przypomniała sobie, że jej siostra ma wtedy wolne. Gdy przypomniała sobie adres, po prostu przeteleportowała się tam.
Robota w redakcji, jak się okazało, także była nudna. Szefowie wymagający skandalów i świetnych artykułów, Czarownica uwielbiała plotki i awantury oraz romanse sław i zdrady – w końcu co najbardziej kochały kobiety? Materiału do gadania, tak. Ale nie to teraz było ważne. Gdy tylko Nita wspomniała o matce, Cornelia zupełnie się zmieniła, stała się drażliwa, na koniec wybuchła kłótnia na taką skalę, że młodsza McQueen musiała wyjść z domu. Syknęła tylko parę przekleństw pod adresem swojej starszej idiotki, którą musi nazywać siostrą i ruszyła przed siebie, z nosem wbitym w chodnik. Czarne loki opadły na jej twarz tak, że ciemnoskóra dziewczyna praktycznie nic nie widziała. Nic dziwnego, że na kogoś wpadła – chyba był to mężczyzna, był dość postawny. Ale czy to teraz ważne?
Podniosła gwałtownie głowę.
- Jak łazisz, baranie?! – krzyknęła w przypływie nerwów, mierząc go krytycznym wzrokiem. Jakkolwiek by zła nie była, musiała przyznać, że ten baran był całkiem niezły. – Ślepy jesteś czy jak?!
Nita McQueen