Teraz dajemy Ci szanse byś mógł stworzyć swoją własną historię na tle tej, opowiedzianej po krótce przez J.K Rowling. Możliwości jest wiele, a ogranicza Cię jedynie Twoja wyobraźnia. Możesz poprowadzić losy postaci kanonicznych, lub stworzyć swojego własnego czarodzieja. Wszystko może się wydarzyć.
Zapraszamy do Hogwartu w roku 1976
Są takie chwile, kiedy ludzkie ego i duma rozciągają się do rozmiarów ogromnego balona, który jest w stanie owego człowieka unosić ponad innymi rozsławiając w ten sposób i chwaląc jego dokonania. Owe chwile sprawiają, że wzrasta poczucie naszej wartości i wyjątkowego znaczenia w tym ogromnym świcie. Takie oto uczucia towarzyszyły obecnie Ivette Velasquez – nowemu KAPITANOWI Krukonów. Od zawsze dążyła do perfekcji we wszystkim, do czego czuła się stworzona, a to niewątpliwie ogromne zwycięstwo nad Bastianem Whitem potwierdziło tylko jak bardzo dużo poświęciła, by osiągnąć wymarzony cel. Pamiętała doskonale pierwszy raz, kiedy Herman, jej najstarszy brat po raz pierwszy posadził ją na małej miotełce. Miała wtedy zaledwie 4 lata i choć nie obeszło się bez poobijanych kolan i wybitych zębów, gra z braćmi w ogródku za domem była jej ulubioną formą spędzania wolnego czasu. Nie jednokrotnie słyszała, że się nie nadaje, że jest za delikatna i prędzej spadnie z miotły niż przeżuci kafel przez pętle. Pomimo wszystkich nakazów od matki, która bała się o zdrowie swojej jedynej córeczki i wszelkich próśb taty, który nie dostrzegał w niej potencjału ścigającej, Iv wciąż grała. Niekiedy zdarzało się, że ćwiczyła po nocach płynne latanie, bądź czytała wszystkie książki poświęcone grze w quidditcha i pomimo wszelkich trudności, wciąż dążyła do perfekcji, bo musiała być najlepsza. Na zawsze zapamięta minę swoich braci, kiedy po raz pierwszy udało jej się w zjawiskowy sposób przerzucić piłkę przez okrąg. Razem z nimi i ojcem od zawsze kibicowała Zjednoczonym z Puddlemere oraz omawiała wszelkie taktyki gry. Pamięta również aprobatę rodziny, kiedy dowiedzieli się, że w wieku zaledwie 13 lat udało jej się dostać do drużyny Krukonów. Teraz mogła z dumą pochwalić się kolejnym sukcesem – została Kapitanem. Na jej łóżku leżał już nowiutki strój i błyszcząca oznaka z jej nazwiskiem. Uśmiechnęła się sama do siebie zakładając kolejne części garderoby poczym pomknęła do szatni. Było kilka minut po godzinie 9 rano, a rześkie sobotnie powietrze głęboko wpadło w jej płuca. Na stadionie od quidditcha zarezerwowanym przez Krukonów na godzinę 9.30 pałętało się kilka zaspanych duszyczek, oczekujących świeżej dostawy endrofin (za dużo Chodakowskiej XD) podczas najzwyklejszego meczu. Prawdopodobnie nikt nie przypuszczał, że doszło do aż tak poważnej zmiany, choć po całym Hogwarcie chodziły przeróżne pogłoski na temat przewinień Bastiana White’a i jego surowej kary. Przed wejściem na stadion poczuła dziwny skręt w żołądku, jakby wszystko zależało od tego jednego momentu. Wzięła trzy głębokie wdechy i powoli przekroczyła murawę. Krukońska drużyna, już prawie w komplecie była lekko oszołomiona. -Hej wszystkim –mruknęła – od dziś sprawuje urząd kapitana – dodała jakby od niechcenia, choć jej serce niebezpiecznie przyśpieszyło bijąc, a podświadomość krzyczała wprost z radości.
Nowy dzień zaznaczył swoje nadejście irytująco oślepiającym blaskiem porannego słońca. Blaskiem, który zazwyczaj oznaczał dla Drew czysty start i odcięcie się od wszelkich przeszłych, drobnych zawiłości życiowych i zaliczonych niedawno niepowodzeń. Pustą kartę czekającą na zapisanie gęstą siecią zaskakujących zdarzeń. Jednak od trzech tygodni każda karta zdawała się już po części zapełniona wsiąkniętym w papier atramentem, którego nie sposób było wymazać. Nadal drażniąco jaskrawe wspomnienia z dwunastu godzin spędzonych w towarzystwie Bastiana, a w szczególności z ich finału, jakby zaklinowały się w umyśle Drew, uniemożliwiając swobodne skupienie się na teraźniejszości. A sam szanowny już-nie-kapitan Bastuś nieugięcie obnoszący się ze swoim lekceważeniem całego świata, w którym Drew jednak otrzymał przywilej bycia ignorowanym bardziej niż powietrze, potęgował jego poziom dekoncentracji (łamane na irytacji) do samych granic możliwości. Drew zerknął na stojący obok łóżka milczący budzik zwiastujący powolne zbliżanie się pory treningu. Pierwszego treningu od, zdającego się trwać wieczność, okresu trzech tygodni, na którym pojawienie się miało jakikolwiek sens. Powinien się przyzwoicie spóźnić, jak to namiętnie praktykował jeszcze kilka miesięcy wstecz. Pokazać, że jest ponad to. Jednak, z niewyjaśnionych przyczyn, nawet tak okrojona forma buntu, jaką stanowiło kilkunastominutowe spóźnienie, nie wydawała mu się specjalnie porywającym pomysłem. Wskazówki budzika dowodziły, że przy odrobinie dobrych chęci zdoła wygrzebać się na trening prawie punktualnie, co było tym dziwniejsze, że - czy to z powodu nadmiernej duszności w dormitorium, czy chrapania Bastiana, które stało się nagle jakoś uciążliwie głośne - właściwie nie przespał pierwszej połowy nocy. Potężnym ziewnięciem ostatecznie zakończywszy etap polegiwania, naciągnął na siebie leżące akurat na wierzchu kufra ubranie. Wzrok mimowolnie powędrował mu w stronę sąsiedniego łóżka wciąż odgrodzonego od rzeczywistości pasem zasłon. Zadziwiające, jak jedno zdarzenie zdołało odwrócić wszystko do góry nogami. - Hej, śpiąca królewno. Jeszcze trochę i przegapisz swój pierwszy trening jako szary nie-kapitan. Chciałem oprowadzić cię po moim świecie - rzucił Drew, stojąc już w wyjściu, jednak, tak jak przypuszczał, ani zasłony, ani ich zawartość nie zamierzały najwyraźniej postarać się o jakikolwiek odzew. Po milisekundowej chwili zawahania opuścił więc pomieszczenie, zaznaczając je ostentacyjnym trzaśnięciem drzwiami. Pojawienie się Drew na stadionie o tak wczesnej porze nawet w normalnych okolicznościach mogłoby wywołać niemałe poruszenie. A że okoliczności zdecydowanie do normalnych nie należały, tuż po przybyciu został osaczony przez rozbudzoną pogłoskami i żądną informacji z pierwszej ręki chmarę zawodników. Na jego szczęście, nim zmuszono go do odpowiedzi na którekolwiek z pięciuset pytań, uwaga tłumu, chcąc nie chcąc, skupiła się na wkraczającą na murawę nadzwyczaj dostojnym krokiem Ivette. W co ona pogrywa?, zdążyło przebiec Drew przez myśl, zanim błysk odznaki bezceremonialnie, niczym młot pneumatyczny, obrócił wszelkie jego wątpliwości w pył. - Hej wszystkim. Od dziś sprawuję urząd kapitana. - Próba sprawienia wrażenia chłodnej profesjonalistki prawie się udała. Więc to ona. Ivette Velazquez. Ivette Velazquez zastąpić miała Bastiana White’a na stanowisku kapitana. W głowie Drew zakotłowało się od nadmiaru myśli. Ze względu na dość skomplikowane zawirowania z zamierzchłej przeszłości, wiadomość ta nie wywołała u niego obezwładniającej radości, jednak z każdą sekundą dochodził do wniosku, że pod jej pieczą treningi zapewne przestaną przypominać wreszcie morderczą pracę w kamieniołomie, co dawało podstawy do ogólnego zadowolenia. Postanowił jak najszybciej wybadać grunt. - Pani kapitan, tak? - Gwizdnął z teatralnym podziwem. - Moje gratulacje. To co? Może wyjątkowo zamienimy dzisiejszy trening na małe przyjęcie powitalne? Taka okazja w końcu nie zdarza się co tydzień.
Na kilka sekund po wygłoszeniu swej bezceremonialnej, jednozdaniowej mowy serce Ivette znacząco zwolniło, a uszy przestały odbierać jakiekolwiek dźwięki, mogące przecież zakłócić błogość Takiego momentu. A był on niezaprzeczalnie szczególny. Słowo KAPITAN obiło się echem w jej głowie, aby ta mogła dostatecznie przyswoić sobie tę informacje. Prawdopodobnie nigdy wcześniej trening quidditcha nie wydawał się taki zachęcający. Trawa, nigdy nie przybrała tak soczystego koloru zieleni, niebo nigdy nie było tak bezchmurne, a powietrze nigdy aż tak nie pachniało wolnością. Po ogłoszeniu tej wspaniałej wiadomości, zawodnicy wymienili między sobą zduszone szepty i niewyraźne spojrzenia by zaklaskać w dłonie, znacznie ciszej niż słyszała to ich pani kapitan. Po kilkunastu dłużących się sekundach większość z nich rozeszła się by odpowiednio przygotować się do treningu. Ivette poczuła przeraźliwy i paniczny lęk przed porażką, zamknęła oczy i wciągnęła orzeźwiające powietrze. Narastająca panika utworzyła przeciągły skurcz w jej żołądku i chwilowe mdłości. Ivette! Ty nie dasz rady? Zabrzmiało w głowie dziewczyny, by momentalnie wybuchnąć z nową dawką energii i siły. Odgarnęła niesforne kosmyki z czoła i spojrzała w błękitne niebo. To mój dzień. Delikatny szept podświadomości zadziałał na nią niczym balsam na duszę. Gwałtownie mrugnęła słysząc tak dobrze znane jej gwizdnięcie. Drew. Chłopak był zdecydowanie mieszanką wszelkich kotłujących się w głowie dziewczyny uczuć i myśli, które przez dłuższy czas leżały spokojnie, ukryte pomiędzy nienawiścią, obojętnością i swego rodzaju tęsknotą. Wydarzenia zaistniałe w przeszłości przekreślił ich szanse na zbudowanie solidnej przyjaźni czy chociażby dobrej znajomości. Iv jako osoba pamiętliwa wciąż miała za złe chłopakowi to, do czego był w stanie doprowadzić, a zdołał sprawić, że Ona, wychowana praktycznie przez 6 mężczyzn zdołała zapłakać. Dobrowolnie budowała wokół ich relacji przezroczysty mur, powodujący coraz to większy dystans w ich ogólnej, zawiłej relacji. Odwróciła się w jego kierunku, siląc się na uśmiech, które prawdopodobnie bardzie przypominał niepewne wykrzywienie ust. - Pani kapitan, tak? – cały wydźwięk ostatniego zdania zabrzmiał w jej głowie nader ironicznie. - Moje gratulacje. To, co? Może wyjątkowo zamienimy dzisiejszy trening na małe przyjęcie powitalne? Taka okazja w końcu nie zdarza się, co tydzień. Przygryzła dolną wargę i kręcąc głową cicho zachichotała. -Jestem bardzo ciekawa, czy chciałbyś świętować gdyby To Bastek został dziś mianowany Kapitanem?- Uśmiechnęła się blado. – I wydaje mi się, że odpowiedź nasuwa się sama. – uniosła ciut za wysoko podbródek pragnąc za wszelką cenę sprawić wrażenie obojętnej na wszelkie sugestie chłopaka. – A gdzie on się podziewa tak w ogóle? [jezu, masakra ;c wybaczcie]
Budzik nie obudził Bastiana o ósmej trzydzieści, jak każdej treningowej soboty. Nie było potrzeby go ustawiać, tak samo jak nie istniał żaden znaczący powód, dla którego Bastian mógłby wstać, przywdziać na siebie strój i udać się na stadion. Równie dobrze mógł to zrobić godzinę później, albo wcale. A dziś… Dziś po prostu leżał z dłońmi założonymi na karku i patrzył w sufit, otoczony ze wszystkich stron cieniem rzucanym przez granatowe zasłony. Drzwi zamknęły się za ostatnim maruderem, a dookoła niego była tylko pustka i w nim pustka. Kiedyś ten rytuał wyglądał całkowicie inaczej. Mył zęby, ale nie analizował od nowa, szczegół po szczególe, planu treningowego. Nie martwił się, czy ćwiczenia nie okażą się zbyt ciężkie i wycisną z drużyny to, co było w niej najlepsze. Ubierał się niedbale, szybko zarzucając na siebie kolejne części garderoby, ale nie potrafił już stanąć przepełniony dumą przed lustrem, bo w miejscu na sercu, gdzie kiedyś wisiała błyszcząca odznaka, nie było już niczego. Na sercu pustka i w sercu pustka. Kiedyś opuszczał dormitorium jako pierwszy, dziś robił to jako ostatni, przepełniony niepewnością, jak w chwili, gdy po raz pierwszy na trzecim roku przekraczał próg stadionu w pełnym rynsztunku zawodnika. W drodze zaszedł do Wielkiej Sali i porwał ze stołu Krukonów jeszcze ciepłe bułeczki, ignorując zaciekawione spojrzenia mieszkańców domu Roweny. Okoliczności, w jakich Bastian White stracił fuchę kapitana obrosły w plotki do rangi legendy, a wciąż jedyne, co było zgodne z prawdą to fakt, że tę fuchę stracił. W pozostałych kwestiach jedyni świadkowie tego wydarzenia milczeli jak zaczarowani, bo chyba nie było nic, co mogło zostać na ten temat powiedziane. Te tygodnie były horrorem, desperacką próbą przyzwyczajenia się do realiów nowego świata po kataklizmie, który zmiótł z ziemi wszystko, co było mu drogie, zostawiając jedynie wciąż gorące popioły. Dziś White’a czekał pierwszy egzamin z adaptacji do nowego otoczenia, niby wciąż znajomego, a jednak obcego niż kiedykolwiek. Wszedł na stadionową murawę z duszą na ramieniu, mimo że od trzech tygodni usilnie starał się skamienieć, pokryć zaprawą, przez którą nie przebiłyby się żadne emocje. Nawet te powodowane widokiem Drew, których nie potrafił interpretować inaczej, niż jako cholernie zagmatwanych, gdzie o dziwo dominowały nieograniczone pokłady czegoś, co Bastian mógłby nazwać żalem. Ale uczucia wciąż były dzielnie tłumione, zepchnięte poza margines jestestwa. I na widok drużyny i na widok nowego kapitana. - Spokojnie, obejdzie się bez ekipy poszukiwawczej – odezwał się, głosem zadziwiająco silnym i znów przełamał fragment bułeczki w palcach i włożył sobie do ust, lekceważącym spojrzeniem mierząc wszystko i wszystkich, konsekwentnie przy tym omijając miejsce, gdzie stał ktoś, z kim nie łączyło już go nic. Wzrok zogniskował na nowej Pani Kapitan, jego być może godnej zastępczyni, osobie, której poświęcił całe mnóstwo ze swoich trzynasto- i czternastoletnich myśli. To spojrzenie mówiło „Zaskocz mnie, pobij wszystko, co osiągnąłem i zrób to, czego jeszcze nie zdążyłem osiągnąć”.
Szorstka odpowiedź Ivette odrobinę osunęła spod nóg Drew stabilny grunt, po którym - jak dotychczas mu się wydawało - stąpał. Kolejne drgnięcie podłoża, tym razem bliższe regularnemu trzęsieniu ziemi o niewielkim natężeniu, wywołało pojawienie się na murawie spóźnionego Bastiana niezmiennie uosabiającego lekceważącą obcesowość i ignorancję w stosunku do wszystkich istoto żywych, ze szczególnym jednak naciskiem na krukońskich obrońców o nazwisku Burrymore. White wybrał miejsce możliwie najdalej od skażonej obecnością Drew przestrzeni, nie zaszczyciwszy go nawet jednym spojrzeniem. Zlustrował za to z góry na dół swoją następczynię. Przypatrując się niememu starciu gigantów, Drew, choć wybitnie nie podobał mu się kierunek, w jakim zmierzały jego myśli, nie mógł powstrzymać się od wewnętrznego roztrząsania kwestii, czy widok Ivette z odznaką kapitana na piersi również u Bastiana wywołał lawinę niekontrolowanych wspomnień, których cała trójka była niekwestionowanymi - przegranymi - bohaterami głównymi. Jasne, minęło sporo czasu. Jasne, wszyscy starali się zakopać bolesne doświadczenia pod grubą warstwą zobojętnienia. Jednak istnieją rzeczy, które wydają się całkowicie odporne na próby puszczenia ich w niepamięć - i to była chyba jedna z nich. Po treściwym omówieniu koniecznych spraw organizacyjnych, drużyna Krukonów - której brutalnie odmówiono zastąpienia treningu przyjęciem powitalnym - dosiadłszy mioteł, wzbiła się w powietrze niczym stado rozproszonych ptaków. Po trzech tygodniach treningowej abstynencji uczucie wiatru smagającego policzki zdawało się Drew przyjemniejsze niż pocałunki, a kpiący z grawitacji stan nieważkości bardziej podniecający niż sławetne motyle w brzuchu. Z początku chętnie uległ wrażeniu, że nic się nie zmieniło. Ten sam skład drużyny, ten sam schemat treningu, praktycznie te same ćwiczenia… Lecz kobiecy głos wydający kolejne komendy - tak odmienny w swoim brzmieniu od irytującego barytonu, do którego zdążył przywyknąć na przestrzeni długich miesięcy - burzył całkowicie kryształową ułudę niezmiennej normalności, drażniąc uszy Krukona swoim, rozbrzmiewającym w każdym słowie byciem nie na miejscu. Drew ścisnął mocniej trzon swojej miotły i zdecydowanie przyśpieszył, pozwalając wiatrowi targać się za włosy. - Jak na kogoś, kto pół życia spędził na dyrygowaniu innymi, całkiem dobrze radzisz sobie w roli szarego, zdegradowanego do pozycji przeciętnego ścigającego, zawodnika - rzucił, przelatując obok Bastiana i dla podkreślenia swoich słów pokazując uniesiony w górę kciuk. Nie licząc już nawet na jakąkolwiek odpowiedź, przeciął powietrze, wyłamując się z regularnego okręgu i po chwili szybowania z zawrotną prędkością zrównał lot z Ivette, której zarządzanie drużyną dało najwyraźniej potężny zastrzyk wykorzystywanej do cna energii, uwidaczniającej się na jej policzkach w postaci lekkich wypieków. - Ivette! - Drew przebił się przez huczący pęd powietrza, próbując pogodzić chęć spojrzenia na dziewczynę i przymus kontrolowania trajektorii lotu miotły. - Trzymam kciuki, żebyś była lepszym kapitanem od Bastiana. Naprawdę. - Starał się nadać wypowiedzianym zdaniom jak najszczerszy wydźwięk. Może wtedy moje przewrażliwione sumienie da mi wreszcie święty spokój.
Głos Bastiana, zupełnie wytrącił ją z rytmu prowadzonej rozmowy. Zrozumiała, że właśnie teraz została postawiona przed próbą znacznie trudniejszą niż mogłoby się zdawać. Że przyszłość jej kariery w Krukońskiej drużynie quidditcha zależy od tego jednego spojrzenia. Spojrzenia, które ma za zadanie udowodnić chłopakowi, że jest w stanie z łatwością przejąć jego obowiązki i być wspaniałym kapitanem. Narastający strach i przyśpieszony puls, wcale nie pomagały jej zebrać się w sobie, by osiągnąć upragniony cel, a palące słońce przyprawiało ją o zawroty głowy. W końcu, po znacznie za długiej przerwie nabrała w płuca mnóstwo nazbyt orzeźwiającego powietrza i odwróciła głowę w kierunku swego poprzednika. Wyraz jego twarzy nie wyrażał za wiele, raczej wybitną obojętność i znudzenie zaistniałą sytuacją. Ivette znała go jednak za dobrze, za dużo czasu poświęciła na dostateczne poznanie jego jak i jego odwiecznego rywala w III i IV klasie by nie wyczuć nienaturalności w ściągniętych aż za nadto ustach i znacznie mniej nonszalanckim sposobie poprawiania niesfornej grzywy. Zauważyła coś jeszcze, szanowny pan White nie obdarzył stojącego przy niej Drew nawet jednym zerknięciem, a co dopiero tym jakże doskonale wystudiowanym, ironicznym uśmiechem. Nie wyczuwała pomiędzy nimi również, tego zwykle towarzyszącego ich spotkaniu napięcia, porównywalnego do przygotowania tuż przed skokiem dwóch wielkich, drapieżnych kotów. Słyszała, co nie, co o ich już słynnej na cały Hogwart zwadzie, jednak Velasquez nie była zbytnio zainteresowana uzyskaniem szczegółów na owy temat, a właściwie to na żaden dotyczący dwójki tych panów. „To musiało być coś poważnego” – pomyślała, kręcąc w zamyśleniu głową. Po parku sekundach nareszcie zebrała w sobie wystarczająco dużo siły i motywacji by wykrzyknąć coś na temat pięciu kółek na miotle wokół boiska. Był to świetny pretekst do tak potrzebnego jej od pewnego czasu oderwania stóp od ziemi i polecenia wraz z kierunkiem wiatru, gdzieś przed siebie. Poczucie wolności, jakie za każdym razem dawał jej ten moment sprawiało, że pragnęła krzyczeć z radości. Cały niepotrzebny balast w postaci problemów zebranych w ciągu ostatniego tygodnia, pozostał gdzieś na murawie boiska. To było to. Coś, na co czekała od tak dawna, a co w obecnym momencie przyprawiało ją o mdłości i dziwne niczym nieuzasadnione poczucie, wciąż powiększającej się winny. Zawsze walczyła o sprawiedliwość i nigdy nie potrafiła niczego przywłaszczyć sobie ot tak. Na wszystko starała się ciężko pracować i wykorzystywać swoje talenty do cna. Jednak sytuacja, w której musiała przejąć obowiązki kapitana, zaczęła budzić w niej mieszane uczucia. Czy sprosta zadaniu, czy wyznaczone jej obowiązki okażą się wystarczająco dostosowane do jej możliwości i wreszcie, czy rzeczywiście z a s ł u g u j e na miano K A P I T A NA? Odegnała od siebie ostatnią myśl kręcą głową i znacznie przyśpieszając lot. Do tego stopnia, że na policzkach poczuła szczypiący wiatr. Nagle usłyszała swoje imię, które kilka dobrych minut rozbrzmiewało w jej głowie tworząc dziwną przepaść pomiędzy tym, co rzeczywiste, a tym, co zmyślone. Ktoś ją doganiał, ktoś wyłamał się z kręgu i właśnie górował wraz z nią nad pozostałymi zawodnikami. Drew. W jej oczach przez ułamek sekundy można było dostrzec zdziwienie. -Trzymam kciuki, żebyś była lepszym kapitanem od Bastiana. Naprawdę. – Zadrżała nieznacznie na wydźwięk jego słów, zabrzmiały nader szczerze i nie wyrażały jedynie notorycznych przejawów niechęci Drew do Bastiana, ale coś jeszcze. Coś, czego nie umiała odczytać, swoją zwykłą przenikliwością. -Hmm. Dzięki..- Mruknęła, spuszczając wzrok na rączkę miotły, na której spoczywały jej zaciśnięte do granic możliwości dłonie. Nie wiedziała właściwie, co mogłaby dodać, a pomimo wszystko bardzo chciała. Chłopak powoli oddalał się od niej, by powrócić do kręgu.
-Drew! – Zawołała znacznie głośniej i zapalczywiej, niż by tego pragnęła. Zarumieniła się lekko i spuściła głowę. – Ja…będę lepsza. Muszę. – Szepnęła. – I naprawdę…dzięki – uśmiechnęła się blado i nerwowo zacisnęła wargi, modląc się by chłopak tego nie zauważył.
Kiedyś musiało stać się zadość tym wszystkim bacznym oceniającym spojrzeniom, komentarzom wymienianym ukradkiem podczas wiązania butów, czy przeciągania się. Kiedyś wszystko musiało ruszyć do przodu, a ruszyło z chwilą, kiedy Ivette, jakoś radząc sobie z ciężarem narzuconego jej przezeń spojrzenia, przeszła do części właściwej treningu, czyli samego treningu. Bastian siadał na miotłę bez towarzyszącego mu od zarania dziejów uczucia ekscytacji, nie pomogła nawet długa rozłąka z miotłą. Dziś był po prostu zawodnikiem, a to było jego narzędzie. Nic nie było na swoim miejscu, więc sam też nie mógł się spodziewać, że uda mu się odnaleźć w nierównym szeregu. To nie był jego szereg. Mimo że Ivette nie wykazała się żadnym wkładem własnym w urozmaicenie treningu – kontynuowała wszystko tak, jak pozostawił to Bastian (idealnie) – to White nie mógł się pozbyć wrażenia, że nawet w schematycznym powtarzaniu kolejnych serii ćwiczeń, ustawienia zawodników, było coś nieprawidłowego. Jakby w idealną symfonię dźwięków wkradł się raniący uszy zgrzyt. Być może błędna świadomość, że kiedyś te napięte do granic możliwości struny pękną, mogła być jakąś pociechą dla White’a, który nie miał wątpliwości, że nigdy nie przywyknie do takiego stanu rzeczy. Ale teraz musiał robić po prostu swoje – grać, być jak najlepszym i ignorować wszystkie pozycje z całej listy rzeczy: począwszy od sąsiedniego łóżka, poprzez dziwnie irytujący, imitujący ludzki głos świst wiatru, aż po nową Panią Kapitan, zbierającą gratulacje i słowa otuchy od mniejszości. - Oni nie istnieją – wymamrotał do siebie cicho i zawrócił miotłę w stronę pętli. Tę jedną rzecz wciąż mógł robić, niezależnie od tego ile pałkarzy chciało go powstrzymać, jak bardzo pętle byłyby małe i dalekie, jak wielu ścigających starałoby się go wyprzedzić. Na tę chwilę, kiedy przejmował kafel od Danielle i ruszał między opozycjonistami złożonymi z rezerwy, mógł zapomnieć o tym, kim nie jest, a pamiętać, że jest ścigającym. W dodatku najlepszym. W uszach szumiało mu od pędu, wiatr był tak porywisty, że zdawało się jakby zatapiał swe palce we włosach i wyrywał je garściami, łopotał peleryną i sterował miotłą niczym dyrygent swą batutą. White przemykał między tłuczkami, jakby był co najmniej kilka razy mniejszym celem. Na ten moment znów dał zatopić się w szale, pozwolić, by jego żyły spłynęły adrenaliną, a nim się obejrzał, pętle wyrosły przed nim, bronione przez żadne zagrożenie, niby goliata, a w tamtej chwili w oczach Bastiana nie więcej niż mrówkę, która chciała być ważniejsza. Wybrał miejsce, to jedno miejsce nad lewym ramieniem, przy samej głowie, o którym nie wiedział żaden zawodnik z żadnego domu, a wiedział on, bo przez tyle lat po prostu obserwował, analizował i poznał wszystkie słabe i silne punkty drużyny tak dobrze, jak Ivette nigdy nie będzie nawet miała szansy poznać, nawet jeśli dostałaby szansę sprawowania funkcji kapitana przez całą dekadę. Wybrał to miejsce, chociaż gra toczyła się o dodatkową sekundę czasu reakcji. Zrobił to co zawsze – zamachnął się na prawą pętlę, lecz rzucił w innym kierunku, patrząc jak kafel szybuje w sam środek głównej pętli, gdzie dopiero co znajdował się goliat, a teraz spoglądała tam mrówka, jakby nie wierząc i nie rozumiejąc. - Punkt! – krzyknął w stronę Danielle, przybijając swoją dłoń do jej wystawionej ręki, dziękując za wzorowe podanie. Tylko jakby mimowolnie odwrócił się w stronę Pani Kapitan. Możesz zabrać sobie moją taktykę, pozycję, ale zaufanie drużyny i uznanie musisz pozyskać sobie sama.
Rewolucja związana z detronizacją Bastiana przebiegła o wiele łagodniej, niż wyglądało to w podsuwanych przez omamiony poczuciem winy umysł Drew wizjach. Zamek nie legł z łoskotem w gruzach, miotły nie utraciły motorycznych właściwości niezbędnych w quidditchowych rozgrywkach, a Ziemia nie zaprzestała nagle ruchu obrotowego, demonstrując swoją głęboką dezaprobatę. Życie Hogwartu zdawało się trwać w najlepszym porządku, zgodnie z którym każda kolejna sensacja przyćmiewała oślepiającym blaskiem swoją blaknącą, zapominaną po kilku dniach poprzedniczkę. Niewyłamująca się z powyższego schematu, niespodziewana zmiana kapitana w krukońskiej drużynie - choć z powodu owiewającej ją aury tajemniczości odgrywała rolę przodującego tematu plotek co najmniej dwa razy dłużej niż przeciętny, szkolny dramat - w końcu również doczekała się zrzucenia z newsowego piedestału. Posądzenie jednego ze Ślizgonów o nieudaną próbę dobrania się do szkolnej pielęgniarki, zapewniło Drew upragniony odpoczynek od nieustannego wymijania się od odpowiedzi na wścibskie pytania wszystkich niedoinformowanych, którzy brak szczegółowego rozeznania w hogwarckich plotkach uznawali najwyraźniej za wybitnie szpetną, niezmywalną plamę na honorze. Na śniadaniu, kiedy między jednym tostem a drugim nie musiał opędzać się od żądnych wiedzy Krukonek; na przerwach, podczas których nie uganiali się już za nim skamlający o wywiad Delatorzy; na treningu, gdzie mógł wreszcie skupić się na wyłącznym wypełnianiu swoich obowiązków jako obrońcy - Drew z lubością pławił się w na nowo odzyskanym, błogim spokoju. Nawet nieustanny brak odzewu ze strony Bastiana, który w jego obecności jakby tracił słuch lub przydatną zazwyczaj umiejętność artykułowania zdań, powoli przestawał drażnić go niczym wyjątkowo natrętna mucha. Od czasu do czasu korzystał z przywileju bezkarnego mieszania White'a z wysublimowanym błotem, w czym - odkąd oduczył się oczekiwać błyskawicznej riposty - również potrafił odnaleźć oryginalny urok. Niemal wszystkie czynniki zewnętrzne zdawały się wspierać żmudny proces wyrzucania z pamięci Drew nadal nieujawnionych publicznie wydarzeń zaistniałych podczas magazynowego szlabanu. Wszystkie - z wyjątkiem jednego. Jednego, nieobliczalnego czynnika ludzkiego, którego łudząco pozytywnemu pierwszemu wrażeniu Drew bezkrytycznie dał się zwieść. Bo na kilku pierwszych treningach, kiedy pozbył się już osobistych uprzedzeń, naprawdę wydawało mu się, że Ivette da radę. Że spełni złożoną mu pierwszego dnia swojego kapitanowania obietnicę, udowadniając, iż zasługuje na otrzymaną odznakę bardziej niż ktokolwiek inny. Nawet bardziej niż Bastian. Jednak z biegiem czasu coraz boleśniej docierało do niego, że niepozorne zarysowanie powstałe w wyniku zmiany krukońskiego kapitana, niebezpiecznie rozrasta się, tworząc gęsta sieć pogłębiających się w zastraszającym tempie pęknięć, które pozbawione kontroli realnie zagrażają wypracowywanej przez lata trwałości oraz integralności drużyny. Niby w systemie treningowym nie dokonał się żaden wiekszy przewrót. Nie zmieniły się ćwiczenia - nadal wyczerpujące, nadal wyciskające z człowieka ostatnie poty - a Ivette, w pełni oddawszy się roli kapitana, w motywujących wrzaskach, donośności wydawanych poleceń oraz rozdawanych na prawo i lewo reprymendach ani trochę nie ustępowała Bastianowi. Jednak gdzieś po drodze coś poszło nie tak. Czy zawinił brak doświadczenia, zbyt usilna chęć natychmiastowego podporządkowania sobie drużyny, kompleks "następcy" czy niezdolność poskromienia własnej impulsywności, Drew nie potrafił ocenić. Fakt faktem, jakaś felerna, trudna do zdefiniowania kostka domina runęła niespodziewanie, zapoczątkowując opłakaną w skutkach łańcuchową reakcję rozchwiania kolejnych elementów, wieńczonego kolejno ich cichym upadkiem.
Za kadencji Bastiana Drew należał do nielicznych jednostek, które, stawiając własną swobodę nad rygorem i dyscypliną, pozwalały sobie na opuszczanie lub lekceważenie treningów. (Biorąc pod uwagę częstotliwość takich incydentów w swojej lidze był właściwie jedyny.) Obecnie owa "buntownicza" postawa rozprzestrzeniała się wśród drużyny do tego stopnia, że większą sensację niż półgodzinne spóźnienie wywoływało pojawienie się zawodników na czas. Mimo że naczelny oponent dyscypliny, Drew, popędzany przez wyrzuty sumienia, stał się punktualny jak szwajcarski zegarek, Krukoni nie zdołali w pełnym składzie rozpocząć treningu o ustalonej porze od niemal dwóch tygodni; w czym swoją nieocenioną zasługę oczywiście mieli ci, którzy wspaniałomyślnie postanowili w ogóle przestać zaszczycać stadion swoją obecnością. Treningi niedobitków drużyny, w co najmniej dwóch trzecich składające się z ochrzaniających wykładów sfrustrowanej Ivette, przelatywały przez palce, niczym wysuszony słońcem piasek, nie pozostawiając po sobie właściwie nic, co pomogłoby w utrzymaniu wysokiej formy zawodników, o jej wzroście nawet nie wspominając. Wygrana w zbliżającym się wielkimi krokami meczu z Gryfonami z pewnością mogłaby podreperować podupadłe morale drużyny. Jednak nieważne, jak bardzo Drew starał się podsycać własną wiarę w zwycięstwo, rozum oraz intuicja jednogłośnie podpowiadały mu, iż raczej niż na wielki przełom powinien przygotować się na przybicie ostatniego gwoździe do trumny krukońskiego ducha walki. Trumny, która - nie potrafił pozbyć się tego wypalającego wnętrze odczucia - od podstaw została zbita jego rękami.
Bastian sam nie wiedział, w którym dokładnie momencie zorientował się, że ten sunący po rdzewiejących szynach pociąg nieuchronnie zbliża się do momentu wykolejenia. Być może to stało się pewne już w chwili, gdy poznał nową Kapitan – mającą prawie tyle samo, jeśli nie więcej, dumy, co Bastian, a jednak za bardzo obawiającą się, że zrobi coś nie tak, świadomą stąpania po cienkim, kruchym lodzie, który trzeszczał pod jej niepewnymi stopami. Być może dopiero później, kiedy widział, jak kroczy udeptaną przezeń ścieżką, za szybko, za mało roztropnie, nakazując drużynie utrzymanie nieodpowiadającego im tempa, która w odwecie przestała za nią kroczyć, rozbiegając się na wszystkie strony, jak mrówki, którym jakiś intruz wsadził kij w mrowisko. Niezależnie od tego, kiedy nadszedł dla White’a moment zrozumienia – kiedy stało się jasne, że treningi okażą się stratą czasu, odpuścił. Jednak nawet on nie spodziewał się, że wkrótce potem w mniej lub bardziej ostentacyjny sposób odpuści cała drużyna, zostawiając za sobą na boisku żałosny widok nieradzącej sobie Ivette i jej giermka. Momentami musiał toczyć walkę z własnym sumieniem, którego wyrzuty doprowadzały go do szaleństwa i skłaniały ku okazaniu Velasquez pomocnej dłoni, której niewątpliwie potrzebowała. Bastian, niespodziewanie nawet dla siebie samego, nie mógł pozbyć się nawyku kontrolowania sytuacji i, nadal zachowując pozory posiadania absolutnie wszystkiego w dupie, uważnie przyglądał się treningom i przysłuchiwał wymienianym półgębkiem uwagom przez pozostałych członków drużyny. Po tych kilku tygodniach nieustannych ćwiczeń diagnoza była jasna: morale drużyny stanowiły krzywą, która leciała na łeb na szyję w dół, zachowując przy tym odwrotną proporcjonalność do linii zmęczenia i rozdrażnienia. Bastian mógłby pomóc Ivette tak, że sama by o tym nie wiedziała – począwszy od rozpoczęcia żmudnego procesu dawania przykładu reszcie, a na poważnej, ustawiającej do pionu rozmowie z ową resztą zakończywszy. Jakkolwiek to mógł zrobić, to wiedział też doskonale, że nawet po pouczeniu całej orkiestry, a przy zachowaniu obecnego dyrygenta, ta symfonia wciąż będzie usłana zgrzytami i fałszywymi nutami. White zdawał sobie sprawę, że nie ma w tym winy Krukonki – prowadziła zespół tak jak potrafiła, powtarzając wszystkie ruchy batutą po nim, ale diabeł jak zwykle tkwił w szczegółach – jej ruchy mimo wszystko były zbyt zamaszyste, a głos niebezpiecznie balansujący na granicy wrzasku. Dlatego też ilekroć skłaniał się do tego, by przełknąć dumę dla dobra drużyny i wyciągnąć pomocną, doświadczoną dłoń w stronę nowego Kapitana, przypominał sobie swoje początki; żmudną walkę ze starszymi zawodnikami z o wiele dłuższym stażem, borykanie się z brakiem posłuchu przez kilka miesięcy, próby zdobycia zaufania i pokierowania Krukońskiego Teamu dobrymi torami. Jego też skreślali, bojkotowali i spisywali na straty. Już raz stoczył tę walkę, więc tym razem musiał odpuścić i nie mieszać się w cudzą, zwłaszcza, że wiedział, że Ivette mimo jego pomocy tę swoją walkę przegra. Najszybszym sposobem na powrót do akceptowalnej normy, było pozwolić jej się stoczyć. A White czuł w kościach, że upadek już blisko. I nie wiedział, czy chce w nim uczestniczyć, a także, czy będzie miał swój wkład w długą odbudowę tego, co inni najpierw mu odebrali, a potem obrócili w popiół. On zrobił już swoje, należało odpuścić i karmić się gorzkim, wykrzywiającym usta smakiem cudzej porażki i trochę bardziej słodką świadomością, że miał rację. Było coś dziwnego w odnajdywaniu na nowo przyjemności w braku takiego Quidditcha w życiu, ale miało swój urok.
Od ponad trzech tygodni jak dotąd niezachwiane poczucie pewności we własne umiejętności stało się dziwnie nieobecne w życiu Ivette, a każdy kolejny dzień odbierał jej marne resztki, tego, co jeszcze posiadała. Delikatne przebłyski planów i wyobrażeń wirowały gdzieś wysoko nad jej głową, niczym jeszcze nienapisany i zapomniany referat z, Numerologii, który równie uporczywie starał się przypomnieć dziewczynie o swym istnieniu, co jej wiecznie naburmuszona kotka – Paquita. Po raz kolejny wspaniałe wyobrażenia i duma zostały pośpiesznie pogrzebane przez szarą i dość upokarzającą rzeczywistość, która od ponad tygodnia nie pozwalała zmrużyć dziewczynie oka. Przemęczenie i ciągły stres ujawniały się na okrągło w podpuchniętych powiekach, ziemistym kolorze cery i warczeniu na wszelkie żywe istoty niczym rozwścieczony pit bull terier. Większość osób zdążyła już przywyknąć do takiego stanu rzeczy i pośpiesznie schodziła pannie Velasquez z drogi, pragnąc jedynie nie zostać porażonym jej złowrogim spojrzeniem. Zdarzały się jednak i przypadki, które ostentacyjnie starały się doprowadzić do jej całkowitej eksplozji, jakby zbieranie przemęczonych kawałków jej ciała ze wszelkich Hogwarckich ścian, mogło być czynnością przyjemną, a co gorsza przez wielu oczekiwaną. Dzisiejszy, sobotni poranek nie zapowiadał się choćby w calu lepszy od serii niefortunnych dni, które jakby zadomowiły się w tygodniowym planie Ivette i poniekąd stały się trudną acz spodziewaną codziennością. Jej biologiczny budzik, zupełnie rozstrojony przez ciągłą, niepohamowaną nienawiść do wszystkich mieszkańców zamku oraz wypełniającą dziewczynę bezsilność zwykł od pewnego czasu budzić ją jeszcze przed świtem, choć zdążyła usnąć cztery lub pięć godzin wcześnie. Pogoda za oknem nie zachęcała do jakiejkolwiek aktywności, a notoryczne pioruny i wycie wiatru doprowadzały jej już i tak dość skołowaną głowę do furii i pierwszych oznak obłędu. Podniosła się w pośpiechu, zupełnie nie zwracając uwagi na hałas, który wytwarzała wokół siebie i śpiących jeszcze koleżanek. Wcisnęła na tyłek pierwszą dojrzaną parę spodni i sweter z herbem Ravenclawu. Przeklinając pod nosem podjęła próby rozpaczliwych poszukiwań swej różdżki, wywalając przy tym całą zawartość swej szkolnej skrzyni na podłogę i sapiąc wściekle na zdezorientowane i dość oburzone współlokatorki, które właśnie zostały wyrwane z głębokich czeluści sennych marzeń. Nie zwracając najmniejszej uwagi na ogólny zamęt, który sama zdołała wprowadzić złapała swoją ukochaną miotłę i tupiąc niczym otępiały Ślizgon wyszła z dormitorium z wysoko uniesioną głową. Na zewnątrz wciąż padał deszcz. Jeden z tych unoszących się bezwiednie w powietrzu w postaci rozmokłej i nieprzyjemnej mgły. Zaciskając zęby jak i pięści (jedną na swej głogowej różdżce, a drugą na miotle) szła w zaparte w kierunku boiska. Ból psychiczny i niewyobrażalna wściekłość w konsekwencji doprowadziły do braku odczuwania jakichkolwiek zjawisk fizycznych. Kiedy w końcu dotarła na murawę, dosiadła swego sprzętu i z całych sił odepchnęła nogami od podłoża. Wiatr namiętnie targał jej włosy i wciąż zawiewał jej pole widzenia, które już i tak w dużym stopniu zostało ograniczone przez coraz to bardziej siarczyste krople deszczu, nachalnie bębniące we wszelkie, możliwe powierzchnie. Zawiesiła się kilkanaście stóp nad ziemią i pozostają w bezruchu i dziwnej ciszy na za długie kilka minut, nagle po prostu wybuchła. Niepowstrzymany potok łez spływał po jej policzkach, z szybkością porównywalną do kropel deszczu. Opierając się, prawie całą powierzchnią swego ciała na rączce miotły poczęła szlochać i dusić się własnym oddechem. Jedno było pewne, niczego bardziej nie pragnęła niż pozbycia się nieprzyjemnego balastu w postaci funkcji, która zupełnie sparaliżowała całe szczęście obecne wokół niej. Wciąż słyszała jedynie narzekania, brak aprobaty dla jej nowych propozycji, ale i dla tych starych, wysłużonych i do perfekcji opanowanych przez większość z nich, jakby nie wypowiadane przez odpowiednie usta traciły całą swoją moc.
Ostatni przegrany mecz z Gryfonami całkowicie podburzył wszystkich przeciwko niej – Bogu ducha winnej pani Kapitan, która niczego bardziej nie wstydziła się od sytuacji w której obecnie się znajdowała.
Drew zawsze uważał, że siła drużyny polega na tym, iż nagły brak któregokolwiek z komponentów - nawet jeśli stanowi cios - może zostać skutecznie zrekompensowany przez wytężony wysiłek i pracę zespołową pozostałych. Stadionowe dzieje Krukonów na przestrzeni lat dostarczyły mu wielu argumentów na poparcie tej tezy. Mało to razy na godzinę przed meczem informowano ich, że zawodnik X nie stawi się na czas z powodu odrabiania szlabanu za wyjątkowo nieodpowiedzialny wybryk? Mało to razy dowiadywali się, że zawodniczkę Y dopadła angina lub inne paskudztwo i biedaczka nie jest w stanie utrzymać się na miotle? Nawet kiedy on sam - niezasłużenie - grzał ławkę rezerwowych, drużyna nie rozsiadła się na murawie i nie skapitulowała, choć pewnie mile połechtałoby to jego spragnione pochlebstw ego. Oczywiście, utrata zawodnika z podstawowego składu zawsze znacznie osłabiała zespół, jednak Drew nie pamiętał sytuacji, w której Krukoni owego osłabienia nie potrafiliby przekuć w dodatkową motywację i żądzę zwycięstwa. Aż do teraz, gdy na własnej skórze przekonał się, że kapitanów najwyraźniej ta zasada nie obejmowała. Po szczeniackim zachowaniu Bastiana, drużyna, zamiast udowodnić swoją determinację i wolę walki, przypominała aktualnie chwiejny domek z kart, z którego konstrukcji ktoś usunął tekturkę znajdującą się w samej podstawie. Inna sprawa, że emanowanie radością z gry oraz hartem ducha przychodzi o wiele trudniej, gdy na każdym treningu co sekundę narażasz się na srogą dezaprobatę Hitlera na miotle wymagającego, by tor rozgrzewkowego lotu nie odbiegał od narysowanego cyrklem okręgu, a najmniejsze, indywidualne odstępstwo od tej zasady karane jes pięciominutowym maratonem pompek dla całej drużyny. Drew nie przypuszczał, że kiedykolwiek zmusi się przed samym sobą do takiego wyznania, ale w porównaniu z Ivette Bastian jawił mu się teraz jako uosobienie pobłażliwej wyrozumiałości. Choć zarówno wcześniej, jak i teraz, po zakończeniu treningu krukońscy zawodnicy najczęściej pluli sobie w brodę, iż dobrowolnie zgłosili się na takie męczarnie, za kadencji White'a głęboko wewnątrz doskonale wiedzieli, że ich pot i łzy nie są wylewane na marne. Z momentem przejęcia pałeczki przez Velazquez ową pewność zastąpiło przeświadczenie o bezsensowności podejmowanego trudu, który służył właściwie jedynie zaspokajaniu wygórowanych ambicji oraz niezdrowej żądzy perfekcjonizmu nowej kapitan. Mecz przeciw Gryfonom brutalnie dowiódł, iż owo przeświadczenie nie stanowiło wyniku przewrażliwienia - zahartowanych przecież w boju - zawodnikow, lecz miało rażące w oczy przełożenie na quidditchową rzeczywistość. Krukonom nie udawało się praktycznie nic. Podania w zawstydzającej większości przypadków lądowały w rękach przeciwników, nieliczne strzały przelatywały obok obręczy, a gnębiące drużynę tłuczki poddawały w wątpliwość obecność krukońskich pałkarzy na boisku. Drew nie pamiętał drugiego takiego meczu, w którym między kolejnymi interwencjami nie miałby nawet chwili na złapanie oddechu, a i jego własna skuteczność pozostawiała obecnie wiele do życzenia. Przegrana - której nazwanie całkowitym pogromem byłoby zdecydowanie bliższe prawdzie - zadziałała jak dodatkowy podmuch wiatru, rozrzucający teraz smętną kupkę bezwładnych kart na wszystkie strony świata. Drew czuł jakby ów wiatr, łącząc siły z narastającymi nieustannie wyrzutami sumienia oraz znienawidzonym poczuciem odpowiedzialności, przedzierał mu się przez skórę i smagał go od wewnątrz, czyniąc ucieczkę od przeszywającego pieczenia właściwie niemożliwą. Każda, pogarszająca sytuację sekunda pozbawiało go złudnej nadziei na uciszenie brzęczącego w głowie poczucia winy. Świadomość doprowadzenia drużyny Krukonów - podziwianej zawsze za niezłomność, pasję i brawurowe akcje - do żałosnego stanu dzieci zagubionych we mgle wrzynała się boleśnie w umysł Drew do tego stopnia, że z czasem wszystkie, pogardliwie lekceważące spojrzenia, jakimi obrzucał go Bastiana, po raz pierwszy w życiu zaczęły wydawać mu się... zasłużone.
Po raz pierwszy w ich wieloletniej, nieustannie burzliwej znajomości czuł, że, mimo pozornego triumfu, znalazł się na doszczętnie przegranej pozycji, za co w dodatku winić mógł wyłącznie siebie. Nawet teraz, maszerując samotnie zamkowym korytarzem, gdzie nic nie miało prawa zwabić jego uwagi w stronę, stającego się powoli przekleństwem, quidditcha, nie potrafił uwolnić się od uciążliwych myśli. Bezowocne próby rozgonienia ich, niczym stada ciemnoskrzykłych kruków, pochłonęły Drew tak bardzo, że o mały włos nie wplątałby się w białą brodę Dumbledore'a, który niespodziewanie wyłonił się zza rogu. - O, pan Burrymore! - Dyrektor powitał go dobrotliwym uśmiechem. - Jak się pan miewa? - Wszystko w najlepszym porządku, panie profesorze, dziękuję. - Skłamał tak płynnie, że przez moment sam był gotów w to uwierzyć. - Czyli czarne chmury po wczorajszym meczu zostały już rozwiane? Szczerze mówiąc, dwustuczterdziestopunktowa przewaga Gryfonów była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Myślałem, że po powrocie pana i pana White'a do drużyny Krukoni staną na nogi w pełni sił. - Cóż... - Błoga chwila złudnego wyrzucenia tematu quidditcha z głowy prysła niczym bańka mydlana. - Mnie, niestety, ten wynik aż tak bardzo nie dziwi. - Drew westchnął bezwiednie. - Jakieś problemy w drużynie? - Nie, nie - pośpieszył z zapewnieniem, zdając sobie sprawę, że sam zapędził się w kozi róg. - Po prostu... początki bywają trudne. - Naturalnie. - Dumbledore zmierzył go przeciągłym spojrzeniem znad okularów-połówek, po czym subtelnie zniżył głos. - Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć, Drew? Sekunda ciszy, podczas której pytanie zawisło w powietrzu - już wypowiedziane, lecz nadal pozostawione bez odpowiedzi - była najdłuższą, najcięższą sekundą, jakiej Drew w życiu doświadczył. - Nie, nic. Nic - wyjąkał w końcu, czując jak serce na znak protestu próbuje wyrwać mu się z klatki piersiowej. - Niech będzie. W takim razie pozwól, że cię już przeproszę. Do zobaczenia później. Zarzuciwszy szatą, Dumbledore odszedł. Drew również powoli ruszył przed siebie, jednak z każdym krokiem nogi coraz bardziej stanowczo odmawiały mu posłuszeństwa. Rytm szalejącego serca nie unormował się ani odrobinę, za to dołączyła do niego utrudniająca przełykanie gula w gardle. Sumienie Drew, startując z poziomu sugestywnych podszeptywań, wzbiło się na wyżyny swoich "głosowych" możliwości, dręcząc go wyrzutami o decybelowej wartości zbliżonej alarmowi przeciwpożarowemu. Czuł się, jakby natrętne poczucie winy miało rozsadzić go od środka, jeśli tylko nie znajdzie ujścia w słowach cierpkiej szczerości. Nie wytrzymał. Zawrócił gwałtownie, puszczając się biegiem w stronę Dumbledore'a, którego szata zaraz zniknąć miała za zakrętem. - Panie profesorze! - Dyrektor przystanął, odwracając głowę i pozwalając dogonić się zdyszanemu (bardziej z nerwów niż z powodu pokonanego dystansu) Drew. - Tak? - Wtedy, w magazynie... To nieprawda, że razem z Bastianem zawaliliśmy ten szlaban. To ja go zawaliłem. Tylko i wyłącznie ja. Bastian nie zawinił nawet w najmniejszym stopniu - Drew wyrzucił z siebie słowa praktycznie na jednym oddechu, chcąc oderwać plaster jak najszybciej i najmniej boleśnie. - Czyli mam przez to rozumieć, że... - Dumbledore zawiesił głos, splatając dłonie na brzuchu i przewiercając przenikliwym spojrzeniem źrenice Krukona. I po tym spojrzeniu Drew w mig poznał, że profesor tak naprawdę nie potrzebuje absolutnie żadnych wyjaśnień. Chce tylko, by wyszły one z jego ust. W porządku. Miejmy to za sobą.
- Bastian uwijał się za trzech, cholernie mu zależało, żeby zdążyć. A ja... - Wziął głęboki oddech. - A mnie coś podkusiło, żeby małym kosztem dopiec mu tak, jak jeszcze nigdy wcześniej. Przez cały dzień nie zrobiłem praktycznie nic. Wiedziałem, że sam nie będzie w stanie podołać zadaniu. Chciałem, żeby nie podołał, mimo świadomości konsekwencji, które dotkną nas obu. Bo Bastian miał w tym układzie o wiele więcej do stracenia. - Po zakończeniu ostatniego zdania Drew czuł się, jakby przejechał po nim walec; wypruty z emocji, odwagi, jakiejkolwiek pewności siebie, zmuszony do czegoś, co całkowicie kłóciło się z jego naturą. Ale jednocześnie w głębi duszy zarejestrował chyba pierwsze symptomy minimalnej ulgi. Dumbledore powoli pokiwał głową. - Uleganie pułapkom nienawiści, zazdrości czy żądzy zemsty, prędzej czy później, obraca się przeciwko nam, Drew. - Panie profesorze... Czy teraz, w świetle odciążających go okoliczności, istnieje szansa, by Bastian mógł wrócić na stanowisko kapitana? Nie zasłużył, by je stracić. - Nerwowo przygryzł wewnętrzną część wargi. - A drużyna nie zasłużyła, by stracić jego. - Skoro teraz wiem to, czego wcześniej mogłem się jedynie domyślać - Dumbledore uśmiechnął się porozumiewawczo. - Oczywiście, pan White może odzyskać odznakę. Ale pod jednym warunkiem. - Jestem gotów na dodatkowe konsekwencje - pośpieszył Drew z chwiejnym zapewnieniem, wbijając wzrok w podłogę. - To dobrze o panu świadczy, ale akurat miałem na myśli coś innego. - Usta dyrektora ponownie rozciągnęły się w łagodnym uśmiechu. - Panna Velazquez musi dobrowolnie zrezygnować z piastowanego stanowiska. Nie mam prawa pozbawiać jej tego zaszczytu, skoro sam ją wcześniej zarekomendowałem. - Rozumiem. - A co do dodatkowych konsekwencji - Drew nerwowo przyłknął ślinę - myślę, że na chwilę obecną nasza rozmowa wystarczająco pana kosztowała. Mylę się? Burrymore odpowiedział jedynie niepewnym uśmiechem, który jednak stanowił wystarczający ekwiwalent werbalnego potwierdzenia. - Przepraszam, panie profesorze - wymamrotał po dłuższej chwili ciszy. - Nie jestem raczej odpowiednim adresatem pańskich przeprosin. Ale cieszę się, że moje metody wychowawcze przynoszą jednak jakieś skutki, bo powoli zaczynałem mieć już wątpliwości - odparł Dubledore pogodnie, nieznacznie kręcąc głową na boki. - Nie jest wstydem popełnić błąd, Drew. Wstydem jest nie wykorzystać później szansy na naprawienie go - spuentował miękko, uznając najwyraźniej rozmowę za zakończoną, gdyż bez zbędnego pożegnania oddalił się posuwistym krokiem wzdłuż korytarza, zostawiając Drew na pastwę jego myśli. Naprawić błąd. Tak, to właśnie musiał teraz zrobić, jeśli chciał uwolnić się od ciążącego mu poczucia odpowiedzialności i bez wyrzutów sumienia spojrzeć w lustro. Nieważne, jak bardzo przeczyło to istocie jego jestestwa, musiał sprawić, by Bastian znów wrócił na szczyt. Obawiał się jedynie, że mając na drodze Ivette za przeszkodę, stłamszenie własnej dumy może okazać się zaledwie początkiem bolesnej przeprawy.
Są takie chwile, kiedy ludzkie ego i duma rozciągają się do rozmiarów ogromnego balona, który jest w stanie owego człowieka unosić ponad innymi rozsławiając w ten sposób i chwaląc jego dokonania. Owe chwile sprawiają, że wzrasta poczucie naszej wartości i wyjątkowego znaczenia w tym ogromnym świcie. Takie oto uczucia towarzyszyły obecnie Ivette Velasquez – nowemu KAPITANOWI Krukonów. Od zawsze dążyła do perfekcji we wszystkim, do czego czuła się stworzona, a to niewątpliwie ogromne zwycięstwo nad Bastianem Whitem potwierdziło tylko jak bardzo dużo poświęciła, by osiągnąć wymarzony cel. Pamiętała doskonale pierwszy raz, kiedy Herman, jej najstarszy brat po raz pierwszy posadził ją na małej miotełce. Miała wtedy zaledwie 4 lata i choć nie obeszło się bez poobijanych kolan i wybitych zębów, gra z braćmi w ogródku za domem była jej ulubioną formą spędzania wolnego czasu. Nie jednokrotnie słyszała, że się nie nadaje, że jest za delikatna i prędzej spadnie z miotły niż przeżuci kafel przez pętle. Pomimo wszystkich nakazów od matki, która bała się o zdrowie swojej jedynej córeczki i wszelkich próśb taty, który nie dostrzegał w niej potencjału ścigającej, Iv wciąż grała. Niekiedy zdarzało się, że ćwiczyła po nocach płynne latanie, bądź czytała wszystkie książki poświęcone grze w quidditcha i pomimo wszelkich trudności, wciąż dążyła do perfekcji, bo musiała być najlepsza. Na zawsze zapamięta minę swoich braci, kiedy po raz pierwszy udało jej się w zjawiskowy sposób przerzucić piłkę przez okrąg. Razem z nimi i ojcem od zawsze kibicowała Zjednoczonym z Puddlemere oraz omawiała wszelkie taktyki gry. Pamięta również aprobatę rodziny, kiedy dowiedzieli się, że w wieku zaledwie 13 lat udało jej się dostać do drużyny Krukonów. Teraz mogła z dumą pochwalić się kolejnym sukcesem – została Kapitanem. Na jej łóżku leżał już nowiutki strój i błyszcząca oznaka z jej nazwiskiem. Uśmiechnęła się sama do siebie zakładając kolejne części garderoby poczym pomknęła do szatni. Było kilka minut po godzinie 9 rano, a rześkie sobotnie powietrze głęboko wpadło w jej płuca. Na stadionie od quidditcha zarezerwowanym przez Krukonów na godzinę 9.30 pałętało się kilka zaspanych duszyczek, oczekujących świeżej dostawy endrofin (za dużo Chodakowskiej XD) podczas najzwyklejszego meczu. Prawdopodobnie nikt nie przypuszczał, że doszło do aż tak poważnej zmiany, choć po całym Hogwarcie chodziły przeróżne pogłoski na temat przewinień Bastiana White’a i jego surowej kary. Przed wejściem na stadion poczuła dziwny skręt w żołądku, jakby wszystko zależało od tego jednego momentu. Wzięła trzy głębokie wdechy i powoli przekroczyła murawę. Krukońska drużyna, już prawie w komplecie była lekko oszołomiona.
OdpowiedzUsuń-Hej wszystkim –mruknęła – od dziś sprawuje urząd kapitana – dodała jakby od niechcenia, choć jej serce niebezpiecznie przyśpieszyło bijąc, a podświadomość krzyczała wprost z radości.
[JEST!]
Nowy dzień zaznaczył swoje nadejście irytująco oślepiającym blaskiem porannego słońca. Blaskiem, który zazwyczaj oznaczał dla Drew czysty start i odcięcie się od wszelkich przeszłych, drobnych zawiłości życiowych i zaliczonych niedawno niepowodzeń. Pustą kartę czekającą na zapisanie gęstą siecią zaskakujących zdarzeń. Jednak od trzech tygodni każda karta zdawała się już po części zapełniona wsiąkniętym w papier atramentem, którego nie sposób było wymazać. Nadal drażniąco jaskrawe wspomnienia z dwunastu godzin spędzonych w towarzystwie Bastiana, a w szczególności z ich finału, jakby zaklinowały się w umyśle Drew, uniemożliwiając swobodne skupienie się na teraźniejszości. A sam szanowny już-nie-kapitan Bastuś nieugięcie obnoszący się ze swoim lekceważeniem całego świata, w którym Drew jednak otrzymał przywilej bycia ignorowanym bardziej niż powietrze, potęgował jego poziom dekoncentracji (łamane na irytacji) do samych granic możliwości.
OdpowiedzUsuńDrew zerknął na stojący obok łóżka milczący budzik zwiastujący powolne zbliżanie się pory treningu. Pierwszego treningu od, zdającego się trwać wieczność, okresu trzech tygodni, na którym pojawienie się miało jakikolwiek sens. Powinien się przyzwoicie spóźnić, jak to namiętnie praktykował jeszcze kilka miesięcy wstecz. Pokazać, że jest ponad to. Jednak, z niewyjaśnionych przyczyn, nawet tak okrojona forma buntu, jaką stanowiło kilkunastominutowe spóźnienie, nie wydawała mu się specjalnie porywającym pomysłem. Wskazówki budzika dowodziły, że przy odrobinie dobrych chęci zdoła wygrzebać się na trening prawie punktualnie, co było tym dziwniejsze, że - czy to z powodu nadmiernej duszności w dormitorium, czy chrapania Bastiana, które stało się nagle jakoś uciążliwie głośne - właściwie nie przespał pierwszej połowy nocy.
Potężnym ziewnięciem ostatecznie zakończywszy etap polegiwania, naciągnął na siebie leżące akurat na wierzchu kufra ubranie. Wzrok mimowolnie powędrował mu w stronę sąsiedniego łóżka wciąż odgrodzonego od rzeczywistości pasem zasłon. Zadziwiające, jak jedno zdarzenie zdołało odwrócić wszystko do góry nogami.
- Hej, śpiąca królewno. Jeszcze trochę i przegapisz swój pierwszy trening jako szary nie-kapitan. Chciałem oprowadzić cię po moim świecie - rzucił Drew, stojąc już w wyjściu, jednak, tak jak przypuszczał, ani zasłony, ani ich zawartość nie zamierzały najwyraźniej postarać się o jakikolwiek odzew. Po milisekundowej chwili zawahania opuścił więc pomieszczenie, zaznaczając je ostentacyjnym trzaśnięciem drzwiami.
Pojawienie się Drew na stadionie o tak wczesnej porze nawet w normalnych okolicznościach mogłoby wywołać niemałe poruszenie. A że okoliczności zdecydowanie do normalnych nie należały, tuż po przybyciu został osaczony przez rozbudzoną pogłoskami i żądną informacji z pierwszej ręki chmarę zawodników. Na jego szczęście, nim zmuszono go do odpowiedzi na którekolwiek z pięciuset pytań, uwaga tłumu, chcąc nie chcąc, skupiła się na wkraczającą na murawę nadzwyczaj dostojnym krokiem Ivette. W co ona pogrywa?, zdążyło przebiec Drew przez myśl, zanim błysk odznaki bezceremonialnie, niczym młot pneumatyczny, obrócił wszelkie jego wątpliwości w pył.
- Hej wszystkim. Od dziś sprawuję urząd kapitana. - Próba sprawienia wrażenia chłodnej profesjonalistki prawie się udała.
Więc to ona.
Ivette Velazquez.
Ivette Velazquez zastąpić miała Bastiana White’a na stanowisku kapitana. W głowie Drew zakotłowało się od nadmiaru myśli. Ze względu na dość skomplikowane zawirowania z zamierzchłej przeszłości, wiadomość ta nie wywołała u niego obezwładniającej radości, jednak z każdą sekundą dochodził do wniosku, że pod jej pieczą treningi zapewne przestaną przypominać wreszcie morderczą pracę w kamieniołomie, co dawało podstawy do ogólnego zadowolenia. Postanowił jak najszybciej wybadać grunt.
- Pani kapitan, tak? - Gwizdnął z teatralnym podziwem. - Moje gratulacje. To co? Może wyjątkowo zamienimy dzisiejszy trening na małe przyjęcie powitalne? Taka okazja w końcu nie zdarza się co tydzień.
Na kilka sekund po wygłoszeniu swej bezceremonialnej, jednozdaniowej mowy serce Ivette znacząco zwolniło, a uszy przestały odbierać jakiekolwiek dźwięki, mogące przecież zakłócić błogość Takiego momentu. A był on niezaprzeczalnie szczególny. Słowo KAPITAN obiło się echem w jej głowie, aby ta mogła dostatecznie przyswoić sobie tę informacje. Prawdopodobnie nigdy wcześniej trening quidditcha nie wydawał się taki zachęcający. Trawa, nigdy nie przybrała tak soczystego koloru zieleni, niebo nigdy nie było tak bezchmurne, a powietrze nigdy aż tak nie pachniało wolnością. Po ogłoszeniu tej wspaniałej wiadomości, zawodnicy wymienili między sobą zduszone szepty i niewyraźne spojrzenia by zaklaskać w dłonie, znacznie ciszej niż słyszała to ich pani kapitan. Po kilkunastu dłużących się sekundach większość z nich rozeszła się by odpowiednio przygotować się do treningu. Ivette poczuła przeraźliwy i paniczny lęk przed porażką, zamknęła oczy i wciągnęła orzeźwiające powietrze. Narastająca panika utworzyła przeciągły skurcz w jej żołądku i chwilowe mdłości. Ivette! Ty nie dasz rady? Zabrzmiało w głowie dziewczyny, by momentalnie wybuchnąć z nową dawką energii i siły. Odgarnęła niesforne kosmyki z czoła i spojrzała w błękitne niebo. To mój dzień. Delikatny szept podświadomości zadziałał na nią niczym balsam na duszę. Gwałtownie mrugnęła słysząc tak dobrze znane jej gwizdnięcie. Drew. Chłopak był zdecydowanie mieszanką wszelkich kotłujących się w głowie dziewczyny uczuć i myśli, które przez dłuższy czas leżały spokojnie, ukryte pomiędzy nienawiścią, obojętnością i swego rodzaju tęsknotą. Wydarzenia zaistniałe w przeszłości przekreślił ich szanse na zbudowanie solidnej przyjaźni czy chociażby dobrej znajomości. Iv jako osoba pamiętliwa wciąż miała za złe chłopakowi to, do czego był w stanie doprowadzić, a zdołał sprawić, że Ona, wychowana praktycznie przez 6 mężczyzn zdołała zapłakać. Dobrowolnie budowała wokół ich relacji przezroczysty mur, powodujący coraz to większy dystans w ich ogólnej, zawiłej relacji. Odwróciła się w jego kierunku, siląc się na uśmiech, które prawdopodobnie bardzie przypominał niepewne wykrzywienie ust.
OdpowiedzUsuń- Pani kapitan, tak? – cały wydźwięk ostatniego zdania zabrzmiał w jej głowie nader ironicznie. - Moje gratulacje. To, co? Może wyjątkowo zamienimy dzisiejszy trening na małe przyjęcie powitalne? Taka okazja w końcu nie zdarza się, co tydzień.
Przygryzła dolną wargę i kręcąc głową cicho zachichotała.
-Jestem bardzo ciekawa, czy chciałbyś świętować gdyby To Bastek został dziś mianowany Kapitanem?- Uśmiechnęła się blado. – I wydaje mi się, że odpowiedź nasuwa się sama. – uniosła ciut za wysoko podbródek pragnąc za wszelką cenę sprawić wrażenie obojętnej na wszelkie sugestie chłopaka. – A gdzie on się podziewa tak w ogóle?
[jezu, masakra ;c wybaczcie]
Budzik nie obudził Bastiana o ósmej trzydzieści, jak każdej treningowej soboty.
OdpowiedzUsuńNie było potrzeby go ustawiać, tak samo jak nie istniał żaden znaczący powód, dla którego Bastian mógłby wstać, przywdziać na siebie strój i udać się na stadion. Równie dobrze mógł to zrobić godzinę później, albo wcale. A dziś… Dziś po prostu leżał z dłońmi założonymi na karku i patrzył w sufit, otoczony ze wszystkich stron cieniem rzucanym przez granatowe zasłony. Drzwi zamknęły się za ostatnim maruderem, a dookoła niego była tylko pustka i w nim pustka.
Kiedyś ten rytuał wyglądał całkowicie inaczej.
Mył zęby, ale nie analizował od nowa, szczegół po szczególe, planu treningowego. Nie martwił się, czy ćwiczenia nie okażą się zbyt ciężkie i wycisną z drużyny to, co było w niej najlepsze. Ubierał się niedbale, szybko zarzucając na siebie kolejne części garderoby, ale nie potrafił już stanąć przepełniony dumą przed lustrem, bo w miejscu na sercu, gdzie kiedyś wisiała błyszcząca odznaka, nie było już niczego. Na sercu pustka i w sercu pustka.
Kiedyś opuszczał dormitorium jako pierwszy, dziś robił to jako ostatni, przepełniony niepewnością, jak w chwili, gdy po raz pierwszy na trzecim roku przekraczał próg stadionu w pełnym rynsztunku zawodnika. W drodze zaszedł do Wielkiej Sali i porwał ze stołu Krukonów jeszcze ciepłe bułeczki, ignorując zaciekawione spojrzenia mieszkańców domu Roweny. Okoliczności, w jakich Bastian White stracił fuchę kapitana obrosły w plotki do rangi legendy, a wciąż jedyne, co było zgodne z prawdą to fakt, że tę fuchę stracił. W pozostałych kwestiach jedyni świadkowie tego wydarzenia milczeli jak zaczarowani, bo chyba nie było nic, co mogło zostać na ten temat powiedziane.
Te tygodnie były horrorem, desperacką próbą przyzwyczajenia się do realiów nowego świata po kataklizmie, który zmiótł z ziemi wszystko, co było mu drogie, zostawiając jedynie wciąż gorące popioły. Dziś White’a czekał pierwszy egzamin z adaptacji do nowego otoczenia, niby wciąż znajomego, a jednak obcego niż kiedykolwiek.
Wszedł na stadionową murawę z duszą na ramieniu, mimo że od trzech tygodni usilnie starał się skamienieć, pokryć zaprawą, przez którą nie przebiłyby się żadne emocje. Nawet te powodowane widokiem Drew, których nie potrafił interpretować inaczej, niż jako cholernie zagmatwanych, gdzie o dziwo dominowały nieograniczone pokłady czegoś, co Bastian mógłby nazwać żalem.
Ale uczucia wciąż były dzielnie tłumione, zepchnięte poza margines jestestwa. I na widok drużyny i na widok nowego kapitana.
- Spokojnie, obejdzie się bez ekipy poszukiwawczej – odezwał się, głosem zadziwiająco silnym i znów przełamał fragment bułeczki w palcach i włożył sobie do ust, lekceważącym spojrzeniem mierząc wszystko i wszystkich, konsekwentnie przy tym omijając miejsce, gdzie stał ktoś, z kim nie łączyło już go nic.
Wzrok zogniskował na nowej Pani Kapitan, jego być może godnej zastępczyni, osobie, której poświęcił całe mnóstwo ze swoich trzynasto- i czternastoletnich myśli. To spojrzenie mówiło „Zaskocz mnie, pobij wszystko, co osiągnąłem i zrób to, czego jeszcze nie zdążyłem osiągnąć”.
Szorstka odpowiedź Ivette odrobinę osunęła spod nóg Drew stabilny grunt, po którym - jak dotychczas mu się wydawało - stąpał. Kolejne drgnięcie podłoża, tym razem bliższe regularnemu trzęsieniu ziemi o niewielkim natężeniu, wywołało pojawienie się na murawie spóźnionego Bastiana niezmiennie uosabiającego lekceważącą obcesowość i ignorancję w stosunku do wszystkich istoto żywych, ze szczególnym jednak naciskiem na krukońskich obrońców o nazwisku Burrymore. White wybrał miejsce możliwie najdalej od skażonej obecnością Drew przestrzeni, nie zaszczyciwszy go nawet jednym spojrzeniem. Zlustrował za to z góry na dół swoją następczynię.
OdpowiedzUsuńPrzypatrując się niememu starciu gigantów, Drew, choć wybitnie nie podobał mu się kierunek, w jakim zmierzały jego myśli, nie mógł powstrzymać się od wewnętrznego roztrząsania kwestii, czy widok Ivette z odznaką kapitana na piersi również u Bastiana wywołał lawinę niekontrolowanych wspomnień, których cała trójka była niekwestionowanymi - przegranymi - bohaterami głównymi. Jasne, minęło sporo czasu. Jasne, wszyscy starali się zakopać bolesne doświadczenia pod grubą warstwą zobojętnienia. Jednak istnieją rzeczy, które wydają się całkowicie odporne na próby puszczenia ich w niepamięć - i to była chyba jedna z nich.
Po treściwym omówieniu koniecznych spraw organizacyjnych, drużyna Krukonów - której brutalnie odmówiono zastąpienia treningu przyjęciem powitalnym - dosiadłszy mioteł, wzbiła się w powietrze niczym stado rozproszonych ptaków. Po trzech tygodniach treningowej abstynencji uczucie wiatru smagającego policzki zdawało się Drew przyjemniejsze niż pocałunki, a kpiący z grawitacji stan nieważkości bardziej podniecający niż sławetne motyle w brzuchu. Z początku chętnie uległ wrażeniu, że nic się nie zmieniło. Ten sam skład drużyny, ten sam schemat treningu, praktycznie te same ćwiczenia… Lecz kobiecy głos wydający kolejne komendy - tak odmienny w swoim brzmieniu od irytującego barytonu, do którego zdążył przywyknąć na przestrzeni długich miesięcy - burzył całkowicie kryształową ułudę niezmiennej normalności, drażniąc uszy Krukona swoim, rozbrzmiewającym w każdym słowie byciem nie na miejscu.
Drew ścisnął mocniej trzon swojej miotły i zdecydowanie przyśpieszył, pozwalając wiatrowi targać się za włosy.
- Jak na kogoś, kto pół życia spędził na dyrygowaniu innymi, całkiem dobrze radzisz sobie w roli szarego, zdegradowanego do pozycji przeciętnego ścigającego, zawodnika - rzucił, przelatując obok Bastiana i dla podkreślenia swoich słów pokazując uniesiony w górę kciuk.
Nie licząc już nawet na jakąkolwiek odpowiedź, przeciął powietrze, wyłamując się z regularnego okręgu i po chwili szybowania z zawrotną prędkością zrównał lot z Ivette, której zarządzanie drużyną dało najwyraźniej potężny zastrzyk wykorzystywanej do cna energii, uwidaczniającej się na jej policzkach w postaci lekkich wypieków.
- Ivette! - Drew przebił się przez huczący pęd powietrza, próbując pogodzić chęć spojrzenia na dziewczynę i przymus kontrolowania trajektorii lotu miotły. - Trzymam kciuki, żebyś była lepszym kapitanem od Bastiana. Naprawdę. - Starał się nadać wypowiedzianym zdaniom jak najszczerszy wydźwięk.
Może wtedy moje przewrażliwione sumienie da mi wreszcie święty spokój.
Głos Bastiana, zupełnie wytrącił ją z rytmu prowadzonej rozmowy. Zrozumiała, że właśnie teraz została postawiona przed próbą znacznie trudniejszą niż mogłoby się zdawać. Że przyszłość jej kariery w Krukońskiej drużynie quidditcha zależy od tego jednego spojrzenia. Spojrzenia, które ma za zadanie udowodnić chłopakowi, że jest w stanie z łatwością przejąć jego obowiązki i być wspaniałym kapitanem. Narastający strach i przyśpieszony puls, wcale nie pomagały jej zebrać się w sobie, by osiągnąć upragniony cel, a palące słońce przyprawiało ją o zawroty głowy. W końcu, po znacznie za długiej przerwie nabrała w płuca mnóstwo nazbyt orzeźwiającego powietrza i odwróciła głowę w kierunku swego poprzednika. Wyraz jego twarzy nie wyrażał za wiele, raczej wybitną obojętność i znudzenie zaistniałą sytuacją. Ivette znała go jednak za dobrze, za dużo czasu poświęciła na dostateczne poznanie jego jak i jego odwiecznego rywala w III i IV klasie by nie wyczuć nienaturalności w ściągniętych aż za nadto ustach i znacznie mniej nonszalanckim sposobie poprawiania niesfornej grzywy. Zauważyła coś jeszcze, szanowny pan White nie obdarzył stojącego przy niej Drew nawet jednym zerknięciem, a co dopiero tym jakże doskonale wystudiowanym, ironicznym uśmiechem. Nie wyczuwała pomiędzy nimi również, tego zwykle towarzyszącego ich spotkaniu napięcia, porównywalnego do przygotowania tuż przed skokiem dwóch wielkich, drapieżnych kotów. Słyszała, co nie, co o ich już słynnej na cały Hogwart zwadzie, jednak Velasquez nie była zbytnio zainteresowana uzyskaniem szczegółów na owy temat, a właściwie to na żaden dotyczący dwójki tych panów. „To musiało być coś poważnego” – pomyślała, kręcąc w zamyśleniu głową. Po parku sekundach nareszcie zebrała w sobie wystarczająco dużo siły i motywacji by wykrzyknąć coś na temat pięciu kółek na miotle wokół boiska. Był to świetny pretekst do tak potrzebnego jej od pewnego czasu oderwania stóp od ziemi i polecenia wraz z kierunkiem wiatru, gdzieś przed siebie. Poczucie wolności, jakie za każdym razem dawał jej ten moment sprawiało, że pragnęła krzyczeć z radości. Cały niepotrzebny balast w postaci problemów zebranych w ciągu ostatniego tygodnia, pozostał gdzieś na murawie boiska. To było to. Coś, na co czekała od tak dawna, a co w obecnym momencie przyprawiało ją o mdłości i dziwne niczym nieuzasadnione poczucie, wciąż powiększającej się winny. Zawsze walczyła o sprawiedliwość i nigdy nie potrafiła niczego przywłaszczyć sobie ot tak. Na wszystko starała się ciężko pracować i wykorzystywać swoje talenty do cna. Jednak sytuacja, w której musiała przejąć obowiązki kapitana, zaczęła budzić w niej mieszane uczucia. Czy sprosta zadaniu, czy wyznaczone jej obowiązki okażą się wystarczająco dostosowane do jej możliwości i wreszcie, czy rzeczywiście z a s ł u g u j e na miano K A P I T A NA? Odegnała od siebie ostatnią myśl kręcą głową i znacznie przyśpieszając lot. Do tego stopnia, że na policzkach poczuła szczypiący wiatr. Nagle usłyszała swoje imię, które kilka dobrych minut rozbrzmiewało w jej głowie tworząc dziwną przepaść pomiędzy tym, co rzeczywiste, a tym, co zmyślone. Ktoś ją doganiał, ktoś wyłamał się z kręgu i właśnie górował wraz z nią nad pozostałymi zawodnikami. Drew. W jej oczach przez ułamek sekundy można było dostrzec zdziwienie.
OdpowiedzUsuń-Trzymam kciuki, żebyś była lepszym kapitanem od Bastiana. Naprawdę. – Zadrżała nieznacznie na wydźwięk jego słów, zabrzmiały nader szczerze i nie wyrażały jedynie notorycznych przejawów niechęci Drew do Bastiana, ale coś jeszcze. Coś, czego nie umiała odczytać, swoją zwykłą przenikliwością.
-Hmm. Dzięki..- Mruknęła, spuszczając wzrok na rączkę miotły, na której spoczywały jej zaciśnięte do granic możliwości dłonie. Nie wiedziała właściwie, co mogłaby dodać, a pomimo wszystko bardzo chciała. Chłopak powoli oddalał się od niej, by powrócić do kręgu.
-Drew! – Zawołała znacznie głośniej i zapalczywiej, niż by tego pragnęła. Zarumieniła się lekko i spuściła głowę. – Ja…będę lepsza. Muszę. – Szepnęła. – I naprawdę…dzięki – uśmiechnęła się blado i nerwowo zacisnęła wargi, modląc się by chłopak tego nie zauważył.
UsuńKiedyś musiało stać się zadość tym wszystkim bacznym oceniającym spojrzeniom, komentarzom wymienianym ukradkiem podczas wiązania butów, czy przeciągania się. Kiedyś wszystko musiało ruszyć do przodu, a ruszyło z chwilą, kiedy Ivette, jakoś radząc sobie z ciężarem narzuconego jej przezeń spojrzenia, przeszła do części właściwej treningu, czyli samego treningu. Bastian siadał na miotłę bez towarzyszącego mu od zarania dziejów uczucia ekscytacji, nie pomogła nawet długa rozłąka z miotłą. Dziś był po prostu zawodnikiem, a to było jego narzędzie. Nic nie było na swoim miejscu, więc sam też nie mógł się spodziewać, że uda mu się odnaleźć w nierównym szeregu. To nie był jego szereg. Mimo że Ivette nie wykazała się żadnym wkładem własnym w urozmaicenie treningu – kontynuowała wszystko tak, jak pozostawił to Bastian (idealnie) – to White nie mógł się pozbyć wrażenia, że nawet w schematycznym powtarzaniu kolejnych serii ćwiczeń, ustawienia zawodników, było coś nieprawidłowego. Jakby w idealną symfonię dźwięków wkradł się raniący uszy zgrzyt.
OdpowiedzUsuńByć może błędna świadomość, że kiedyś te napięte do granic możliwości struny pękną, mogła być jakąś pociechą dla White’a, który nie miał wątpliwości, że nigdy nie przywyknie do takiego stanu rzeczy.
Ale teraz musiał robić po prostu swoje – grać, być jak najlepszym i ignorować wszystkie pozycje z całej listy rzeczy: począwszy od sąsiedniego łóżka, poprzez dziwnie irytujący, imitujący ludzki głos świst wiatru, aż po nową Panią Kapitan, zbierającą gratulacje i słowa otuchy od mniejszości.
- Oni nie istnieją – wymamrotał do siebie cicho i zawrócił miotłę w stronę pętli. Tę jedną rzecz wciąż mógł robić, niezależnie od tego ile pałkarzy chciało go powstrzymać, jak bardzo pętle byłyby małe i dalekie, jak wielu ścigających starałoby się go wyprzedzić. Na tę chwilę, kiedy przejmował kafel od Danielle i ruszał między opozycjonistami złożonymi z rezerwy, mógł zapomnieć o tym, kim nie jest, a pamiętać, że jest ścigającym. W dodatku najlepszym. W uszach szumiało mu od pędu, wiatr był tak porywisty, że zdawało się jakby zatapiał swe palce we włosach i wyrywał je garściami, łopotał peleryną i sterował miotłą niczym dyrygent swą batutą. White przemykał między tłuczkami, jakby był co najmniej kilka razy mniejszym celem. Na ten moment znów dał zatopić się w szale, pozwolić, by jego żyły spłynęły adrenaliną, a nim się obejrzał, pętle wyrosły przed nim, bronione przez żadne zagrożenie, niby goliata, a w tamtej chwili w oczach Bastiana nie więcej niż mrówkę, która chciała być ważniejsza. Wybrał miejsce, to jedno miejsce nad lewym ramieniem, przy samej głowie, o którym nie wiedział żaden zawodnik z żadnego domu, a wiedział on, bo przez tyle lat po prostu obserwował, analizował i poznał wszystkie słabe i silne punkty drużyny tak dobrze, jak Ivette nigdy nie będzie nawet miała szansy poznać, nawet jeśli dostałaby szansę sprawowania funkcji kapitana przez całą dekadę. Wybrał to miejsce, chociaż gra toczyła się o dodatkową sekundę czasu reakcji. Zrobił to co zawsze – zamachnął się na prawą pętlę, lecz rzucił w innym kierunku, patrząc jak kafel szybuje w sam środek głównej pętli, gdzie dopiero co znajdował się goliat, a teraz spoglądała tam mrówka, jakby nie wierząc i nie rozumiejąc.
- Punkt! – krzyknął w stronę Danielle, przybijając swoją dłoń do jej wystawionej ręki, dziękując za wzorowe podanie. Tylko jakby mimowolnie odwrócił się w stronę Pani Kapitan. Możesz zabrać sobie moją taktykę, pozycję, ale zaufanie drużyny i uznanie musisz pozyskać sobie sama.
[Festiwal próżności, musiałam.]
Rewolucja związana z detronizacją Bastiana przebiegła o wiele łagodniej, niż wyglądało to w podsuwanych przez omamiony poczuciem winy umysł Drew wizjach. Zamek nie legł z łoskotem w gruzach, miotły nie utraciły motorycznych właściwości niezbędnych w quidditchowych rozgrywkach, a Ziemia nie zaprzestała nagle ruchu obrotowego, demonstrując swoją głęboką dezaprobatę. Życie Hogwartu zdawało się trwać w najlepszym porządku, zgodnie z którym każda kolejna sensacja przyćmiewała oślepiającym blaskiem swoją blaknącą, zapominaną po kilku dniach poprzedniczkę. Niewyłamująca się z powyższego schematu, niespodziewana zmiana kapitana w krukońskiej drużynie - choć z powodu owiewającej ją aury tajemniczości odgrywała rolę przodującego tematu plotek co najmniej dwa razy dłużej niż przeciętny, szkolny dramat - w końcu również doczekała się zrzucenia z newsowego piedestału. Posądzenie jednego ze Ślizgonów o nieudaną próbę dobrania się do szkolnej pielęgniarki, zapewniło Drew upragniony odpoczynek od nieustannego wymijania się od odpowiedzi na wścibskie pytania wszystkich niedoinformowanych, którzy brak szczegółowego rozeznania w hogwarckich plotkach uznawali najwyraźniej za wybitnie szpetną, niezmywalną plamę na honorze.
OdpowiedzUsuńNa śniadaniu, kiedy między jednym tostem a drugim nie musiał opędzać się od żądnych wiedzy Krukonek; na przerwach, podczas których nie uganiali się już za nim skamlający o wywiad Delatorzy; na treningu, gdzie mógł wreszcie skupić się na wyłącznym wypełnianiu swoich obowiązków jako obrońcy - Drew z lubością pławił się w na nowo odzyskanym, błogim spokoju. Nawet nieustanny brak odzewu ze strony Bastiana, który w jego obecności jakby tracił słuch lub przydatną zazwyczaj umiejętność artykułowania zdań, powoli przestawał drażnić go niczym wyjątkowo natrętna mucha. Od czasu do czasu korzystał z przywileju bezkarnego mieszania White'a z wysublimowanym błotem, w czym - odkąd oduczył się oczekiwać błyskawicznej riposty - również potrafił odnaleźć oryginalny urok.
Niemal wszystkie czynniki zewnętrzne zdawały się wspierać żmudny proces wyrzucania z pamięci Drew nadal nieujawnionych publicznie wydarzeń zaistniałych podczas magazynowego szlabanu. Wszystkie - z wyjątkiem jednego. Jednego, nieobliczalnego czynnika ludzkiego, którego łudząco pozytywnemu pierwszemu wrażeniu Drew bezkrytycznie dał się zwieść.
Bo na kilku pierwszych treningach, kiedy pozbył się już osobistych uprzedzeń, naprawdę wydawało mu się, że Ivette da radę. Że spełni złożoną mu pierwszego dnia swojego kapitanowania obietnicę, udowadniając, iż zasługuje na otrzymaną odznakę bardziej niż ktokolwiek inny. Nawet bardziej niż Bastian. Jednak z biegiem czasu coraz boleśniej docierało do niego, że niepozorne zarysowanie powstałe w wyniku zmiany krukońskiego kapitana, niebezpiecznie rozrasta się, tworząc gęsta sieć pogłębiających się w zastraszającym tempie pęknięć, które pozbawione kontroli realnie zagrażają wypracowywanej przez lata trwałości oraz integralności drużyny. Niby w systemie treningowym nie dokonał się żaden wiekszy przewrót. Nie zmieniły się ćwiczenia - nadal wyczerpujące, nadal wyciskające z człowieka ostatnie poty - a Ivette, w pełni oddawszy się roli kapitana, w motywujących wrzaskach, donośności wydawanych poleceń oraz rozdawanych na prawo i lewo reprymendach ani trochę nie ustępowała Bastianowi. Jednak gdzieś po drodze coś poszło nie tak. Czy zawinił brak doświadczenia, zbyt usilna chęć natychmiastowego podporządkowania sobie drużyny, kompleks "następcy" czy niezdolność poskromienia własnej impulsywności, Drew nie potrafił ocenić. Fakt faktem, jakaś felerna, trudna do zdefiniowania kostka domina runęła niespodziewanie, zapoczątkowując opłakaną w skutkach łańcuchową reakcję rozchwiania kolejnych elementów, wieńczonego kolejno ich cichym upadkiem.
Za kadencji Bastiana Drew należał do nielicznych jednostek, które, stawiając własną swobodę nad rygorem i dyscypliną, pozwalały sobie na opuszczanie lub lekceważenie treningów. (Biorąc pod uwagę częstotliwość takich incydentów w swojej lidze był właściwie jedyny.) Obecnie owa "buntownicza" postawa rozprzestrzeniała się wśród drużyny do tego stopnia, że większą sensację niż półgodzinne spóźnienie wywoływało pojawienie się zawodników na czas. Mimo że naczelny oponent dyscypliny, Drew, popędzany przez wyrzuty sumienia, stał się punktualny jak szwajcarski zegarek, Krukoni nie zdołali w pełnym składzie rozpocząć treningu o ustalonej porze od niemal dwóch tygodni; w czym swoją nieocenioną zasługę oczywiście mieli ci, którzy wspaniałomyślnie postanowili w ogóle przestać zaszczycać stadion swoją obecnością. Treningi niedobitków drużyny, w co najmniej dwóch trzecich składające się z ochrzaniających wykładów sfrustrowanej Ivette, przelatywały przez palce, niczym wysuszony słońcem piasek, nie pozostawiając po sobie właściwie nic, co pomogłoby w utrzymaniu wysokiej formy zawodników, o jej wzroście nawet nie wspominając.
UsuńWygrana w zbliżającym się wielkimi krokami meczu z Gryfonami z pewnością mogłaby podreperować podupadłe morale drużyny. Jednak nieważne, jak bardzo Drew starał się podsycać własną wiarę w zwycięstwo, rozum oraz intuicja jednogłośnie podpowiadały mu, iż raczej niż na wielki przełom powinien przygotować się na przybicie ostatniego gwoździe do trumny krukońskiego ducha walki.
Trumny, która - nie potrafił pozbyć się tego wypalającego wnętrze odczucia - od podstaw została zbita jego rękami.
Bastian sam nie wiedział, w którym dokładnie momencie zorientował się, że ten sunący po rdzewiejących szynach pociąg nieuchronnie zbliża się do momentu wykolejenia. Być może to stało się pewne już w chwili, gdy poznał nową Kapitan – mającą prawie tyle samo, jeśli nie więcej, dumy, co Bastian, a jednak za bardzo obawiającą się, że zrobi coś nie tak, świadomą stąpania po cienkim, kruchym lodzie, który trzeszczał pod jej niepewnymi stopami. Być może dopiero później, kiedy widział, jak kroczy udeptaną przezeń ścieżką, za szybko, za mało roztropnie, nakazując drużynie utrzymanie nieodpowiadającego im tempa, która w odwecie przestała za nią kroczyć, rozbiegając się na wszystkie strony, jak mrówki, którym jakiś intruz wsadził kij w mrowisko.
OdpowiedzUsuńNiezależnie od tego, kiedy nadszedł dla White’a moment zrozumienia – kiedy stało się jasne, że treningi okażą się stratą czasu, odpuścił. Jednak nawet on nie spodziewał się, że wkrótce potem w mniej lub bardziej ostentacyjny sposób odpuści cała drużyna, zostawiając za sobą na boisku żałosny widok nieradzącej sobie Ivette i jej giermka.
Momentami musiał toczyć walkę z własnym sumieniem, którego wyrzuty doprowadzały go do szaleństwa i skłaniały ku okazaniu Velasquez pomocnej dłoni, której niewątpliwie potrzebowała. Bastian, niespodziewanie nawet dla siebie samego, nie mógł pozbyć się nawyku kontrolowania sytuacji i, nadal zachowując pozory posiadania absolutnie wszystkiego w dupie, uważnie przyglądał się treningom i przysłuchiwał wymienianym półgębkiem uwagom przez pozostałych członków drużyny. Po tych kilku tygodniach nieustannych ćwiczeń diagnoza była jasna: morale drużyny stanowiły krzywą, która leciała na łeb na szyję w dół, zachowując przy tym odwrotną proporcjonalność do linii zmęczenia i rozdrażnienia.
Bastian mógłby pomóc Ivette tak, że sama by o tym nie wiedziała – począwszy od rozpoczęcia żmudnego procesu dawania przykładu reszcie, a na poważnej, ustawiającej do pionu rozmowie z ową resztą zakończywszy. Jakkolwiek to mógł zrobić, to wiedział też doskonale, że nawet po pouczeniu całej orkiestry, a przy zachowaniu obecnego dyrygenta, ta symfonia wciąż będzie usłana zgrzytami i fałszywymi nutami. White zdawał sobie sprawę, że nie ma w tym winy Krukonki – prowadziła zespół tak jak potrafiła, powtarzając wszystkie ruchy batutą po nim, ale diabeł jak zwykle tkwił w szczegółach – jej ruchy mimo wszystko były zbyt zamaszyste, a głos niebezpiecznie balansujący na granicy wrzasku.
Dlatego też ilekroć skłaniał się do tego, by przełknąć dumę dla dobra drużyny i wyciągnąć pomocną, doświadczoną dłoń w stronę nowego Kapitana, przypominał sobie swoje początki; żmudną walkę ze starszymi zawodnikami z o wiele dłuższym stażem, borykanie się z brakiem posłuchu przez kilka miesięcy, próby zdobycia zaufania i pokierowania Krukońskiego Teamu dobrymi torami. Jego też skreślali, bojkotowali i spisywali na straty. Już raz stoczył tę walkę, więc tym razem musiał odpuścić i nie mieszać się w cudzą, zwłaszcza, że wiedział, że Ivette mimo jego pomocy tę swoją walkę przegra. Najszybszym sposobem na powrót do akceptowalnej normy, było pozwolić jej się stoczyć.
A White czuł w kościach, że upadek już blisko. I nie wiedział, czy chce w nim uczestniczyć, a także, czy będzie miał swój wkład w długą odbudowę tego, co inni najpierw mu odebrali, a potem obrócili w popiół. On zrobił już swoje, należało odpuścić i karmić się gorzkim, wykrzywiającym usta smakiem cudzej porażki i trochę bardziej słodką świadomością, że miał rację.
Było coś dziwnego w odnajdywaniu na nowo przyjemności w braku takiego Quidditcha w życiu, ale miało swój urok.
Od ponad trzech tygodni jak dotąd niezachwiane poczucie pewności we własne umiejętności stało się dziwnie nieobecne w życiu Ivette, a każdy kolejny dzień odbierał jej marne resztki, tego, co jeszcze posiadała. Delikatne przebłyski planów i wyobrażeń wirowały gdzieś wysoko nad jej głową, niczym jeszcze nienapisany i zapomniany referat z, Numerologii, który równie uporczywie starał się przypomnieć dziewczynie o swym istnieniu, co jej wiecznie naburmuszona kotka – Paquita. Po raz kolejny wspaniałe wyobrażenia i duma zostały pośpiesznie pogrzebane przez szarą i dość upokarzającą rzeczywistość, która od ponad tygodnia nie pozwalała zmrużyć dziewczynie oka. Przemęczenie i ciągły stres ujawniały się na okrągło w podpuchniętych powiekach, ziemistym kolorze cery i warczeniu na wszelkie żywe istoty niczym rozwścieczony pit bull terier. Większość osób zdążyła już przywyknąć do takiego stanu rzeczy i pośpiesznie schodziła pannie Velasquez z drogi, pragnąc jedynie nie zostać porażonym jej złowrogim spojrzeniem. Zdarzały się jednak i przypadki, które ostentacyjnie starały się doprowadzić do jej całkowitej eksplozji, jakby zbieranie przemęczonych kawałków jej ciała ze wszelkich Hogwarckich ścian, mogło być czynnością przyjemną, a co gorsza przez wielu oczekiwaną.
OdpowiedzUsuńDzisiejszy, sobotni poranek nie zapowiadał się choćby w calu lepszy od serii niefortunnych dni, które jakby zadomowiły się w tygodniowym planie Ivette i poniekąd stały się trudną acz spodziewaną codziennością. Jej biologiczny budzik, zupełnie rozstrojony przez ciągłą, niepohamowaną nienawiść do wszystkich mieszkańców zamku oraz wypełniającą dziewczynę bezsilność zwykł od pewnego czasu budzić ją jeszcze przed świtem, choć zdążyła usnąć cztery lub pięć godzin wcześnie. Pogoda za oknem nie zachęcała do jakiejkolwiek aktywności, a notoryczne pioruny i wycie wiatru doprowadzały jej już i tak dość skołowaną głowę do furii i pierwszych oznak obłędu. Podniosła się w pośpiechu, zupełnie nie zwracając uwagi na hałas, który wytwarzała wokół siebie i śpiących jeszcze koleżanek. Wcisnęła na tyłek pierwszą dojrzaną parę spodni i sweter z herbem Ravenclawu. Przeklinając pod nosem podjęła próby rozpaczliwych poszukiwań swej różdżki, wywalając przy tym całą zawartość swej szkolnej skrzyni na podłogę i sapiąc wściekle na zdezorientowane i dość oburzone współlokatorki, które właśnie zostały wyrwane z głębokich czeluści sennych marzeń. Nie zwracając najmniejszej uwagi na ogólny zamęt, który sama zdołała wprowadzić złapała swoją ukochaną miotłę i tupiąc niczym otępiały Ślizgon wyszła z dormitorium z wysoko uniesioną głową. Na zewnątrz wciąż padał deszcz. Jeden z tych unoszących się bezwiednie w powietrzu w postaci rozmokłej i nieprzyjemnej mgły. Zaciskając zęby jak i pięści (jedną na swej głogowej różdżce, a drugą na miotle) szła w zaparte w kierunku boiska. Ból psychiczny i niewyobrażalna wściekłość w konsekwencji doprowadziły do braku odczuwania jakichkolwiek zjawisk fizycznych. Kiedy w końcu dotarła na murawę, dosiadła swego sprzętu i z całych sił odepchnęła nogami od podłoża. Wiatr namiętnie targał jej włosy i wciąż zawiewał jej pole widzenia, które już i tak w dużym stopniu zostało ograniczone przez coraz to bardziej siarczyste krople deszczu, nachalnie bębniące we wszelkie, możliwe powierzchnie. Zawiesiła się kilkanaście stóp nad ziemią i pozostają w bezruchu i dziwnej ciszy na za długie kilka minut, nagle po prostu wybuchła. Niepowstrzymany potok łez spływał po jej policzkach, z szybkością porównywalną do kropel deszczu. Opierając się, prawie całą powierzchnią swego ciała na rączce miotły poczęła szlochać i dusić się własnym oddechem. Jedno było pewne, niczego bardziej nie pragnęła niż pozbycia się nieprzyjemnego balastu w postaci funkcji, która zupełnie sparaliżowała całe szczęście obecne wokół niej. Wciąż słyszała jedynie narzekania, brak aprobaty dla jej nowych propozycji, ale i dla tych starych, wysłużonych i do perfekcji opanowanych przez większość z nich, jakby nie wypowiadane przez odpowiednie usta traciły całą swoją moc.
Ostatni przegrany mecz z Gryfonami całkowicie podburzył wszystkich przeciwko niej – Bogu ducha winnej pani Kapitan, która niczego bardziej nie wstydziła się od sytuacji w której obecnie się znajdowała.
UsuńDrew zawsze uważał, że siła drużyny polega na tym, iż nagły brak któregokolwiek z komponentów - nawet jeśli stanowi cios - może zostać skutecznie zrekompensowany przez wytężony wysiłek i pracę zespołową pozostałych. Stadionowe dzieje Krukonów na przestrzeni lat dostarczyły mu wielu argumentów na poparcie tej tezy. Mało to razy na godzinę przed meczem informowano ich, że zawodnik X nie stawi się na czas z powodu odrabiania szlabanu za wyjątkowo nieodpowiedzialny wybryk? Mało to razy dowiadywali się, że zawodniczkę Y dopadła angina lub inne paskudztwo i biedaczka nie jest w stanie utrzymać się na miotle? Nawet kiedy on sam - niezasłużenie - grzał ławkę rezerwowych, drużyna nie rozsiadła się na murawie i nie skapitulowała, choć pewnie mile połechtałoby to jego spragnione pochlebstw ego. Oczywiście, utrata zawodnika z podstawowego składu zawsze znacznie osłabiała zespół, jednak Drew nie pamiętał sytuacji, w której Krukoni owego osłabienia nie potrafiliby przekuć w dodatkową motywację i żądzę zwycięstwa.
OdpowiedzUsuńAż do teraz, gdy na własnej skórze przekonał się, że kapitanów najwyraźniej ta zasada nie obejmowała. Po szczeniackim zachowaniu Bastiana, drużyna, zamiast udowodnić swoją determinację i wolę walki, przypominała aktualnie chwiejny domek z kart, z którego konstrukcji ktoś usunął tekturkę znajdującą się w samej podstawie. Inna sprawa, że emanowanie radością z gry oraz hartem ducha przychodzi o wiele trudniej, gdy na każdym treningu co sekundę narażasz się na srogą dezaprobatę Hitlera na miotle wymagającego, by tor rozgrzewkowego lotu nie odbiegał od narysowanego cyrklem okręgu, a najmniejsze, indywidualne odstępstwo od tej zasady karane jes pięciominutowym maratonem pompek dla całej drużyny. Drew nie przypuszczał, że kiedykolwiek zmusi się przed samym sobą do takiego wyznania, ale w porównaniu z Ivette Bastian jawił mu się teraz jako uosobienie pobłażliwej wyrozumiałości. Choć zarówno wcześniej, jak i teraz, po zakończeniu treningu krukońscy zawodnicy najczęściej pluli sobie w brodę, iż dobrowolnie zgłosili się na takie męczarnie, za kadencji White'a głęboko wewnątrz doskonale wiedzieli, że ich pot i łzy nie są wylewane na marne. Z momentem przejęcia pałeczki przez Velazquez ową pewność zastąpiło przeświadczenie o bezsensowności podejmowanego trudu, który służył właściwie jedynie zaspokajaniu wygórowanych ambicji oraz niezdrowej żądzy perfekcjonizmu nowej kapitan.
Mecz przeciw Gryfonom brutalnie dowiódł, iż owo przeświadczenie nie stanowiło wyniku przewrażliwienia - zahartowanych przecież w boju - zawodnikow, lecz miało rażące w oczy przełożenie na quidditchową rzeczywistość. Krukonom nie udawało się praktycznie nic. Podania w zawstydzającej większości przypadków lądowały w rękach przeciwników, nieliczne strzały przelatywały obok obręczy, a gnębiące drużynę tłuczki poddawały w wątpliwość obecność krukońskich pałkarzy na boisku. Drew nie pamiętał drugiego takiego meczu, w którym między kolejnymi interwencjami nie miałby nawet chwili na złapanie oddechu, a i jego własna skuteczność pozostawiała obecnie wiele do życzenia. Przegrana - której nazwanie całkowitym pogromem byłoby zdecydowanie bliższe prawdzie - zadziałała jak dodatkowy podmuch wiatru, rozrzucający teraz smętną kupkę bezwładnych kart na wszystkie strony świata.
Drew czuł jakby ów wiatr, łącząc siły z narastającymi nieustannie wyrzutami sumienia oraz znienawidzonym poczuciem odpowiedzialności, przedzierał mu się przez skórę i smagał go od wewnątrz, czyniąc ucieczkę od przeszywającego pieczenia właściwie niemożliwą. Każda, pogarszająca sytuację sekunda pozbawiało go złudnej nadziei na uciszenie brzęczącego w głowie poczucia winy. Świadomość doprowadzenia drużyny Krukonów - podziwianej zawsze za niezłomność, pasję i brawurowe akcje - do żałosnego stanu dzieci zagubionych we mgle wrzynała się boleśnie w umysł Drew do tego stopnia, że z czasem wszystkie, pogardliwie lekceważące spojrzenia, jakimi obrzucał go Bastiana, po raz pierwszy w życiu zaczęły wydawać mu się... zasłużone.
Po raz pierwszy w ich wieloletniej, nieustannie burzliwej znajomości czuł, że, mimo pozornego triumfu, znalazł się na doszczętnie przegranej pozycji, za co w dodatku winić mógł wyłącznie siebie.
UsuńNawet teraz, maszerując samotnie zamkowym korytarzem, gdzie nic nie miało prawa zwabić jego uwagi w stronę, stającego się powoli przekleństwem, quidditcha, nie potrafił uwolnić się od uciążliwych myśli. Bezowocne próby rozgonienia ich, niczym stada ciemnoskrzykłych kruków, pochłonęły Drew tak bardzo, że o mały włos nie wplątałby się w białą brodę Dumbledore'a, który niespodziewanie wyłonił się zza rogu.
- O, pan Burrymore! - Dyrektor powitał go dobrotliwym uśmiechem. - Jak się pan miewa?
- Wszystko w najlepszym porządku, panie profesorze, dziękuję. - Skłamał tak płynnie, że przez moment sam był gotów w to uwierzyć.
- Czyli czarne chmury po wczorajszym meczu zostały już rozwiane? Szczerze mówiąc, dwustuczterdziestopunktowa przewaga Gryfonów była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Myślałem, że po powrocie pana i pana White'a do drużyny Krukoni staną na nogi w pełni sił.
- Cóż... - Błoga chwila złudnego wyrzucenia tematu quidditcha z głowy prysła niczym bańka mydlana. - Mnie, niestety, ten wynik aż tak bardzo nie dziwi. - Drew westchnął bezwiednie.
- Jakieś problemy w drużynie?
- Nie, nie - pośpieszył z zapewnieniem, zdając sobie sprawę, że sam zapędził się w kozi róg. - Po prostu... początki bywają trudne.
- Naturalnie. - Dumbledore zmierzył go przeciągłym spojrzeniem znad okularów-połówek, po czym subtelnie zniżył głos. - Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć, Drew?
Sekunda ciszy, podczas której pytanie zawisło w powietrzu - już wypowiedziane, lecz nadal pozostawione bez odpowiedzi - była najdłuższą, najcięższą sekundą, jakiej Drew w życiu doświadczył.
- Nie, nic. Nic - wyjąkał w końcu, czując jak serce na znak protestu próbuje wyrwać mu się z klatki piersiowej.
- Niech będzie. W takim razie pozwól, że cię już przeproszę. Do zobaczenia później.
Zarzuciwszy szatą, Dumbledore odszedł. Drew również powoli ruszył przed siebie, jednak z każdym krokiem nogi coraz bardziej stanowczo odmawiały mu posłuszeństwa. Rytm szalejącego serca nie unormował się ani odrobinę, za to dołączyła do niego utrudniająca przełykanie gula w gardle. Sumienie Drew, startując z poziomu sugestywnych podszeptywań, wzbiło się na wyżyny swoich "głosowych" możliwości, dręcząc go wyrzutami o decybelowej wartości zbliżonej alarmowi przeciwpożarowemu. Czuł się, jakby natrętne poczucie winy miało rozsadzić go od środka, jeśli tylko nie znajdzie ujścia w słowach cierpkiej szczerości.
Nie wytrzymał.
Zawrócił gwałtownie, puszczając się biegiem w stronę Dumbledore'a, którego szata zaraz zniknąć miała za zakrętem.
- Panie profesorze! - Dyrektor przystanął, odwracając głowę i pozwalając dogonić się zdyszanemu (bardziej z nerwów niż z powodu pokonanego dystansu) Drew.
- Tak?
- Wtedy, w magazynie... To nieprawda, że razem z Bastianem zawaliliśmy ten szlaban. To ja go zawaliłem. Tylko i wyłącznie ja. Bastian nie zawinił nawet w najmniejszym stopniu - Drew wyrzucił z siebie słowa praktycznie na jednym oddechu, chcąc oderwać plaster jak najszybciej i najmniej boleśnie.
- Czyli mam przez to rozumieć, że... - Dumbledore zawiesił głos, splatając dłonie na brzuchu i przewiercając przenikliwym spojrzeniem źrenice Krukona. I po tym spojrzeniu Drew w mig poznał, że profesor tak naprawdę nie potrzebuje absolutnie żadnych wyjaśnień. Chce tylko, by wyszły one z jego ust. W porządku. Miejmy to za sobą.
- Bastian uwijał się za trzech, cholernie mu zależało, żeby zdążyć. A ja... - Wziął głęboki oddech. - A mnie coś podkusiło, żeby małym kosztem dopiec mu tak, jak jeszcze nigdy wcześniej. Przez cały dzień nie zrobiłem praktycznie nic. Wiedziałem, że sam nie będzie w stanie podołać zadaniu. Chciałem, żeby nie podołał, mimo świadomości konsekwencji, które dotkną nas obu. Bo Bastian miał w tym układzie o wiele więcej do stracenia. - Po zakończeniu ostatniego zdania Drew czuł się, jakby przejechał po nim walec; wypruty z emocji, odwagi, jakiejkolwiek pewności siebie, zmuszony do czegoś, co całkowicie kłóciło się z jego naturą. Ale jednocześnie w głębi duszy zarejestrował chyba pierwsze symptomy minimalnej ulgi.
UsuńDumbledore powoli pokiwał głową.
- Uleganie pułapkom nienawiści, zazdrości czy żądzy zemsty, prędzej czy później, obraca się przeciwko nam, Drew.
- Panie profesorze... Czy teraz, w świetle odciążających go okoliczności, istnieje szansa, by Bastian mógł wrócić na stanowisko kapitana? Nie zasłużył, by je stracić. - Nerwowo przygryzł wewnętrzną część wargi. - A drużyna nie zasłużyła, by stracić jego.
- Skoro teraz wiem to, czego wcześniej mogłem się jedynie domyślać - Dumbledore uśmiechnął się porozumiewawczo. - Oczywiście, pan White może odzyskać odznakę. Ale pod jednym warunkiem.
- Jestem gotów na dodatkowe konsekwencje - pośpieszył Drew z chwiejnym zapewnieniem, wbijając wzrok w podłogę.
- To dobrze o panu świadczy, ale akurat miałem na myśli coś innego. - Usta dyrektora ponownie rozciągnęły się w łagodnym uśmiechu. - Panna Velazquez musi dobrowolnie zrezygnować z piastowanego stanowiska. Nie mam prawa pozbawiać jej tego zaszczytu, skoro sam ją wcześniej zarekomendowałem.
- Rozumiem.
- A co do dodatkowych konsekwencji - Drew nerwowo przyłknął ślinę - myślę, że na chwilę obecną nasza rozmowa wystarczająco pana kosztowała. Mylę się?
Burrymore odpowiedział jedynie niepewnym uśmiechem, który jednak stanowił wystarczający ekwiwalent werbalnego potwierdzenia.
- Przepraszam, panie profesorze - wymamrotał po dłuższej chwili ciszy.
- Nie jestem raczej odpowiednim adresatem pańskich przeprosin. Ale cieszę się, że moje metody wychowawcze przynoszą jednak jakieś skutki, bo powoli zaczynałem mieć już wątpliwości - odparł Dubledore pogodnie, nieznacznie kręcąc głową na boki. - Nie jest wstydem popełnić błąd, Drew. Wstydem jest nie wykorzystać później szansy na naprawienie go - spuentował miękko, uznając najwyraźniej rozmowę za zakończoną, gdyż bez zbędnego pożegnania oddalił się posuwistym krokiem wzdłuż korytarza, zostawiając Drew na pastwę jego myśli.
Naprawić błąd. Tak, to właśnie musiał teraz zrobić, jeśli chciał uwolnić się od ciążącego mu poczucia odpowiedzialności i bez wyrzutów sumienia spojrzeć w lustro. Nieważne, jak bardzo przeczyło to istocie jego jestestwa, musiał sprawić, by Bastian znów wrócił na szczyt.
Obawiał się jedynie, że mając na drodze Ivette za przeszkodę, stłamszenie własnej dumy może okazać się zaledwie początkiem bolesnej przeprawy.